Już nas tylko dwie zostało w
Blue Haven. I Tenari, oczywiście. To dobrze, że nie jestem sama, bo
miotałabym się po swoim wymiarze bez celu. Albo może nie, ponieważ
przypomniałam sobie o urodzinach San-Q. Były trzy dni temu, a ja nie
miałam jak tego uczcić, bo cholerne duchy latały mi wokół domu. Poza tym było parę rzeczy, o które chciałam ją
zapytać. Dlatego złapałam Vanny i małego, i wynieśliśmy się na trochę z
domu. Konno, bo nasze rumaki już miały robić strajk.
- Myślisz, że mogę się tak wpraszać do twojej przyjaciółki? - pytała Vanny ostrożnie.
- Poznałyście się w sylwestra, a imprezowicze mają u niej plus -
roześmiałam się. - Poza tym jesteś "ciocią" Vanny i to przeważy.
Tenari, o dziwo, nie stwarzał nam problemów, zwłaszcza że odbył rundkę
na Rob Royu. Galopem. Taki mały, a już uwielbia szybką akcję... Ja
ciągle nie mogę się zmusić do jeżdżenia szybciej niż kłusem i Nindë się
ze mnie podśmiewa.
Już spokojnie dojechałyśmy do miasta, w którym San się urządziła. Na
werandzie stał koń, wypisz wymaluj niczym u Pippi Pończoszanki. Ale San
konno nie jeździ, a po podjechaniu bliżej rozpoznałam mieniącą się
ogniście grzywę El Fuego - znak, że na ten pomysł co ja wpadła również
Brangien.
- O, wy też będziecie mieli z kim pogadać, widzicie? - zwróciłam się do naszych wierzchowców.
- Właśnie. Po końskiemu - Vanny wyszczerzyła zęby. - Bo ludzka mowa już wam się pewnie sprzykrzyła.
Pokrzywa bez sprzeciwu dołączyła do El Fuego na werandzie, za to Rob Roy spojrzał na niego wilkiem (koń koniowi wilkiem?).
- Dziwny jakiś - stwierdził.
- E tam zaraz dziwny - uśmiechnęłam się. - Tylko zwariowany. Gdy dosiada go ktoś, kto nie jest Brangien...
Osóbka, o której mowa, widać zobaczyła nas przez okno, bo w tej chwili wybiegła z piskiem.
- Miiiya!!! - już chciała rzucić mi się na szyję, gdy jej wzrok spoczął na Tenarim. - Wykluł się? Jeju, jaki milusiiii!
- Ale może lepiej go nie ściskaj, bo ostatnio doświadczył tego sporo -
uprzedziłam ją, widząc że w oczach demoniątka pojawił się nagle wyraz
desperacji.
- Ale i tak jest śliczny - powiedziała Brangien. - Co, też się spóźniłyście z życzeniami?
- Tak chciały Siły Wyższe...
Wreszcie wyszła do nas również San; z małą Neid na rękach wyglądała
rozczulająco. Popatrzyłyśmy na siebie nawzajem i wybuchnęłyśmy śmiechem.
- Proszę bardzo. Wszystkiego najlepszego na nowej dro... Znaczy, w
kolejnym roku twojego życia - gdy San położyła już swoje maleństwo do
łóżka, wręczyłam jej w prezencie płytę. Trochę orientalną, trochę
balladową, całościowo bardzo pozytywną. Natomiast podarunek od Vanny
trochę moją przyjaciółkę zaskoczył.
- Ty jej to poradziłaś? - spojrzała na mnie niepewnie.
- Sama sobie poradziłam! - prychnęła Vanny. - Miya tak ostrzegała, że
nie lubisz herbaty, a tymczasem w sylwestra zapijałaś się nią ile
wlezie!
- Bo nie wiedziałam, że to herbata - wymamrotała San. - To znaczy, nie wiedziałam, że herbata może tak smakować.
- A widzisz, to teraz odkrywaj! - moja kuzynka wcisnęła jej w ręce
pakunek zawierający mieszankę, którą osobiście wykonała. San nie miała
innego wyjścia jak tylko ją zaparzyć. Tę herbatę, oczywiście.
- Udał ci się ten maluch - oceniła, nastawiając wodę.
- Myślisz? Dopiero co się wykluł, jeszcze nie pora oceniać - odparłam. - A skoro już go tu przywiozłam...
- Chcesz się poradzić.
- O tak. Głównie w sprawach karmienia - mówiąc to spojrzałam wymownie na Vanny.
- No co? - mruknęła. - Jest przynajmniej jedna rzecz, którą lubi. Cheeseburgery!
- A... ha - bąknęła San. - A właściwie... To gdzie on teraz jest?
Rozejrzałyśmy się po kuchni.
- A niech to - syknęłam. - Ten-chan! Oby ci tu nie nabroił...
Jakimś cudem nie nabroił. Znalazłyśmy go w pokoiku Neid - z zaciekawieniem unosił się nad jej łóżeczkiem...
- Ty wiesz co? - wpadła na pomysł San. - Może jak podrosną, to ich wyswatamy?
Tenari z pewnym politowaniem przyglądał się, jak z Vanny zaliczamy glebę.
- Nie mów przy nim takich rzeczy - wykrztusiłam, próbując powstrzymać śmiech - bo ci to zapamięta!
Zostałyśmy u San do wieczora, a gdy opuszczałyśmy miasto towarzyszyła
nam Brangien. Kiedy wyjechałyśmy na łąki, ona i Vanny zrobiły sobie
wyścigi konne. Ich wierzchowce szły łeb w łeb, chociaż potem Rob Roy się
zarzekał, że nie pobiegł szybciej tylko dlatego, żeby "ten rudy" pod
Brangien nie padł. Potem już jechałyśmy spokojniej, ku niezadowoleniu
Tenariego... Ale Vanny go wzięła na Rob Roya i obiecała, że jeszcze to
sobie odbiją.
- Słuchaj, Brangien - odezwałam się z zadumą.
- No? - podjechała bliżej mnie.
- Nie powinnam ufać Lexowi?
Spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
- Dlaczego mnie o to pytasz?
- Bo jesteś w miarę obiektywna - wyjaśniłam. - Ani za nim nie przepadasz, ani nie żywisz do niego żadnej urazy...
- Nie bardzo znam faceta - stwierdziła (Vanny też nadstawiła ucha). -
Ale jeśli masz jakiś powód żeby się nad tym zastanawiać... To w takim
wtpadku należy się pozastanawiać jeszcze trochę.
- Może spytaj tę jego Panią? - rzuciła pół żartem moja kuzyneczka.
- To ostatnie, co mogłoby mi przyjść do głowy - mruknęłam. - A pytam, bo mnie gnębi to, co się ostatnio stało w herbaciarni.
- A próbowałaś zapytać siebie? - Brangien, tak jak i San, dostała relację z ostatnich wydarzeń i była tym nieźle skołowana.
- Pytałam. Tylko sobie nie odpowiedziałam.
Pocieszyła mnie trochę niespodzianka, jaka nas spotkała chwilę po
powrocie do Blue Haven. A ściślej mówiąc pocieszyła mnie koperta, a nie
spodziewałam się sposobu, w jaki się u nas pojawiła. Dobra, gołębia
pocztowego z wiadomością w dziobie mogę zrozumieć... Ale gołąb utworzony
z wody?! Nie mogę zaprzeczyć, że Rick mnie zdumiewa...
Koperta zawierała świeżutko wywołane zdjęcia z parapetówy u Vanny. Nie
mogłam się powstrzymać od komentarza, że dopiero teraz, choć przyjęcie
odbyło się dwa miesiące temu, ale cóż, lepiej późno niż wcale... A zdjęcia
wyszły świetne - i właśnie zaczynamy je oglądać po raz czwarty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz