29 IX

Przez ostatnie parę dni dziwne rzeczy się działy... Najpierw przyszła do mnie spora koperta. Od Geddwyna. Nawet nie wysilił się na swoje wymyślne, gotyckie pismo, tylko zwyczajnie nabazgrał tak, że trudno było się rozczytać. Gdyby nie to, że przez rok wymienialiśmy korespondencję, pewnie by mi się nie udało.
Do tej pory myślałem, że jestem wrażliwy, ale chyba jestem zwyczajnie głupi. Wybacz. T.N.I. Geddwyn
Westchnęłam i wyjęłam z koperty rysunek. Jak zwykle Geddwynowi udało się wyrazić tyle odcieni, tyle emocji zwykłym ołówkiem... Rysunek przedstawiał burzę. Burzę, huragan, błyskawice... Mrok. Zniszczenie.
Grom łączący ziemię z niebem.
Jeśli Geddwyn myślał, że w ten sposób da mi coś do zrozumienia, to się bardzo mylił.

Potem ta dziwna wizyta Vaneshki... Wpadła do mnie znienacka i nawet się nie przywitała, mimo że nie widziałyśmy się prawie miesiąc.
- Zdążyłam - powiedziała z ulgą. - Choć dziwię się, że zwlekałaś do tej pory.
- Nigdy nie należy się za bardzo spieszyć - stwierdziłam oględnie. Nie miałam pojęcia o co jej chodzi, ale miałam nadzieję, że wypłynie to w rozmowie.
- Może ty wiesz lepiej... Przybyłam, by ci coś ofiarować, zanim wyjedziesz.
I koniec mojej nadziei. Zamurowało mnie.
- Niby dlaczego miałabym wyjeżdżać?
- Przestrzeń wiruje, chmury się zbierają, nad światami mrok zapada, a w światach śpiewane są pieśni bojowe. Oczywiste więc, że musisz jechać - ton pieśniarki był stanowczy, a zarazem błagalny. - Nie wątpię, że to wyczułaś.
- Wszyscy mówią mi o rzeczach, w których się gubię i nie raczą wyjaśnić - zdenerwowałam się. - Skąd niby mam wiedzieć, dokąd mam się udać i przede wszystkim po co?
- Jeśli ty nie wiesz, to kto wiedzieć powinien?
- Nie mów do mnie zagadkami, bo mam już ich od dawna dość...
- Nie ma czasu na wyjaśnienia... Tak jak nie ma czasu na lanie łez, co być może już odkryłaś - westchnęła Vaneshka, a następnie ujęła moje dłonie i zaczęła śpiewać.
Śpiew niósł się po herbaciarni, a ja miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. A może to ja byłam gdzieś poza czasem? Poznawałam tę pieśń - słyszałam ją już raz nad brzegiem morza, pod zmiennobarwnym niebem. Dlaczego śpiewała ją w tej chwili? Nie rozumiałam... Ale niespodziewanie zaczęły się tam pojawiać nowe nuty, nowy ton... Nowy nastrój. Tęsknota zaczęła przybierać nowy wymiar? Nie wiem. Wiem tylko, że było w tej pieśni coraz mniej Vaneshki, a coraz więcej mnie. I przyznam, że miałam ochotę się temu oprzeć, odepchnąć gdzieś daleko, że czułam się osaczona... A przecież to był tylko śpiew.
- Dlaczego oddałaś mi swoją pieśń? - zapytałam cicho, gdy Vaneshka umilkła.
Spuściła głowę, po jej policzku spłynęła łza.
- Być może tobie przyda się bardziej niż mnie - odszepnęła.
- Czy naprawdę muszę się spieszyć? - wróciłam do poprzedniego tematu. Jakoś nie chciałam się nad tym zastanawiać.
- Siedzi w tobie Chaos, tak samo jak we mnie. Powinnaś to wiedzieć - odparła. - Chyba że to w sobie tłumisz.
- Jeśli światom coś grozi, to nie do mnie należy się z tym zwrócić...
Uśmiechnęła się łagodnie i smutno.
- A czy myślisz, że tylko ty w światach podejmiesz taką wędrówkę?
- Jeśli nie tylko ja... Czy inni, kimkolwiek są, znają swój cel?
- Nie ma jednego celu. Choć być może wszystkie przetną się w jakimś punkcie.
- I znowu będę musiała zostawiać gdzieś Tenariego? - jęknęłam żałośnie. Roześmiała się trochę mniej gorzko.
- Nie, nie. Ja tu będę. Albo Egil, zobaczymy. Kiedy tylko odjedziesz.
Na to nie miałam kontrargumentu, więc tylko usiadłam przy stoliku i zaczęłam sobie wszystko układać w głowie, wpatrując się w swoją zieloną...
Na chwilę podniosłam głowę, jakbym się obudziła ze snu.
- A przypadkiem nie rozmawiałaś ostatnio z Xemedi-san?
Ale Vaneshki już nie było.

A dzisiaj zjawił się wreszcie Clayd i był uosobieniem normalności, której mi ostatnio brakowało. Przyniósł ze sobą torbę pełną jabłek i trochę pokrzepiającej siły ducha.
- Wreszcie ktoś, kto nie będzie mnie poganiał ani mi mieszał w głowie - ucieszyłam się.
Uśmiechnął się i rzucił mi jabłko. Było czerwone i soczyste.
- A kto już tak robił? - zapytał. - Możesz się śmiało wyżalić. Albo dyskretnie zmienić temat. Jak pragniesz.
- Wolę posiedzieć na kanapie - mruknęłam. - Od kiedy dowiedziałam się, że muszę się wybrać w podróż, stałam się zdeklarowaną domatorką.
Clayd rzucił kolejne jabłko przelatującemu akurat Tenariemu, a potem klapnął na kanapę i pociągnął mnie za sobą.
- Spokojnie, po kolei, wdech-wydech i tak dalej - roześmiał się i rzeczywiście poczułam się spokojna - Kto i po cholerę każe ci się gdzieś wybierać?
- Chyba każdy, kogo napotykam! Zawsze wyprawiam się gdzie chcę i kiedy chcę... No, może nie zawsze. Ale z reguły wiem po co!
- A mogę z tobą?
Tym pytaniem powalił mnie i wgniótł w ziemię. Metaforycznie, choć niewiele brakowało.
- A co, Althenos ci się wreszcie sprzykrzyło? - spojrzałam na niego podejrzliwie.
- Niedokładnie - pokręcił głową. - Ale powiedzmy, że nie wystarczy do pełnego szczęścia. Jasne?
- Jasne - odpowiedziałam ze zrozumieniem, dostrzegając w jego oczach cień melancholii. - Ale jesteś pewien, że sobie tam bez ciebie poradzą?
- Nie mogę ich przez całe życie rozpieszczać - wyszczerzył zęby, pozwalając melancholii - tęsknocie - ulecieć. - Niech zrozumieją, że im mnie brakuje, a wtedy może wrócę.
Zachichotałam. Jakoś wszystko stało się nagle łatwiejsze. Mogłam nawet ruszać w tę podróż.
- To co, przeskoczymy od problemu do problemu? - zerknął na mnie porozumiewawczo.
- Dobra. Ten-chan, wychodzimy i nie baw się znowu nożami!

- Może ty mi powiesz - odruchowo zniżyłam głos - czy on jest martwy, czy...
- Pusta skorupa, tak jak mówiłaś - Clayd za nic sobie robił klimat. - Psiakrew, gdzie tu się włącza światło?!
Westchnęłam i przekręciłam pokrętło, zapalając lampy na ścianach.
- Taaa, nie ma to jak wprawiony wzrok w nienaturalnej ciemności - mrugnął kilka razy. - Słuchaj, mogę tylko potwierdzić to, czego się domyślasz. Brak jego psyche, ego czy jak zechcesz to nazwać. Gdziekolwiek polazło, tutaj go nie ma.
- I mocy.
- I mocy. Czyli jakby... Nie chciał już być, kim był?
- Mnie nie pytaj. Nic o czymś takim nie wiedziałam - mruknęłam i skrzywiłam się. Ileż to razy w ciągu ostatnich dni powtarzałam "nie wiem", "nie rozumiem"? Nie cierpię takich sytuacji.
- Mogę się jeszcze domyślać, że jeśli odszedł, zabrał ze sobą miecz - podjęłam, wskazując na ścianę, która przedtem nie była pusta.
- Miecz? - zainteresował się Clayd. - Jaki, dobry? Ostry i obrotny?
- Ostry, czarny, długi jak diabli. Dar od Cirnelle, z dołączonym rumakiem gratis.
- Ała - syknął; tematy związane z przeznaczeniem nie należały do jego ulubionych. - I co, rumak też zniknął?
- Właśnie że rumak się spokojnie pasie. Wanna see?
- Nie mam nic przeciwko zobaczeniu, co też narobiło kompleksów twojej Nindë...
Przenieśliśmy się na łąkę zawieszoną w nieokreślonej przestrzeni; coś jak mój parking, gdybym na nim zasiała trawkę. No Doubt stał spokojnie i patrzył na nas przez chwilę, a potem ruszył ku nas ze zwieszonym łbem.
- Co, zostawił cię? - zagadnęłam i puknęłam się w czoło. Za bardzo przyzwyczaiłam się do gadającego inwentarza.
Koń prychnął jakby ze złością i po namyśle zaczął trącać mnie pyskiem.
- A spróbuj ugryźć - powiedziałam przez zęby.
- Jemu chyba nie w głowie gryzienie tylko przejażdżka - stwierdził rozbawiony Clayd.
Zamyśliłam się, bo wierzchowiec nigdy nie był na tyle przyjazny. Co prawda jechałam już kiedyś na nim, ale tylko jako pasażerka, poza tym niespecjalnie pozwalał do siebie podchodzić...

- Bierz głęboki wdech i słuchaj. Jedziemy w podróż.
- Poważnie?! - Nindë aż bryknęła w boksie. - Fantastycznie! Dokąd? Na długo?
- Poważnie, poważnie - nie mogłam się nie roześmiać. - Dokąd, nie mam pojęcia. A czy na długo... Kto to wie.
- No to otwieraj mi, bo ja się muszę wybiegać. Ooo, tak! - rozradowana wypadła ze stajni i zaraz gwałtownie zahamowała na widok No Doubta. - A ten co tutaj robi?!
- Jedziemy we dwoje, więc dwa konie się przydadzą - wzruszyłam ramionami. - Clayd, chyba będziesz mnie musiał podsadzać, zanim się wprawię... Czyli zawsze - podsumowałam, wywołując tym jego wybuch śmiechu.
- Podsadzać NA TĘ BESTIĘ?! - ryknęła Nindë na całe gardło. - A ja co będę, podjezdek?!
- Na tobie pojadę ja - Clayd przestał już się trząść ze śmiechu i zmierzwił jej grzywę. - Mogę?
- Możesz, przyda mi się jeździec bardziej reprezentacyjny niż ta zdrajczyni - prychnęła. - I mam nadzieję, że bardziej ugodowy jeśli chodzi o prędkość jazdy.
- Chyba dojdziemy do porozumenia - mrugnął do niej. Odmrugnęła.
- No pięknie - westchnęłam. - Czyli wszyscy poza mną są zdecydowani.
- A dlaczego ty nie jesteś? - zapytała Nindë niecierpliwie.
- Bo wszystkich pytam, dokąd i po co, i nikt mi nie chce odpowiedzieć!
Clayd pokręcił głową z rozbawieniem i pociągnął mnie za pasemko włosów.
- No coś ty, Miya? - uśmiechnął się szeroko. - A od kiedy zadajesz takie pytania? Zwykle wiesz, po co. Chyba nie zmienił ci się sposób myślenia na starość?
Zamyśliłam się. Mój sposób myślenia... Dokąd? Przed siebie. Po co? By poczuć wiatr we włosach i magię w powietrzu. By natrafiać przypadkiem na nowe opowieści. Czy mogłabym tę podróż traktować w taki sposób?
- Clayd - powiedziałam uroczyście. - Czasami jesteś genialny, wiesz?

25 IX

W zasadzie nie miałam pojęcia, dlaczego Clayd przysłał mi ten dziwny żeton i nakazał przyjechać do Anty, ale co mi szkodziło? I tak miałam zbyt rozchwiany umysł żeby się nad tym zastanawiać.
Trafiłam do dziwnego klubu w ciemnej uliczce, z którego dochodziły wymieszane zapachy kadzidełek, a żeton okazał się czymś w rodzaju wejściówki - bramkarze na jej widok uśmiechnęli się uprzejmie i skinęli głowami. Co to za miejsce, tylko dla wybranych?
Jeden z nich przerwał na chwilę pilnowanie wejścia i gdzieś poszedł, a po chwili wrócił, prowadząc ze sobą... Geddwyna.
- Cześć - odezwałam się, lekko zdezorientowana.
- Miya?! - wyglądał na zmieszanego. - Nie, no miło cię... Ale co tu robisz?
- Sama chciałabym wiedzieć - mruknęłam. - A ty?
- Czekam - wyjaśnił. - Miałem mieć rendez-vous, ale się spóźnia... O! - zawołał, zaglądając mi przez ramię.
Obejrzałam się gdy dobiegł mnie warkot silnika i pod klub podjechał wielki motocykl, prowadzony przez kogoś dobrze mi znanego.
- O! - powtórzyłam za Geddwynem, kiedy Clayd zdjął kask i zsiadł. - Właśnie ciebie mi tu do szczęścia brakowało.
- Wiem, wiem - uśmiechnął się do mnie ciepło. - Wybaczcie spóźnienie, ale szukałem prezentu.
- Prezentu dla... O szlag. I znalazłeś?
- Znalazłem. Ale nie pokażę.
- Dobra, chyba możemy kontynuować tę rozmowę w ciepłym pomieszczeniu? - zaproponował Geddwyn. - Drinki stawiam.
- Ale ja nie mogę tam wejść - Clayd wzruszył ramionami. - Straciłem swoją wejściówkę.
No tak...
- Nie ma problemu - duch wody uśmiechnął się rozbrajająco, chwycił go pod rękę i bezceremonialnie pociągnął w stronę wejścia.
- Ten pan jest ze mną - oznajmił bramkarzom, którzy skwitowali to lekkim uniesieniem brwi - widać nie z takimi rzeczami się tu stykali. Przewróciłam oczami i udałam się za przyjaciółmi.

Jak już zaczęli dyskutować, aż między nimi iskrzyło - od ścierających się poglądów - i tylko czekałam aż w końcu powiedzą: "Miya, idź stąd, bo to nie dla twoich uszu". Gdyby nie okoliczności, świetnie bym się bawiła, słuchając ich. Tymczasem sączyłam sok pomarańczowy i zastanawiałam się, po diabła zostałam tu przyciągnięta. Jako przyzwoitka?
- Pójdę jeszcze coś zamówić - Clayd podniósł się z krzesła, a raczej fotela ze skórzanym obiciem, ale Geddwyn przytrzymał go na miejscu z zadziwiającą jak na niego siłą.
- Za pozwoleniem, nigdzie nie idziesz. Nie będziesz mi się tu upijał.
- Za pozwoleniem, nie komenderuj. Zresztą wcale się nie mam zamiaru upijać.
- Coś ci nie wierzę. Jak pójdziesz, to już tam zostaniesz.
- Słuchaj, jak pójdę, to najwyżej wyjdę i wrócę do domu. Co też wcale nie jest takim złym pomysłem.
- A co, nie możesz się doczekać wręczenia prezentu? - uśmiechnęłam się może drugi raz od ostatniej godziny.
- Jeszcze parę dni zostało - Clayd odwzajemnił uśmiech. - Zresztą Vanny nie ma, więc położę ów prezent na stole w pokoju i niech czeka.
- Nie ma jej? - zainteresowałam się.
- Nie ma. Zamieniła się w konia i pogalopowała gdzieś w światy.
Przetrawiłam tę informację z względnym spokojem. Moją kuzyneczkę stać na wiele, choć takich numerów jeszcze nie robiła... Chyba.
- No to skoro jej nie ma, nie musisz się spieszyć - Geddwyn przysunął twarz do stojącej na stoliku aromatycznej świecy i zaciągnął się jej zapachem. Niewiele brakowało, by przypalił sobie włosy... O ile to w ogóle możliwe.
- No i wychodzi szydło z worka. Zobacz - zwrócił się do mnie Clayd. - On mnie zwyczajnie prowokuje.
- Ja tylko sprawdzam, czy dałeś się wziąć pod pantofel i złagodniałeś.
- Jakby był ktoś, kto mógłby czekać na twój powrót, zaraz byś inaczej śpiewał...
- Na twój nikt nie czeka, śmiem przypomnieć - duch wody wzruszył ramionami.
- ...Albo gdybyś ty mógł czekać na czyjś powrót. Dekadencie. I nie wcinaj mi się, za pozwoleniem.
- Ja nie zwykłem czekać. Ja zwykłem płynąć z prądem - prychnął Geddwyn ze zwykłym, urwisowatym uśmiechem, ale coś w jego oczach zdradzało rozdrażnienie, skądkolwiek by się nie wzięło.
- Za to ja was chyba opuszczę - mruknęłam. - Zamiast roztrząsać sens swojej bytności tutaj.
- Dobranoc - odpowiedział Geddwyn, patrząc gdzieś w bok, ale Clayd zrobił zniecierpliwioną minę.
- Słuchaj, nie po to cię tu zapraszałem, żebyście sobie paru rzeczy nie wyjaśnili, jasne?!
- Wcale nie jasne. Nie rozumiem.
- Ten tutaj - wskazał na Geddwyna - wydaje się coś do ciebie mieć. Ale nie zdecydował się mi powiedzieć, co mu leży na wątrobie, więc wolałem go zetknąć z tobą osobiście.
- Tak, Geddwyn? - zapytałam. - To dlatego tak nie dawałeś mi się znaleźć?
Dość niechętnie zwrócił ku mnie spojrzenie.
- Nie z tobą miałem nadzieję pogadać.
- Tylko z Aeiranem, tak? A dlaczego robisz z tego taką tajemnicę? Gdybym zrozumiała, może byłoby prościej...
- Ty sobie pogadaj z Xellą-Mediną - uśmiechnął się drwiąco. - Ona spuściła na to zasłonę tajemnicy i nie pozwoliła jej podnieść.
- To znaczy?
- "Tylko nie mów nic Miyi-san, żeby się niepotrzebnie nie denerwowała" - zacytował.
- I ty jej tak posłuchałeś?! - nie mogłam uwierzyć.
- Mówiłem jej, że jak nie powiem, to się wściekniesz i przestaniesz ze mną rozmawiać - mruknął. - Oznajmiła więc, że jak powiem, to ona zacznie... Chyba nie umiem rozmawiać z tą panią, wiesz?
Dość chwiejnie wstałam od stolika.
- Jesteście wszyscy niemożliwi - syknęłam. - Aeiran też mówił, żeby się nie przejmować, a jakiś tydzień później znalazłam go ma... ma... leżącego jak pusta skorupa! - mój głos zaczął przechodzić w krzyk. - Jeśli do tego mają prowadzić tajemnice, to może lepiej, żeby nie było tajemnic?!
- Toteż mówię, pogadaj z Xellą-Mediną - twarz Geddwyna była bez wyrazu.
Okręciłam się na pięcie i wypadłam z lokalu. A potem oparłam się o ścianę budynku i stałam tak przez chwilę, aż usłyszałam kroki.
- I po co było się tak rzucać? - Clayd podszedł i pogłaskał mnie po włosach jak małe dziecko.
- Tak żeby sprawdzić, który z was za mną wybiegnie.
- Zawiedziona?
- Tak. I nie. Bo do Geddwyna nie można się przytulić żeby dać ujście żalowi. Jest zbyt wyczulony.
- O, widzisz - podchwycił. - Teraz tam siedzi rozdygotany. Może właśnie wyczulony na twój nastrój?
- Mój nastrój próbowałam zepchnąć gdzieś w głąb duszy - przyznałam. - Ale widać się nie udało.
Nie odpowiedział, tylko uścisnął mnie serdecznie, wiedząc, że to mi się przyda.
- Od razu lepiej, wiesz?
- Wiem. Jakbyś sobie trochę popłakała, pewnie byłoby jeszcze lepiej.
- Być może, ale jakoś nie potrafię. Łezki nie chcą się lać.
- To wracaj do domu i powygłupiaj się z Tenarim. W najbliższym czasie wpadnę i pogadamy sobie dłużej, bo chyba zacząłem co nieco rozumieć.
- O? - spojrzałam na niego przytomniej. - A ja nadal nie.
- Pogłowimy się razem, no problemo. A teraz idę zebrać do kupy tego tam.
- Jeśli w taki sposób jak mnie, ucieszy się szybciej niż myślisz.
- A niech się wypcha. Zwyczajnie mu nawrzucam.

23 IX

U San pojawiłam się może nie z samego rana, ale jeszcze przed południem. I zastałam u niej całą resztę naszej szóstki.
- Uuu, ostatnia! - powitała mnie Brangien. - Ładnie to tak?
- To się nazywa wielkie wejście - pouczyłam ją z mądrą (z założenia) miną. - Tylko my jesteśmy?
- A co, miałam wszystkich gości spraszać na rano? - fuknęła San. - To z wami chcę spędzić te ostatnie chwile przed!
Zmroziło mnie trochę na te słowa, ale mam nadzieję, że nie dałam tego po sobie poznać.
- Jakie znowu ostatnie chwile? - burknęła Pai Pai. - Przecież dopiero się zaręczasz, a nie hajtasz!
- No to co?! Nigdy wcześniej się nie zaręczałam, zauważ!
- A tak przy okazji, to kiedy ślub? - zapytała rozmarzonym głosem Shee'Na.
San zamyśliła się.
- Jeszcze nie wiemy - wzruszyła ramionami. - Ale dostałam pierścionek, zobacz. Czyli ma poważne zamiary, ha!
- Pierścionek łatwo można przełożyć na inny palec - mruknęła Pai Pai.
- Cicho, małpo, kracz sobie gdzie indziej.
- Kracząca małpa, ciekawostka przyrodnicza...
Na takich miłych dyskusjach spędziłyśmy jeszcze około trzech godzin, przy okazji poznając cel, jaki miała San zapraszając nas przed czasem. Otóż miała zamiar upiec jeszcze ze dwa ciasta, a nie chciało jej się samej...
- Miya, ty się lenisz zamiast pomagać! - Brangien wpadła prosto z kuchni do pokoju, w którym siedziałam z małą Neid.
- Nie lenię się, dzieckiem się zajmuję - zachichotałam - Nagle odkryłam, że mam już pewną wprawę.
- Zdolna jesteś - westchnęła, a potem swoim zwyczajem błyskawicznie zmieniła temat. - Dojedzie tu jeszcze ktoś do ciebie?
- Dobre pytanie - zadumałam się. - Faktycznie, mogłam już od was Tenariego zabrać...
- Miałam na myśli raczej kogoś do potańczenia...
- Do potańczenia odbiję ci Artena. Bo chyba go ściągniesz?
- Ściągnę, ściągnę - mruknęła, ale patrzyła na mnie z ciekawością.
- A teraz ty jesteś leń - położyłam temu kres. - Do kuchni, ale już!
- Hohoho, bawisz się w wielką panią domu i to na cudzej posesji?! - San wparowała z groźną miną. - Tutaj tylko mnie należy słuchać. Brangien, sio do kuchni!
- Mnie akurat robi różnicę kto usiłuje mną komenderować - parsknęła Brangien i odżeglowała z godnością.
- A ty się nie leń! - San podobał się dyktatorski ton. - Dobrze widzę, że mała śpi, możesz śmiało mi pomóc grabić liście za domem. W końcu wyjdziemy tam po obiedzie, musi być porządek.
- Po pierwsze, od kiedy ty dbasz o porządek? - roześmiałam się. - A po drugie, zamierzasz zostawić je same z włączonym piekarnikiem?
- Tak. Najwyżej będą fajerwerki, a co!
Trzeba przyznać, że tutaj jesień panowała już bardziej niż w DeNaNi na przykład. Nie było ani jednego zielonego liścia... Ale jednocześnie była ładna pogoda, jakby specjalnie dostosowała się do okazji - San mówiła, że przez ostatni tydzień padało, a tu taka niespodzianka... W takich chwilach jeszcze bardziej lubię jesień, choć na pierwszym miejscu ciągle stawiam wiosnę. I zastanawiam się czy nie wolałabym mieć zwykłego domu gdzieś w światach, gdzie mogłabym wyjść na dwór by móc grabić liście?
San grabiła ze mną zawzięcie, nie przejmując się tym, że jest już zrobiona na bóstwo i właściwie powinna już tylko leżeć i pachnieć. Pierścionek rzeczywiście miała - ze sporym szmaragdem. Bardzo ładny, nawet mimo że złoty. I promieniała radością. Radością, którą szybko nas zaraziła.
- Zamierzam mieć siedem drużek! - wyjawiała przede mną swoje wielkie plany. - I wszystko tylko nie białą suknię! Nie, żebym była niegodna koloru niewinności - zachichotała. - Ale biały do mnie nie pasuje.
- No to już chyba możesz powiedzieć, kto jest tym delikwentem? - zapytałam.
- To tajemnica - uśmiechnęła się promiennie. - A tajemnic trzeba dochowywać do samego końca.
- Co ja słyszę? - dobiegło nas nagle. - Zdecydowanie za dużo czasu spędzasz z moją siostrą. Ale ja to jeszcze ukrócę.
San upuściła grabie i wyprostowała się dumnie.
- Ty śmiesz robić mi wyrzuty?! - zaintonowała podniośle. - A sam zjawiasz się znienacka, wypisz wymaluj niczym twoja siostra właśnie!
Raely Kay Anjin wysłuchał tego ze spokojem, po czym usiadł na trawie i zaniósł się śmiechem.
- Może jestem masochistą, ale właśnie za to cię nabywam - powiedział serdecznie. - I nie wściekaj się, że przyszedłem - w końcu reszty gości nie możesz przyjąć sama!

I zaczęło się. Owych gości może nie było wielu, ale za to stanowili urozmaicone towarzystwo. Była to - jak podsumowała Xemedi-san, która zjawiła się ostatnia - prawdziwa unia Ładu z Chaosem. Czy raczej zawieszenie broni.
- Jak wy ładnie razem wyglądacie! - zawołała, obdarzając San i Kaya afektowanym uściskiem.
- Puść... Medino... Bo nie dożyjemy... Ślubu!
- Ojej. Wybacz, niisan - puściła oboje i zaczęła chichotać jak dziecko.
- Czy to nie ty mówiłaś, że nie zamierzasz nikogo swatać? - spojrzałam na nią z ukosa, kiedy się potem zetknęłyśmy.
- Ja, moja droga, t y l k o ich umówiłam na sylwester - zrobiła niewinną minkę. - Sami się wyswatali... Skoro Satsuki-san nie mogła zostać moją szwagierką, to cieszę się z tego biegu zdarzeń.
Xemedi-san przyciągnęła ze sobą uroczą kapłankę o złotych włosach, która narzekała, że zostawiła jakieś jajo pod niepewną opieką, ale potem się rozkręciła. Na jej widok moje chaotyczne ego reagowało dreszczami, dopóki nie wręczyła narzeczonym w prezencie filiżanek i nie uznałam jej za pokrewną duszę.
Ze strony Kaya, poza siostrą, przybyła reszta rodziny, co mnie bardzo ucieszyło. W końcu jak Renê i Ciarán mogliby opuścić zaręczyny własnego syna? Przyszła teściowa obcałowała całą płeć męską (może to i lepiej, że Ciarán nie mógł tego zobaczyć, choć czasem się skarżyła, że przez to rzadko robi jej sceny zazdrości) i zdecydowanie nakazała Xemedi-san przywlec kogoś wkrótce z wizytą do nich na Andromedę. Sama powitałam ją entuzjastycznie - nie widziałyśmy się prawie dwa lata i jedynie Xemedi-san pośredniczyła między nami jako goniec. A przecież kiedyś, kiedy jeszcze była tą zbuntowaną międzyświatową reporterką...
- Co, patrzysz już na mnie jak na obcą osobę? - strzeliła prosto z mostu.
- Nie śmiem. Daj spokój - uśmiechnęłam się. - To była tylko próba, chciałam się przekonać czy potrafiłabym cię tak postrzegać.
- I co?
- I figa.
- To świetnie. Czyli niedługo ciebie też widzę na Andromedzie, jasne?
Nie miałam nic przeciwko, więc obiecałam, że pojawię się, i to z Tenarim. Dodając do tego San i Neid, oznaczałoby to, że pałac dynastii Anjin znów byłby - przynajmniej przez jakiś czas - pełen niesfornych dzieciaków, jak wtedy gdy Kay i Xemedi-san byli jeszcze mali. Do licha, jak to dawno temu było...
- I jak ci się podoba rodzinka, w którą się wżenisz? - zagadnęłam San.
- Jesteś pewna, że ona jest królową? - spojrzała na Renê wielkimi oczami.
- Absolutnie. Jedną z tych, które wcale na to nie wyglądają, chyba że bardzo chcą. Należy do tej kategorii co Akane, Natsumi i Yanika i chwała jej za to.
- No to ją polubię - zdecydowała.
Oprócz rodziny Kaya pojawiło się dwóch podlegających mu Oddanych i być może San żałowała, że nigdy nie poznała swoich... Wieczny chłopiec o długim i skomplikowanym imieniu (i tak skracanym do "Zak") lewitował, choć tym razem sam, bez żadnego wielkiego przedmiotu, na którym mógłby siedzieć - wydawał się przez to jakby niekompletny. Tak samo jak rycerz Wellyn bez swojej zbroi. I oczywiście brakowało mi jeszcze jednej osoby...
- Szkoda, że nie zaprosiłeś Satsuki - mruknęłam do Kaya przy okazji. - Bez niej to trochę nie to samo. Chyba że tak nie uważasz?
- Nie wiedziałem, czy powinienem - zmieszał się. - Ona... Na balu u ciebie nie zwróciła uwagi na moją obecność...
- To trzeba było tę uwagę przyciągnąć! - fuknęłam.
- Skoro nie chciała, wolałem uszanować jej decyzję.
- Tak, jasne. Odcinajcie się od siebie. Aż dziw, że nie wziąłeś kogoś na jej miejsce.
- Ale jak?! - zawołał rozpaczliwie. - Przecież formalnie nigdy nie zrezygnowała ze swojej funkcji!
- No to ja już nie wiem, czego wy od siebie chcecie - oznajmiłam i sobie poszłam. Ta rozmowa mi trochę namieszała w nastroju, ale nie na długo.
Reszta naszej szóstki natomiast zachowała się bardzo przewidywalnie. Wyściskały Kaya gorzej niż jego siostra, a potem zaciągnęły San w kąt i zaczęły robić jej wyrzuty.
- Dlaczego go przed nami kryłaś? - padały pytania. - Bo jest Strażnikiem Ładu? Bo to nie w twoim stylu? Bo jest za dobry, żeby to było prawdziwe?
- No wiecie, trochę przesadzacie - obruszyła się. - Ale coś w tym chyba jest... Ciągle nie mogę do końca uwierzyć, że potoczyło się tak... Jak się potoczyło.
- Ale jest dobrze? - musiała się upewnić Lilly.
San poklepała ją po głowie z łagodnym uśmiechem.
- Jest świetnie, matołku.
Atmosfera była radosna, ciasta nad podziw udane, a gdy wytoczyliśmy na dwór sprzęt grający, rzeczywiście wytańczyłam się z Artenem, choć jak zwykle nie umieliśmy się do końca zgrać.
I kiedy już się wszyscy pożegnali i odjechali w świetle gwiazd, Pai Pai i Brangien bezczelnie wprosiły się do San na noc. Lilly i Shee'Na też postanowiły zostać, więc i ja czułam się zobligowana... Nie, źle. Czułam piekielną przyjemność, że i dla mnie znalazło się miejsce. Wszystkie razem posprzątałyśmy, a potem długo oglądałyśmy różne dziwne filmy, paplałyśmy i chichotałyśmy jak małe dziewczynki i wcale nie czułyśmy, że dopiero co odbyło się przyjęcie zaręczynowe jednej z nas...

Wróciłam do herbaciarni po południu. Było cicho i spokojnie, bo tak Tenari, jak i Strel ciągle byli w Teevine, a jakoś nie miałam siły się tam tłuc. Schowałam płaszcz, zaparzyłam sobie herbatę i omal na czymś nie usiadłam. Spojrzałam na krzesło ze zdziwieniem - leżał na nim mój zeszyt, ten, w którym zapisuję znalezione wiersze i piosenki. Skąd on się tam wziął i dlaczego zakładka nie była tam, gdzie Hounds of love, tylko wskazywała zupełnie inny tekst? W dodatku jego część była wyraźnie podkreślona:
Pewnej nocy
Obudził mnie jego krzyk
Pobiegłam sprawdzić co z nim
On tylko szepnął mi
Kilka słów:
Czasu coraz mniej
Zostało mi...

Kto, u diabła, bawił się moim zeszytem i dlaczego? Chwyciłam go mocno, jakby z lękiem, że ktoś mi świśnie i przeszłam do domu. Z mętlikiem w głowie odłożyłam zeszyt na biurko... I przykuło mój wzrok coś, co raczej nie powinno tam stać. Już nie. Jasne, powinnam oddać Aeiranowi jego Symbol. Może i nie chce być bogiem, ale pełna moc powinna jednak przy nim być...
Wzięłam figurkę do ręki i natychmiast gwałtownie wypuściłam.
Nie, nie emanowała niczym groźnym. Nie emanowała w ogóle niczym. Nie pulsowała już, była zimna i... Martwa? Nie, nie, nie, posążki nie bywają żywe, więc...
Schowałam Symbol do torby, wypadłam w międzysferę i krążyłam, aż dotarłam do siedziby Aeirana.
I był tam. Leżał tak samo bez życia jak ta przeklęta figurka.

21 IX

Give me a whisper
And give me a sigh
Give me a kiss before you tell me goodbye
Don't you take it so hard now
And please don't take it so bad
I'll still be thinking of you
And the times we had... baby
And don't you cry tonight
Don't you cry tonight
Don't you cry tonight
There's a heaven above you, baby
And don't you cry tonight
And please remember
That I never lied
And please remember
How I felt inside now, honey
You gotta make it your own way
But you'll be alright now, sugar
You'll feel better tomorrow
Come the morning light now, baby
And don't you cry tonight...


Guns'n'Roses

Do pokoju wpadł mi niespodziewanie Geddwyn. Za nim radośnie frunął Tenari.
- Cześć - odwróciłam się od lustra, przed którym siedziałam przez jakiś kwadrans, wpatrując się tylko w paskudę. - Przyszedłeś przeprosić, że mnie unikałeś?
- A skąd, tylko tak sobie pomyślałem, że mogę zabrać małego do Teevine - duch wody uśmiechnął się szeroko. - I będziesz go mogła odebrać, kiedy będziesz miała czas. Czyli im później, tym bardziej Maeve się ucieszy.
Nie było sensu go pytać, skąd mu to przyszło do głowy.
- Dopiero co tam był... Im szybciej wyje jej wszystko ze spiżarni, tym szybciej twoja siostra przestanie się cieszyć.
- Uznaję to za zgodę. Ile masz jeszcze czasu?
- Godzinę...
- Dobra. Czyli mam jeszcze czas by zająć się twoim image'em. Nie mogę patrzeć jak tak siedzisz, niepewna co ze sobą zrobić.
- Wcale nie... - chciałam zaprotestować, ale Geddwyn już wypadł do herbaciarni i zaczęłam poważnie obawiać się o swoją Szafę.
Wrócił po kilku minutach, trzymając naręcze jakiegoś zwiewnego materiału.
- Nie warto nic ci dawać na urodziny, bo i tak gdzieś to upchniesz i zapomnisz - fuknął i zabrał się za rozprostowywanie.
- Nie sądzisz, że ta sukienka jest jednak troszkę za letnia? - zapytałam.
- O, właśnie. Płaszczyk zapomniałem przynieść - przypomniał sobie. - A ty masz teraz czas żeby się przebrać.
Znowu wyszedł, ciągnąc za sobą Tenariego. Westchnęłam z rezygnacją i włożyłam sukienkę, którą od urodzin miałam na sobie chyba raz w życiu. Faktycznie, trochę szkoda.
- No! - zawołał Geddwyn z aprobatą, gdy pojawił się ponownie. - A teraz zajmiemy się wizażem!
- Dzięki, ale chyba nie skorzystam - skrzywiłam się. - Już i tak jestem nad wyraz śliczna.
- Śliczna to ty jesteś na co dzień - odpowiedział kurtuazyjnie. - A dzisiaj masz być olśniewająca.
- A niby dlaczego?
- Bo mam taki kaprys. Bo chcę na kimś poeksperymentować. Bo chcę sprawdzić, czy to w ogóle możliwe.
- Wielkie dzięki...
Wiedziałam, że teraz zacznie się koszmar, zwłaszcza jeśli Geddwyn zechce dorwać się do moich włosów... Zechciał. I przez długi czas upinał je, pasmo po paśmie, tak że miałam w nich mnóstwo wsuwek... I byłam nielicho zdziwiona, że prawie ich nie czuję. Ani tym bardziej włosów - zwykle po takich zabiegach głowę miałam ciężką.
Po zrobieniu makijażu Geddwyn odwrócił mnie na krześle w kierunku Tenariego, który przez cały ten czas siedział cierpliwie i się przyglądał.
- I co na to powiesz, kawalerze? Może być?
Mały przyjrzał się z miną konesera i pokiwał głową. Wreszcie odważyłam się zerknąć do lustra... Paskuda z lustra po tych eksperymentach wyglądała niezwykle delikatnie i bezbronnie. Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć jak wyglądam ja.
- Geddwyn, coś ty mi zrobił i dlaczego?!
- Też się cieszę, że ci się podoba - mrugnął do mnie i złapał Tenariego pod pachę. - Have a nice date!
Ulotnili się zanim odzyskałam mowę. Czułam się jak bohaterka jakiegoś starego melodramatu... Ale kiedy Aeiran się po mnie zjawił, zaczęłam czuć się bardziej na miejscu. Nie potrafię opisać jak mnie to przeraziło.

- A co to za okazja? - rozglądałam się wkoło.
- Jesień - odpowiedział.
W to akurat nie wątpiłam, bo liście się pięknie czerwieniły i złociły na drzewach, a wiele leżało już na ziemi, zebranych w całkiem spore kopczyki. Na niewielkim placyku wykładanym kocimi łbami zebrało się dużo osób, okrążając podwyższenie, na którym stało kilkoro ludzi w bieli. Przemawiali w jakimś języku, którego nie rozumiałam, ale wyczuwałam radosny, świąteczny nastrój.
- Rzadko się widuje, by ktoś świętował nadejście jesieni - powiedziałam. - Ta pora, czas Równonocy, nie jest zwykle zbyt mile kojarzona.
- Czy można być smutnym i myśleć o powolnym zamieraniu, kiedy jesień w swoim rozkwicie może konkurować z wiosną? - gdybym usłyszała te słowa z ust Akane, Geddwyna albo i Lexa, byłoby to na porządku dziennym. W tym przypadku zaś mnie zdziwiły.
- Dlatego mnie tu zabrałeś? Dla odmiany?
- Też. Ale głównie dlatego... - Aeiran urwał na chwilę, po czym ciągnął: - Że jestem egoistą i chciałem zobaczyć to święto. A ponieważ odbywa się właśnie dzisiaj...
Miałam wrażenie, że chciał powiedzieć coś innego, ale zanim zapytałam, pociągnął mnie w tłum.
- Chodź. Teraz będzie błogosławieństwo.
I rzeczywiście, ludzie w bieli - kapłani? - w pewnym momencie zapalili pochodnie i zaczęli śpiewać. Usłyszałam pieśń podobną trochę w stylu do repertuaru Vaneshki i chłonęłam ją wszystkimi zmysłami... Bo było w niej wszystko. Kiedy tamci zeszli z podwyższenia i zaczęli podpalać stosy liści, coraz więcej głosów im wtórowało, aż w końcu śpiewali wszyscy zebrani. Robiło się coraz bardziej mistycznie, tajemniczo... Mogłabym się zacząć niepokoić, czy ta przejmująca pieśń, która przeciez nie wiem, o czym właściwie traktowała, i spalanie tego, co niedawno jeszcze było znakiem odrodzenia, faktycznie nie ma jakichś ponurych podłoży. Ale pieśń zawładnęła mną całkowicie, bo zawierała trzask ognia, zapach liści, głosy odlatujących ptaków, szum jesiennego wiatru, cudowną pieśń życia. I to było dobre. I czułam - może nie zaraz błogosławieństwo, bo nie należę do najgorliwszych czcicieli czegokolwiek poza marzeniami - ale czułam, że mogłabym się wznieść i dołączyć do tych ptaków na niebie...
Stałam tak, przytulona do Aeirana, dopóki bezszelestnie nie wyciągnął mnie z tłumu i nie przenieśliśmy się gdzie indziej...

...Do lunaparku. Na diabelski młyn.
Pewnie jeszcze długo na samo wspomnienie będą mi miękły nogi.
Dobrze, że nie na kolejkę górską.

- A teraz pora wrócić do normalności.
Moją jedyną odpowiedzią było przeciągłe spojrzenie. Pojęcie normalności jest więcej niż względne, choć w tym przypadku nawet przypominało tę" normalność", do której jestem przyzwyczajona.
Człowiek, który powitał nas przy wejściu, ukłonił się uprzejmie, uśmiechnął się porozumiewawczo... Widać Aeiran był tu częstym gościem.
- Nie powiem, ciekawe lokale znasz.
- Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że pokażę ci miejsce, które ci się spodoba.
- Pamiętam - odpowiedziałam odruchowo i uświadomiłam sobie, że istotnie, pamiętałam. I że miał absolutną rację - to było takie miejsce, w którym po prostu musiałam się zakochać. Choćby dlatego, że trudno mi było uwierzyć, że to nad nami to nie jest otwarta przestrzeń. Naprawdę wyglądało to jak ciemne niebo... Przetykane cieniutkimi, srebrzystymi nićmi, między którymi przelatywały małe światełka. Czasami zlatywały na dół i krążyły dokoła stolików. Jedno usiadło mi na ręce, by po chwili wznieść się z powrotem.
- Pięknie - szepnęłam.
- Znasz opowieść o Krainie Cieni i niciach istnień?
- Owszem. I widać nie tylko ja ją tu znam.
No dobrze, więc zatrzymaliśmy się tu na kolacji. Smacznej, nie powiem. Gdzieś w tle grała muzyka. I to niezręczne uczucie znowu zaczęło powracać... Nie sądzę żeby tak czuła się każda elegancka kobieta w eleganckiej restauracji.
- Trema?
Niedobrze, zauważył.
- Może i trema - westchnęłam. - I to zupełnie bezpodstawna.
- I tak pewnie nie tak wielka jak moja.
- Słucham? - nie mogłam się nie roześmiać. - Nie widać po... Co ja bredzę, po tobie przecież mało co widać.
Odwrócił wzrok, ale po chwili też się lekko uśmiechnął.
- Zażyczyłem sobie "ostatniego wieczoru" i teraz mam.
- To chyba ciężar tej ostateczności nas przytłacza - zgodziłam się. - I po co? Przecież nie pierwszy raz spędzamy czas w podobny sposób... I chyba nie będzie tak, że od jutra dla siebie nie istniejemy... Prawda?
Znowu spoważniał i spojrzał na mnie przeszywająco.
- Posłuchaj - zaczął. - Kiedy więź między nami się zerwie, ja...
Spłoszona uciszyłam go gestem. Spłoszona... Dobrze powiedziane. Jakoś bałam się tych słów, które mogłam usłyszeć, nawet nie wiedząc jakie by były.
- Cicho, cicho... Nie rwijmy już nastroju. Zatańczmy.
Na to mógł przystać i już po chwili byliśmy na parkiecie - mały co prawda, ale jednak parkiet - wsłuchani w rytm, spokojny, ale kuszący. Tyle że nie tańczyliśmy - staliśmy bez ruchu naprzeciw siebie, a Aeiran przyglądał mi się jakby mnie widział po raz pierwszy. Patrzył spod ściągniętych brwi i miałam wrażenie, że coś mu nie pasuje. Powoli podniósł dłoń do mojej twarzy, ale zatrzymał ją i po namyśle sięgnął do moich włosów. Stałam jak sparaliżowana, kiedy uwalniał je z uczesania, wsuwka po wsuwce... Biedny Geddwyn, tak się napracował na darmo, przemknęło mi przez myśl, ale zdusiłam śmiech. Wydał mi się nie na miejscu... Ale obiecałam sobie to nadrobić po powrocie do domu.
Kiedy już miałam codzienną, niesforną fryzurę, chciałam się odezwać, ale nie umiałam znaleźć słów, więc tylko spojrzałam pytająco. Zrozumiał.
- Pozwól mi zapamiętać - powiedział cicho.
Co do licha zapamiętać? I po co?
Ale po chwili taniec zamącił mi w głowie i nie chciałam już więcej pytać.

Nie ma wątpliwości, że w tym jednym wieczorze zostało zawarte wszystko, co było potrzebne. Radość, szaleństwo, magia, melancholia i coś jeszcze, czego nie umiem sprecyzować...
I ciągle dławi mnie w gardle, ciągle. A obiecywałam sobie, że jeśli to opiszę, to nie w taki sposób. Ja przecież w miarę możliwości unikam takich scen! Nie umiem się do nich ustosunkować nawet gdy o nich piszę, więc co dopiero, gdy biorę w nich udział?! I przecież nie chciałam, żeby było tak piekielnie ostatecznie! To jak... Jak kolejna epoka, która się zamyka. Kiedy mijał rok pamiętnikowania, też miałam to uczucie. Bez sensu.

19 IX

I znowu nie pogadałam z Geddwynem, bo kiedy wpadłam do Teevine po Tenariego, nie udało mi się go zastać. Ani Maeve, ani Tiley nie mieli pojęcia gdzie może się podziewać, natomiast Brangien była zbyt podekscytowana zaproszeniem od San-Q żeby zawracać sobie głowę tym, gdzie się szwenda jej brat. I znowu obgadałam sprawę tych niespodziewanych zaręczyn, co i tak nie doprowadziło nas do żadnych konkretnych wniosków. A gdy wróciłam do domu, czekał na mnie jeszcze dramatyczny w tonie list od Pai Pai: Jak to się mogło stać?! Światy się przewracają!! Komu się udało ją tak przenicować?! Doprawdy, wszystkie pytają o to mnie, jakbym wiedziała więcej niż one... Fakt, często słyszę, że to właśnie ja trzymam całą naszą szóstkę w kupie, ale obecnie to stwierdzenie wydaje mi się mocno przesadzone.
Tak czy owak, odcięłam się na trochę od spraw, które zaprzątały mi umysł i rozjeżdżam się z małym po jego ulubionych terenach do galopu. Co nie znaczy, że sama galopuję, o nie! Ale nawet i kłus wydaje się sprawiać Pokrzywie przyjemność. Ofukała mnie porządnie za to, że tak mało się nią zajmuję i powiedziała, że w takim razie to ona sobie może przeskoczyć na Rozdroże i tam zostać, nie będę wtedy miała balastu. Głupio mi się zrobiło, ale gdy przepraszałam serdecznie i widziałam jej zadowolony, triumfalny uśmiech, trochę mi przeszło. Manipulantka taka.
Zastanawiałam się czy nie wybrać się z wizytą do Marzenia, ale po namyśle jednak zrezygnowałam. Nie bardzo rozumiem skąd to wrażenie, że nie byłabym tam mile widziana. A raczej źle mówię - miło, ale ktoś by mógł się czuć niezręcznie. Nie wiem tylko czy Vaneshka, czy Egil, a może ja sama coś sobie ubzdurałam? Nad Carnetią nawet się nie zastanawiam.
A skoro już jestem przy wizytach, wysłałam do San pytanie o tę nieszczęsną godzinę, o której powinnam się pojawić. Odpisała, że mogę choćby z samego rana... Dobra, pomyslimy.

17 IX

A nich już będzie. Parę wyjątków z podsłuchiwania tych nieszczęsnych przepowiedni:

- A co powiecie na to? - pulchna czarodziejka w okularach otworzyła księgę tak zakurzoną, że całe towarzystwo się rozkaszlało. - I otworzy się ziemia, plwając ogniem ze swej gardzieli, a z ognia owego powstaną istoty, którym nie oprze się siła ni broń żadna...
- Kolejna Apokalipsa? Masz ci los, czy w każdym świecie musi się powtarzać ten sam motyw? Nuda... - mruknął ten najmłodszy, jasnowłosy, który wydawał mi się dziwnie znajomy. Od początku spotkania miał olewczą minę i co chwilę dyskretnie ziewał.
- Nie wolno tak niepoważnie podchodzić do najstraszniejszych przepowiedni! - dobiegł go przeciągły, zawodzący ton wysokiej i chudej wróżbitki w powłóczystej pelerynie, głęboko wczuwającej się w swoją rolę. Zbył ją, machnąwszy tylko ręką.
- Może to będzie ciekawsze - młoda kobieta w różowym berecie, z włosami zebranymi w dwa kucyki, uśmiechnęła się szelmowsko i mrugnęła do poważnego mężczyzny w hakamie. - Bo czy śmiertelnik jest władny zamknąć bramę piekielną? Nie, nawet owa Panna wybrana przez bogów ugnie się i padnie, gdy nadejdzie ten, który został wysłany by usunąć ją z drogi. I choćby najdzielniejszy bohater spieszył z pomocą, nie zdąży...
- Kôtan da yo! - zdenerwował się tamten i uderzył otwartą dłonią w stół. - Bzdura to najzwyklejsza! To już dawno się zdarzyło, lecz z niekorzyścią dla mocy piekielnych! Według prawdziwej przepowiedni, która się spełniła!
- A jednak ktoś napisał jej odwrotność - nie ustępowała dziewczyna. - Dlaczego i po co? Bo wspierał zło i chciał odwrócić bieg wydarzeń?
Uśmiechnęłam się pod nosem, chowając twarz za zeszytem. Znałam tamtą sprawę z własnego doświadczenia i kto wie czy nie doprowadziłam do takiego a nie innego zakończenia? Kto wie, może gdybym dawno temu nie wmieszała się, staczając - i wygrywając! - pewną walkę, teraz byłoby tam piekło na ziemi? Tego nie powiedziałam jednak szanownym zgromadzonym, bo byłam na tej sali tylko obserwatorką i cieszyłam się, że nie muszę zabierać głosu. Ale słuchałam, o dziwo, dość chętnie.
- A mnie nie dziwi, że istnieją dwie odwrotne przepowiednie - stwierdziła pulchna. - To tylko dowodzi faktu, że przyszłość nie jest przesądzona, lecz istnieją różne jej warianty. Może więc każdy ma własne proroctwo?
- A koleżanka nadal nie wierzy w przeznaczenie - skomentowała z lekkim politowaniem ta nawiedzona.
- Może przydałoby się wreszcie zastanowić nad czymś jeszcze nie zbadanym? - zabrała głos skupiona czarnowłosa kobieta w szarym stroju. Odezwała się po raz pierwszy podczas tego zebrania i wszyscy popatrzyli na nią z mieszanką zdziwienia i respektu. Nawet ten znudzony.
Kobieta pokazała pozostałym pergaminowy zwój, rozwinęła go i zaczęła przedstawiać kolejną przepowiednię.
- A co, jeśli ujawni się do tej pory ukryty wyrzutek wśród wyrzutków na świecie pełnym wyrzutków? - czytała lekkim tonem z nutką humoru. - I co, jeśli rzuci światło na nieodkryte tajemnice z pozoru nieskalanych? Jeśli wywoła rewolucję jakiej nie widziały światy, bo nie będzie to rewolucja z tych, które wybuchały, wybuchają i będą wybuchać po wieczny czas? Co, jeśli potem nic już nie będzie takie jak przedtem, choć nie w sposób jakiego możnaby się spodziewać? I koniec.
- To nie brzmi jak przepowiednia tylko jak jakaś hipoteza - skrzywił się człowiek w hakamie.
- A jednak ciekawa! - zawołała pulchna entuzjastycznie. - Zagadkowa i wcale nie jest powiedziane, że musi się spełnić!
- No dobrze - powiedziała z uśmiechem pani w szarościach. - Macie w takim razie pomysł, do czego może się odnosić?
- Już się raz z nią zetknęliśmy - zaczęła dziewczyna w berecie, nie wspominając, kogo ma na myśli mówiąc "my". - I uważamy, że odpowiedzi należy szukać na Carne.
- O! Kontynuuj! - znudzony blondyn wreszcie się ożywił.
- Carne to planeta wyrzutków, jak pan wie z doświadczenia - uśmiechnęła się. - A wyrzutkami wśród wyrzutków jest pięć szlachetnych rodów.
- Brr, Carne. Brak miejsca na magię - wzdrygnęła się wysoka, porzucając swój charakterystyczny ton.
- Brak pola widzenia dla wewnętrznego wzroku, co? - zachichotała pulchna. - Ale kto miałby być wyrzutkiem wśród nich?
- Sporo takich jest, gwarantuję - uśmiechnął się złośliwie jasnowłosy.
- Zatem proszę nam przybliżyć sprawę - szara dama odpowiedziała podobnym uśmiechem. - O ile państwo zechcą próbować analizy...

Chcieli. I zapisałam jej wyniki. Ale, jak już wspominałam, nie przepadam za przepowiedniami, więc i tę na razie odłożę. Poza tym jakoś trudno mi się ostatnio myśli o przyszłości... Nie żeby normalnie myślało mi się łatwo, ale...
Ale mam ochotę usiąść przy biurku i walić w nie pięścią. Tak bez powodu.
Pokażę swoje zapiski Vylette i wracam do domu.

16 IX

Cały ranek przesiedziałam w zajeździe i przegadałam z Lilly. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym... Czy raczej ona mówiła, a ja słuchałam i coś czasem wtrącałam. Nasze rozmowy często tak wyglądają i tak jest dobrze - nieźle się uzupełniamy pod tym względem. Zastanawiałyśmy się również, jakiemuż to mężczyźnie udało się tak oczarować San. Owszem, od dawna zdawałyśmy sobie sprawę, że jest w kimś zakochana, ale że zdecyduje się porzucić wolny stan? Cóż, ona jest chyba największym wywrotowcem z naszej szóstki... Najpierw deklarowała, że nie chce mieć bliższej styczności z dziećmi, a skończyło się to przygarnięciem Neid. A teraz... Czego innego miałyśmy się właściwie spodziewać? Już chyba tylko Pai Pai pozostanie wojującą feministką.
Potem Lilly wyjechała, jako że wykrakała sobie wczoraj ten telegram. Ka'Shet pozwoliła jej tylko raz na naprawdę długi wypad poza dom - rok temu - teraz zaś chce mieć wszystko pod kontrolą... Pożegnałyśmy się wylewnie, choć przecież zobaczymy się za niecały tydzień u San. Co mi przypomina, że w zaproszeniach nie podała godziny. Trzeba będzie do niej napisać i ofukać.

Dość długo kluczyłam między kamieniczkami zanim znalazłam wskazany adres. Nowa siedziba wydawnictwa CFKTO&OT (nigdy nie rozszyfrowałam, co oznacza ten skrót) mieściła się w suterenie bardzo starego budynku. Musiałam uważać żeby nie potknąć się na schodach - cieeemno! - i zastanawiałam się półżartem, czy zastanę myszy w kątach i grzyb na ścianach, ale spotkało mnie miłe rozczarowanie - naprawdę przytulnie urządził się jeden z największych bibliofilów i najbardziej wytrwały cichy wielbiciel jakiego znam. Gabinet utrzymany w ciepłych brązach, pełno regałów z książkami i kominek - kominek! - z trzaskającym wesoło ogniem. Tylko gdzieniegdzie stały jeszcze niewypakowane kartonowe pudła i raczej nie musiałam zgadywać co w nich było i nie zmieściło się na półkach.
- Z nieba mi pani spadła! - Egbert Vial zamaszyście odsunął krzesło i wstał, przy okazji zwalając z biurka stos książek. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Zawsze tak na mnie reagował i był to pewien postęp - na widok kogoś obcego pewnie schowałby się pod tym biurkiem. A może go nie doceniam?
- Chyba już gdzieś to słyszałam - mruknęłam. - Mam nadzieję, że nie dostanę kolejnego zlecenia na spisanie serii przepowiedni?
- Hę? Dlaczego? - rzucił się do układania ksiąg z powrotem. - Ja się po prostu cieszę, że nie będę musiał tu zaczynać od zera. Chyba że się mylę?
- Jeśli mały zbiorek opowiadań wystarczy na początek, to nie - roześmiałam się i miłosiernie pomogłam mu pozbierać to, co zostało na podłodze. - No proszę, ile ksiąg magicznych. Sentyment?
- Trudno porzucić stare przyzwyczajenia - stwierdził. Wzięłam jeden z woluminów i zaczęłam go przeglądać. Chyba pamiętał jeszcze czasy uczelni, na której mój szanowny wydawca studiował kiedyś razem z Vylette. Ale po długim czasie zagłębiania się w księgach magii doszedł do wniosku, że bardziej kocha księgi niż magię...
- Pani sobie spocznie, proszę - Vial wskazał na drugie krzesło i skrzywił się, ponieważ było na nim ulokowane jedno z wielu pudeł. Odstawił je na podłogę i podsunął mi krzesło, sam również usiadł.
- Jeszcze nie do końca się urządziłem - wyjaśnił przepraszającym tonem.
- Nie szkodzi, taki bałagan jest dla mnie bardzo swojski.
Roześmiał się dość niepewnie. Ludzie, którzy nigdy nie byli u mnie w domu, z reguły nie mogą uwierzyć, że jestem bałaganiarą. Błoga nieświadomość prawdy...
- Oto coś na nowe miejsce pracy - wyjęłam z torby maszynopis. - A co pan z tym zrobi, to już pana sprawa.
- Raczej nie będzie to nic nielegalnego.
- Szkoda. Całą moją twórczość spotyka taki poukładany, przewidywalny los.
Zaśmiał się ponownie, ale po chwili westchnął i zamilkł. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jak się do tego zabrać i pewnie siedziałby tak przez następną godzinę, gdybym mu trochę nie pomogła.
- Tak, wiem co słychać u Vylette - odpowiedziałam na niezadane pytanie. - Byłam u niej wczoraj.
Wyglądał jakby uszło z niego całe powietrze.
- No i...?
- Martwi się o pana - mruknęłam. - A właściwie nie lepiej osobiście ją zapytać?
- Napisałem do niej - odpowiedział. - Ale bez odpowiedzi.
Wzniosłam oczy do nieba, a raczej do sufitu.
- Jak dwoje ludzi wreszcie mieszka w tym samym świecie i w tym samym mieście - zaczęłam, starając się mówić spokojnie - to się mogą zwyczajnie zobaczyć, prawda? Vylette jest naprawdę niepocieszona, że jeszcze jej pan nie odwiedził.
Dopiero wtedy go olśniło.
- Właściwie... - zamyślił się. - Obecnie jestem trochę za bardzo zajęty... Ale skoro panna Nealis chce się ze mną zobaczyć, to nie widzę przeszkód, żeby ją tutaj ugościć.
Wyobraziłam sobie minę Vylette gdy to usłyszy i postanowiłam, że osobiście jej przekażę.
Minęła godzina zanim opuściłam wydawnictwo i przemierzyłam z powrotem te przeklęte schody. A przy wejściu do kamienicy stał Aeiran i czekał.

- Żadnych przygód. Żadnych niespodzianek czekających za rogiem. Opuściłaś się.
- Sam się opuściłeś - prychnęłam. - Tamta zeszłoroczna przygoda była przez ciebie, nie zapominaj.
- No dobrze - zgodził się. - Ale z kolejnej przygody p r z e z e   m n i e byś się nie cieszyła.
- Jeśli polegałaby na podpadnięciu komuś... - zaczęłam i coś mi się przypomniało: - À propos, mam pytanko.
Nie zareagował ani słowem.
- Czym podpadłeś Geddwynowi, że tak się o ciebie dopytuje?
Spojrzał na mnie autentycznie zdziwiony.
- Jemu niczym. Przynajmniej świadomie.
- A komuś innemu wręcz przeciwnie? - podchwyciłam. - Jakoś latem Geddwyn miał nieprzemożną ochotę na rozmowę z tobą. A ostatnio przysłał mi wiadomość, z której wynikało, że ta ochota mu nie minęła.
Aeiran na chwilę pogrążył się we własnych myślach. Jego kolejne słowa zaskoczyły mnie.
- Powiedz mu, żeby się nie przejmował.
- Czym się ma nie przejmować?!
- Niczym - uciął nieznacznie zmienionym głosem.
Potem poszliśmy na gorącą czekoladę, ale Aeiran już się więcej nie odezwał.

15 IX

Gdybym nazwała arquillońską szkołę dla czarodziejek dziwną, na tle całego DeNaNi byłoby to łagodnie powiedziane. A może i nie...
Kiedy tylko zwykłym śmiertelniczkom zezwolono przekroczyć próg owej szkoły, wybrałyśmy się odwiedzić Shee'Nę. To znaczy, Lilly poszła jej poszukać, ja natomiast postanowiłam najpierw znaleźć Vylette Nealis i trochę z nią powspominać.
Zadanie nie było trudne - wystarczyło szukać tam, gdzie skupiła się władza. Pod tym względem nie da rady nie podziwiać Vylette - jeszcze nie minął rok, od kiedy ją tu przysłano, a już ewidentnie trzęsie całą szkołą... Widać, że jej wkład w tutejszą magię zrobił swoje. O darze przekonywania nie wspominając.
Zderzyłyśmy się, gdy przechodziłam obok jakiejś sali, a ona właśnie wychodziła. Omal nie oberwałam otwieranymi drzwiami.
- A to ci niespodzianka! - zawołała na mój widok i roześmiała się serdecznie. W eleganckim i stonowanym stroju, z upiętymi włosami, trudno w niej było rozpoznać tamtą żywiołową, popędliwą pannicę, którą tak uczyłam teleportacji, że w rezultacie wylądowała u Cirnelle... A jednak zdrowy rozsądek nie zmienił jej całkowicie.
- Słyszałam, że to, co zawsze nazywałaś Twórczą Siłą Improwizacji, oficjalnie zaistniało.
- A żebyś wiedziała! - przytaknęła z dumną miną. - To się dopiero nazywa sztuka magiczna! Z nią zakasujemy Akademię imienia Cereithy w Solen, Gwiezdny Uniwerek w Srebrnej Domenie, Białe Wzgórze w Dekilonii...
- I Van Hoen END-u - dodałam bez zająknienia. - Oraz Instytut Melwortha w Althenos.
Mówiłam tak poważnym tonem, że spojrzała na mnie jak na wariatkę.
- No co ty?
- A czemu nie? Nie dowiesz się, dopóki nie spróbujesz! - zakończyłam, brzmiąc jak belferka z trzydziestoletnim stażem. Wtedy dopiero Vylette zaczęła dziko chichotać - to był jej ulubiony tekst, gdy razem podróżowałyśmy i coraz to wpędzała nas w kłopoty...
Tak czy owak, czułam ulgę, że już nie muszę być niczyją nauczycielką - zwłaszcza jej. Choćby dlatego, że teraz mogłyśmy powspominać sobie te dawne kłopoty i śmiać się z nich bez przeszkód.
- A pamiętasz jak złapał cię czarny lud na Tattos Kappi i miałaś zostać czwartą żoną wodza plemienia? - przypomniałam jej nie bez złośliwości.
- Tak, i wtedy napuściłam na nich nieszczęsnego Egberta z jego fajerwerkami - parsknęła śmiechem. - A przy okazji, wiesz, że się tu przeniósł?
- Owszem, przysłał mi powiadomienie, że wydawnictwo zmienia adres - pokiwałam głową. - Wygląda na to, że już nie będę musiała pośredniczyć w płomiennej korespondencji między wami.
- A daj spokój - przewróciła oczami. - Teraz mi sam przesyła listy. Przeniósł się z naszego dawnego świata, a nawet nie ma odwagi mnie osobiście odwiedzić?!
- Pewnie wie, z jakim przyjęciem by się spotkał.
- Myślisz, że bym mu nagadała? - burknęła. - Pewnie, że tak! Co on narobił, obrabował wszystkie możliwe instytucje charytatywne?! Przecież wiesz, że u nas zamówienie podróży międzywymiarowej kosztuje fortunę!
- Na mnie nie patrz, nic o tym nie wiem. Ale wybiorę się opchnąć mu parę opowiadań, wtedy popytam, bo sama jestem ciekawa.
- A! Przypomniałaś mi! - Vylette nagle klasnęła w dłonie. - Z nieba mi spadłaś, wiesz? Słuchaj, u nas w mieście trwa konwent wiedzy tajemnej i różne fajne rzeczy się na nim dzieją. Na przykład w naszej szkole rezydują iluzjoniści i tutaj ćwiczą. Wczoraj mieliśmy tu dżunglę i wyglądaliśmy jak małpy... A przynajmniej reszta ciała pedagogicznego tak wyglądała. Dlatego szkoła była zamknięta.
- Vylette, do czego właściwie zmierzasz? - zapytałam tak łagodnie jak tylko umiałam.
- Już, już. A w miejskiej bibliotece zbierają się specjaliści od jasnowidzenia i konferują na temat różnych przepowiedni - ciągnęła. - Konkretnie pojutrze. Więc sobie pomyślałam, że może mogłabyś tam wpaść i uchwycić co nieco... Na materiał do naszej szkolnej?
Teraz ja przewróciłam oczami.
- O nie. O nie! Wiesz, że nie zapisuję przyszłości. To paskudna robota i mnie w nią nie wrobisz! Chcesz to mieć w tej szkole, wyślij kogoś ze szkoły!
- Nie da rady - westchnęła żałośnie. - Kilka jasnowidzek przeforsowało zakaz wpuszczania kogokolwiek od nas.
- Niby dlaczego? - zdziwiłam się.
Vylette spojrzała na mnie z grobową miną.
- Wszystkie się tu kiedyś uczyły.

Odnalazłam Mezz'Lil na dziedzińcu, pod drzewami, na których liście już się złociły i czerwieniały. Siedziała na ławce razem z Shee'Ną, która trzymała na kolanach grubą księgę i pokazywała siostrze jakąś ilustrację. Lilly tylko marszczyła brwi w zdziwieniu.
- Co za nieprzystojne rzeczy oglądacie? - odezwałam się uszczypliwie. Shee'Na oderwała wzrok od książki i pomachała mi.
- Żadne nieprzystojne, tylko mój podręcznik - wyjaśniła.
- Czyżbyś przekonywała siostrę do kształcenia się tutaj?
- A gdzie tam - machnęła ręką. - Ona jest już za s t a r a na takie nowatorskie pomysły.
- I co jeszcze, smarkulo? - prychnęła Lilly. - Ja jestem po prostu za...
- Za bardzo spragniona towarzystwa chłopaków? - podsunęłam niewinnie.
- Za mądra!! - zagrzmiała. - A wy się tu zmawiacie przeciw mnie!!
- Ale tu też się płeć męska przewija - zauważyła Shee'Na. - Paru nauczycieli prowadzi tutaj zajęcia... Tylko zawsze wtedy w kąciku siedzi jakaś przyzwoitka.
- I jak? - Lilly błyskawicznie zmieniła temat. - Spotkałaś tę wariatkę z berełkiem?
- Wcale nie wariatkę - obruszyła się jej siostra. - Profesjonalistkę w swoim fachu.
- A spotkałam. I w rezultacie jeszcze parę dni zostanę w Arquillonie.
- Dlaczego?
- Bo, nie wiedzieć jak, dałam się wrobić w podsłuchiwanie i spisywanie przepowiedni. Pojutrze.
- No cóż, ja raczej nie zostanę by podtrzymać cię na duchu - mruknęła Lilly. - Jak znam życie, jeszcze dzisiaj przyjdzie telegram od babci, z pytaniem, dlaczego się jeszcze stąd nie ruszam do domu.
- Niech to będzie pierwsza przepowiednia, którą Mad zapisze! - zachichotała Shee'Na.
- A co zamierzasz porabiać potem? - zaciekawiła się jeszcze Lilly.
- Jeszcze nie wiem - wzruszyłam ramionami. - Pewnie będę krążyć po światach i odwiedzę pozostałe dziewczyny. Wieki się nie widziałyśmy.
- Mamy się czuć zaszczycone, że to właśnie do nas się wybrałaś najpierw?
- To tylko dlatego, że przysłałyście mi list - roześmiałam się i wtedy na kolana spadły mi trzy koperty.
Wzięłam je do ręki ze zdziwieniem. Były bladoróżowe, jedna kaligraficznym pismem zaadresowana do mnie, dwie pozostałe do Lilly i Shee'Ny. Ale charakteru pisma nie poznawałam.
Otworzyłam tę moją i wyjęłam sztywną kartę utrzymaną w podobnej tonacji co koperta, tyle że jeszcze z wymalowanymi kwiatami. I z wiadomością, po której przebiegłam wzrokiem trzy razy, dla pewności.
- Co tam jest? - zapytała Shee'Na.
- Coś, w co nie mogę uwierzyć... - odparłam słabo.
- Może jak przeczytasz na głos, to ci się uda? - zasugerowała Lilly. Nic nie stało mi na przeszkodzie, odchrząknęłam więc i zaczęłam:
- Sanille Finn Quall ma przyjemność zaprosić Madelyn Igneid Yumeni Al'Wedd na swoje przyjęcie zaręczynowe, które odbędzie się 22 września u niej w domu. Osoba towarzysząca mile widziana. Dodatkowy zapas drinków też...
- Że co?!
Odłożyłam kartkę i spojrzałam na osłupiałe twarze przyjaciółek.
- Dodatkowy zapas drinków też - powtórzyłam. Shee'Na zaniosła się chichotem.
- Ty weź to przejrzyj jeszcze raz - Lilly rozpaczliwie zamachała rękami. - To musi być jakiś kawał!
Potrząsnęłam kopertą i wypadł z niej jeszcze jeden świstek papieru. Tym razem w kratkę, zapisany już zwykłymi bazgrołkami San:
A pozostałe zaproszenia przekaż tym małpom, bo za cholerę nie mogę ich namierzyć.

14 XI

- Znowu coś spisujesz?
- Nie... Tym razem tylko czytam coś już spisanego.
- W celu korekty? Czy dla schlebienia swojej próżności?
- Nie nabijaj się. Lepiej ci pokażę. To jest taki zeszyt, w którym zapisuję wszystkie wiersze i piosenki, jakie łapię w drodze. Jakie do mnie przemawiają.
- Dużo już takich masz?
- Dopiero do połowy zeszytu dochodzę. Ale pojemny jest...
- Przeczytasz mi coś?
- Jesteś pewien? Dobra, zobaczymy co by ci tu można... O, jest:
Comes the morning and the headlights fade away
Hundred thousand people, I'm the one they blame
I've been waiting long for one of us to say
Save the darkness, let it never fade away
In the living daylights...

- Pasuje?
- Pasuje... Albo i nie. Źle sformułowałem pytanie. Przeczytasz sobie coś?
- Dlaczego chcesz...? A, zresztą, co też mogłabym przeczytać sobie? To - to - to... Nie, to nie.
- Dlaczego nie? Z włożoną zakładką, po prostu na ciebie czeka.
- Wiem. Ale nie zamierzam obwieszczać publicznie jaka jestem piramidalnie głupia. O, to mogę przeczytać:
Once I knew all the tales
It's time to turn back time
Follow the pale moonlight
Once I wished for this night
Fate brought me here
It's time to cut the rope and fly...

- Co, znowu coś się nie podoba?
- Nie, w zasadzie... Po prostu nie wyobrażam sobie żebyś miała ot tak odciąć linę... I polecieć.
- Znowu udajesz, że mnie znasz? Cóż, pewnie musiałabym się jednak czegoś złapać. Albo kogoś.
- A gdyby ktoś taki się nie znalazł?
- Szukałabym. Szukałabym blisko i daleko, nisko i wysoko...
Pilnujcie, pilnujcie ostatnich dni lata,
kiedy jeszcze zielone bije zegar chwile,
w które się już nieżywy karmin gęsto wplata...
Kobieto, włóż maskę i skrzydła motyle
i biegaj, i szukaj trwożliwie, ciekawie,
w chińskim pawilonie i w szpalerów cieniu
(a mgła się już wznosi... Żurawie!!! Żurawie!!!)
gdzie oczy wołające ciebie po imieniu?

- Tak byś szukała, że byś nie znalazła. O kobieto przecudna, kobieto bogata.
- Znowu się nabijasz... I nie podejrzewałam, że znasz coś takiego.
- Nie znam. Czytam ci przez ramię.
- Jesteś niemożliwy. I obalasz wszystko, co czytam dla siebie. Moją opinię o mnie samej. Tak trzymaj, a niedługo rzeczywiście już niczego nie znajdę.
- I będziesz żyć przeszłością.
- Przeszłością żyję na co dzień, ale czasem trzeba pomyśleć też o przyszłości. Sam powinieneś zacząć. Ha! Droga do przyszłości już niedługo się przed tobą otworzy!
- Teraz ty się nabijasz.
- Gdzież bym śmiała? Tnij tę linę, leć i bon voyage.
- W takim razie, zanim przyjdzie co do czego, poproszę cię o coś. Żebyś się tak całkiem nie cieszyła.
- Drań. O co, o ostatni dzień?
- Nie, przebywając z tobą zacząłem robić się litościwy. Ostatni wieczór wystarczy.
- Naprawdę jesteś niemożliwy. To ja powinnam o to poprosić.
- Nie. Dla ciebie to jest oczywiste. Możesz najwyżej żądać.
- A tego nie zrobię.
- Dlatego ci tego oszczędziłem.

13 IX

Jest jeden nieomylny znak, że nadchodzi jesień. I nie są to opadające złote liście tylko moje przeziębienie.
Co prawda rok temu mnie ominęło, ale za to nadrobiło sobie zimą... W zeszłym roku o tej porze nie miałam specjalnie głowy do przeziębień. O tej porze byłam w dolinie Naith i pomagałam srebrnym smokom w przeprowadzce. Dotąd nie narzekają.
Cóż, jeszcze do końca nie wyzdrowiałam, ale znów jestem w DeNaNi i znów w towarzystwie Lilly i Shee'Ny. Tylko sceneria się zmieniła.
Na nogach jestem od wczoraj, kiedy to odstawiłam Tenariego do Teevine - na odchodnym oznajmiając Geddwynowi, że jeszcze go dorwę i sobie pogadamy - a potem zajechałam po Aeirana i wybraliśmy się do Naith. Zostaliśmy odprawieni z kwitkiem - Ka'Shet poinformowała, że Lilly i Shee'Na same sobie pojechały do Arquillonu i możemy ich co najwyżej poszukać. Nie było to trudne, na szczęście, ponieważ wiedziałam, gdzie je odnajdę....

Dawno nie byłam w tej niewielkiej kraince na zachód od Althenos, ale tym razem przygnały mnie tu dwa powody. Jeden wiązał się z moimi przyjaciółkami, z których jedną odnalazłam w najdroższym zajeździe w stolicy.
- Masz tydzień opóźnienia - przywitała mnie serdecznie Mezz'Lil.
- Się ciesz, że w ogóle przyjechałam - odpowiedziałam i kichnęłam.
- Tylko nie na mnie!!!
- Co za przewrażliwiona istota z ciebie. Tak czy inaczej, widzę, że obyłyście się beze mnie. Wydajesz się tu nieźle rozgoszczona.
- Coś w tym jest - przyznała. - Ale Shee'Na ciągle nie potrafi się obyć beze mnie. Dlatego jeszcze nie wróciłam do domu.
- W zasadzie dziwię się - usiadłam i zaczęłam przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu chusteczki - że Ka'Shet pozwoliła jej się tu szkolić. Wiesz, biorąc pod uwagę, co wyrosło z Shet'Hera po nauce ludzkiej magii.
- Babcia pokłada w mojej siostrzyczce ufność - wzruszyła ramionami Lilly. - Mnie by na przykład nie pozwoliła.
- A pytałaś?
- A po co? Jakoś mnie nie kręci nauka w żeńskiej szkole... W dodatku tej magii o dziwnej nazwie.
- Jakiej, czyżby Twórczej Siły Improwizacji? - podsunęłam, chichocząc, a gdy Lilly skinęła głową, spytałam: - Pod kierunkiem Vylette Nealis może?
- O, właśnie! Tak mi się wydawało, że gdzieś już o tej babce słyszałam... A to pewnie ty mi o niej opowiadałaś.
- Ano ja, ja - westchnęłam. - To ta sama, którą zabrałam kiedyś w światy i uczyłam zabawy portalami.
- To ta?! - osłupiała Lilly. - Znaczy, moją siostrę uczy kobieta, która latała po światach z różowym berłem zakończonym serduszkiem?! Muszę jej to uświadomić...
- Nie z różowym, tylko z czerwonym - sprostowałam. - I nie serduszkiem, tylko gwiazdką.
- Też mi różnica...
- Zasadnicza, wyobraź sobie. Ja na przykład z serduszkiem bym się nie chciała pokazywać.
- A z gwiazdką tak, jasne - mruknęła Lilly. - I z czerwonym berełkiem?
- A, z czerwonym nie.
- No widzisz. Ale nie mówiłaś, że na koniec zostawiłaś tę... Vylette, tak? W DeNaNi.
- Mówiłam, mówiłam. Tylko jeszcze wtedy nie kojarzyłaś tego świata - roześmiałam się. - Chodź, postawię ci deser lodowy.
- I będziesz patrzyła jak ja jem i się oblizywała? - Lilly też parsknęła śmiechem. - Na dworze jest zimno, a ciebie tam ciągnie... Zostawiłaś kogoś przed drzwiami?
- Raczej ktoś mi zwiał zanim dotarliśmy do tych drzwi.

Jak się okazało, "ktoś" nie zwiał na długo - pojawił się przy nas gdy doszłyśmy do centrum miasta, omal nie przyprawiając Lilly o zawał.
- Czy ty naprawdę musisz tak wyskakiwać znienacka?! - wydarła się.
- Wybacz - Aeiran skłonił się przed nią lekko, ale zauważyłam błysk drwiny w jego oczach. - Są takie chwile, gdy po prostu nie można się opanować by nie zrobić wrażenia... Zwłaszcza na czyjś widok.
- Chcesz mi wmówić, że za mną zatęskniłeś? - prychnęła. - Już ci wierzę. Nic a nic cię Mad nie zdążyła dotąd wytresować.
- Nie zdążyła, przepraszam, co?
- Na niektórych, za pozwoleniem, nic prócz bata nie działa...
Słuchałam tej wymiany zdań i rozchichotałam się, pamiętając jak dogadywali sobie podczas naszej poprzedniej wyprawy.
- No tak. Tu się odbywa poważna dyskusja, a Mad ją zwyczajnie wyśmiewa.
- Nic nie wyśmiewam, tylko mam deja vu - odpowiedziałam na zarzut Lilly.
- Nawet się nie dziwię - stwierdziła. - My, jesień i DeNaNi. Tylko trochę w innym miejscu. I bez Ketrisa.
Westchnęłam i nagle naszła mnie chęć by powiedzieć coś w rodzaju "To były piękne czasy". Jakbym była jakąś staruszką, która wspomina wydarzenia sprzed pół wieku.
Czego mi brakuje?
- Przygody - odpowiedziałam sobie na głos, a Lilly spojrzała na mnie bez zrozumienia.
- Nie sądzę - Aeiran pokręcił głową. - Gdyby dopadła cię przygoda, zaczęłabyś narzekać, że nie masz chwili spokoju.
- Może... A skąd ty wiesz, o co mi chodziło?
- A tak... Próbuję udawać, że cię znam.
- Jasne - mruknęłam i zwróciłam się do przyjaciółki. - To jak, odwiedzimy dzisiaj Shee'Nę?
- Nie da rady - pokręciła głową. - Ta szkoła ma jakieś dziwne zasady... Od wczoraj nie ma tam wstępu ani występu przez jakieś trzy dni. Chyba będziesz musiała się tu zatrzymać - mrugnęła do mnieo - Szlajanie się po zajazdach i kafejkach, część... Sześćdziesiąta piąta? Szósta?
- Żebyś wiedziała, że do żadnej kawiarni nie pójdę - prychnęłam. - Będę się szlajać wyłącznie po zabytkach kultury!

6 IX

Przebimbałam parę dni, krystalizując pomysły, które ostatnio (i nie tylko) przychodziły mi do głowy. Kronika to nie będzie, ale jakiś tomik opowiadań chyba da się z tego sklecić... I znów będzie długa i nużąca korespondencja z którymś wydawnictwem. Co ze mnie za snobistyczna autorka, czyżbym była aż tak rozpoznawalna, że muszę się kryć, by nie napadli mnie łowcy autografów? Nawet podczas kursu między wydawnictwem a Blue Haven? Ha.
Tylko opowieść o białym zamku zostawiłam w spokoju...
Przynajmniej na razie.

Znalazłam dzisiaj na biurku trzy listy - jeden od Lilly, drugi zdecydowanie od Geddwyna (koperta w szlaczki)... A trzeci to chyba sprawka telepatii, bo przyszedł od pewnego uroczego faceta, który dumnie tytułuje się moim wydawcą. Jedynym, którego kojarzę z wyglądu. Proszę proszę, czyżby przysłał mi wyrzut sumienia? Od ponad roku nic mu nie posłałam (jak i nikomu innemu), mogło więc mu przyjść do głowy, że ignoruję jego mały światek... Ale cóż. Postanowiłam, że listami zajmę się później i zabrałam Tenariego do Biblioteki na Pograniczu, żeby sprawdzić jego poziom szacunku do słowa drukowanego... Miałam nadzieję, że niczym Kilmeny nie podpadnie.
Już kiedy weszliśmy do biblioteki, wyglądało na to, że mały jest pod wrażeniem. Był przytłoczony wielkością tego miejsca, wykręcał szyję we wszystkie strony, rozglądając się, ale nie śmiał mi się wyrwać, by popastwić się nad książkami.
- Dobrze, że choć ten zakaz udało mi się mu wpoić - odetchnęłam z ulgą.
I okazało się, że wymówiłam w złą godzinę.
Gdy tylko Tenari to usłyszał, uśmiechnął się przekornie (czyżbym to też mu niechcący wpoiła?) i zaczął tak mocno trzepać skrzydłami, że nie mogłam go utrzymać. A wypuszczony pofrunął do najwyższych półek, przy których normalnie korzysta się z drabinki na skrzypiących kółeczkach. Podbiegłam... To znaczy, podeszłam szybko, starając się nie tupać, ale nigdzie tej przeklętej drabinki nie było i nie mogłam się wyprawić po dzieciaka.
- Ten-chan, złaź! - syknęłam jak mogłam najciszej, ale słyszalnie. Pomachał mi radośnie i wziął jedną książkę z wyraźnym zamiarem zrzucenia jej. Co też uczynił.
Na szczęście złapałam.
Zawołałam jeszcze raz, trochę głośniej. I jeszcze raz. I...
- Przestańże!!! - rozległo się po całej bibliotece i zobaczyłam biegnącą ku nam szczupłą postać o rozczochranych, płomiennorudych włosach. Zaciekawiony Tenari upuścił kolejną książkę, ale przybysz pochwycił ją w biegu i wyhamował ze skrzypieniem butów (wysokich i ciężkich), omal nie lądując na podłodze.
- Czyście powariowali?! - wykrztusił z przerażonym wyrazem twarzy. - Wiecie co to będzie jak was Kilmeny zgarnie?!
- Wiemy - pokiwałam ponuro głową. - To znaczy, ja wiem. On jeszcze nie - wskazałam na Tenariego, który jak gdyby nigdy nic sfrunął i zaczął się przyglądać rudowłosemu chłopakowi.
- No proszę, mały demon - powiedział z tamten sympatią i uśmiechnął się, pokazując bardzo białe ząbki. Miejscami nad wyraz ostre.
Ten-chan pisnął radośnie i poleciał po kolejną książkę.
- NIE!!! - wrzasnął rudowłosy, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, wyrosła mu za plecami wysoka sylwetka.
- Haldis - powiedziała Kilmeny cicho i groźnie. - Co to za hałasy?
Chłopak odwrócił się z bardzo niepewną miną.
- Ale to oni zaczęli! - powiedział równie niepewnym głosem.
- Z nimi sobie jeszcze pogadam - mruknęła bibliotekarka. - Ty mi lepiej odpowiedz, kto powinien w tej chwili sortować katalog.
- Ktoś musiał zająć się odwiedzającymi, nie?
- Pozwól więc, że przejmę od ciebie to zadanie, bo chyba niespecjalnie sobie z nim radzisz.
Rudowłosy westchnął ciężko.
- Odbywanie stażu to mordęga...
Po tych słowach zerknął na mnie z miną zbitego szczeniaczka, puścił oko do Tenariego i pobiegł. Na paluszkach.
- Przyjęłaś stażystę? - okazałam zdziwienie zanim Kilmeny przystąpiła do łajania nas. - Nie wygląda na przyszłego bibliotekarza.
- Ale się stara - półelfka wzruszyła ramionami. - Zresztą odbywa staż jako Oddany, nie jako bibliotekarz.
Tu mnie zaskoczyła.
- Ale skoro ty go przyuczasz, to by znaczyło, że podlega temu samemu Strażnikowi, co ty...?
Skinęła głową bez słowa i nagle wydała mi się dziwnie smutna i zmęczona.
- Jak to, skoro przecież byłaś z tymi dwoma braćmi z tej dziwnej rasy...
- Wiesz, biorąc pod uwagę, że Quivel nie żyje od trzech miesięcy, a każdy Strażnik musi mieć do pomocy trójkę Oddanych, trzeba było kogoś przyjąć.
Zatkało mnie. Nie żebym była specjalnie zorientowana w sprawach Zrodzonych dla Ładu, ale źródłem wiedzy o tych sprawach zawsze była dla mnie Kilmeny, tymczasem dopiero teraz się dowiaduję... Więc tak nieludzko długo mnie tu nie było? Uświadomiłam sobie, że ostatnio właściwie w mało czym byłam zorientowana i to mnie przybiło. No i pamiętałam tego wesołego, spokojnego chłopaka, który podczas sylwestra z anielską cierpliwością ciągnął Tenkę na parkiet. Smutno mi się zrobiło.
- Sto emocji naraz widać na twojej twarzy - bibliotekarka uśmiechnęła się dość gorzko. - Zajmuję się Haldisem tutaj, bo Quass nie chciał go szkolić. On teraz właściwie niczego nie chce - westchnęła. - A ktoś musi chłopaka zaznajomić z pewnymi rzeczami... Zresztą mu się to podoba.
- Ale czy on nie jest przypadkiem demonem? - zmarszczyłam brwi. - Czy to nie sprawiło problemów?
- Jest półdemonem, ognistym w dodatku - uśmiech Kilmeny stał się weselszy - A co do problemów... Wiesz, kiedyś Raely Kay Anjin przyjął taką Oddaną. I było dobrze.
- Nie, nie - sprostowałam. - To taka demoniczno-ognista Oddana przyjęła do swojej drużyny takiego Strażnika-nowicjusza. Ale masz rację, było dobrze.
Ciekawe czy Satsuki też by tak powiedziała. Ostatni raz spotkała się z Kayem na sylwestrze... Ale chyba nawet nie zauważyła jego obecności...
- À propos demonów - rozejrzałam się. - Nie widziałaś może, dokąd poleciał Ten-chan?
Po znalezieniu demoniątka o mało nie doszło do scen drastycznych, więc spuszczę na nie zasłonę milczenia, inaczej Kilmeny nigdy by mi nie wybaczyła. Ale przeżyliśmy. I nawet wyszliśmy z paroma książkami, choć z Tenarim i pod tym względem były kłopoty. Po prostu ma nieco dziwny gust...
Wytaszczył na przykład grubą księgę mitów ze Starego Świata - aż dziw, że ją uniósł - i dumnie położył na stoliku.
- Słuchaj, to jest cała istniejąca mitologia stamtąd - powiedziała nerwowo Kilmeny.
- No wiem, pomagałam ją spisywać - przytaknęłam, nie rozumiejąc, dopóki Ten-chan nie otworzył księgi. Wtedy dopiero rzuciłam się do niego z piskiem: - Zostaw, to niekoniecznie dla dzieci, słyszysz?!
Zamilkłam gdy Tenari spojrzał na mnie jak na wariatkę, a następnie radośnie przewrócił kilka stron i pokazał mi ilustrację przedstawiającą niesławną Hattori, zwaną Patronką Skandali. Nie mogłam powstrzymać prychania. A niech to, a niech to! Czy ktoś mu przypadkiem tej książki nie czytał? Trzeba będzie się wybrać do Althenos i grzecznie zapytać. Albo do Teevine, jakby się tak zastanowić.
- A tego Haldisa wyślij na próby - podsunęłam Kilmeny na odchodnym.
Chyba jej się spodobała propozycja, bo nagle zaczęła się uśmiechać tak sadystycznie, że aż zakryła usta dłonią.

List od Geddwyna mnie zaintrygował, ale stwierdziłam, że później mogę się zająć jego rozgryzaniem. Choćby dlatego, że dwie pozostałe wiadomości zmotywowały mnie do wyprawy do DeNaNi...
Tylko chyba najpierw potrzaskam trochę na maszynie. Może faktycznie jakiś tomik opowiadań wkrótce wyjdzie.

2 IX

A jednak zostawiłam Tenariego samego. A raczej wyekspediowałam go z Pokrzywą na rozległe zielone łąki, żeby się wyszaleli. Lotofenka dla odmiany wzięłam ze sobą, pod kolor mojego płaszcza. I włosów.
Aeiran nie był ani trochę zdziwiony, gdy pojawiłam się u niego bez zapowiedzi. To już mi weszło w zwyczaj.
- Chodź - powiedziałam tylko.
Nie chciał wiedzieć, dokąd. Zadał za to inne pytanie.
- Dlaczego ja?
Uśmiechnęłam się.
- Bo pasujesz.

Wylądowaliśmy na twardym gruncie, jeśli tak można nazwać most wiszący w przestrzeni. Na szczęście nie drewniany i chyboczący się, lecz zbudowany chyba z marmuru - lub czegoś podobnego. Przestrzeń dokoła była czarna, ale nie ciemna... To znaczy, nie było żadnych problemów z widzeniem. Można by to porównać do białego rysunku na czarnym tle... Nawet Aeiran nie krył oczarowania widokiem.
- Wejdziemy tam?
- Chyba nie ma przeszkód. To miejsce od dawna jest puste.
Ruszyliśmy przed siebie, do białego jak śnieg zamku, który również wisiał, a dokładniej stał na wielkiej płycie marmurowej, łączącej się z mostem. Zamek był wygięty w podkowę (półksiężyc?), miał cztery smukłe, strzeliste wieże i dość szeroki dziedziniec, na środku którego tryskała fontanna. Oprócz plusku wody panowała idealna cisza, dopóki Strel nie zaczęła popiskiwać. Bez obaw pozwoliłam jej zeskoczyć z moich rąk i pomyszkować. Wtedy Aeiran zdecydował się odezwać.
- Co to takiego?
- Opowieść - odpowiedziałam szeptem.
- Jeszcze nie zaczęta czy już zakończona? - zapytał. - W tym miejscu jakby stał czas... Choć naprawdę tak nie jest.
- Skąd wiesz, że już się nie rozgrywa?
- Nie sądzę - pokręcił głową. - Pchałabyś się w środek trwającej opowieści, ryzykując, że zostaniesz w nią wplątana wbrew swojej woli?
- Już mi się to zdarzało - wzruszyłam ramionami.
- Ale nie byłaś zadowolona.
- Przynajmniej w jednym przypadku nie - zgodziłam się. - Ale nawet wtedy coś na tym zyskałam... Przejdziemy się?
Wewnątrz budowli nie było nie dość że nikogo, to jeszcze niczego. Tylko doskonale białe ściany... No, w centralnie położonej sali zobaczyliśmy na ścianie wielkie srebrne lustro, a z sufitu pewnej małej komnatki zwieszało się coś w rodzaju dzwoneczków feng shui, drobne gwiazdeczki i księżyce, które wydawały uspokajający i hipnotyzujący dźwięk za każdym dotknięciem. Poza tym nic, a do wież nie było nawet wejść.
- Cały ten zamek wygląda jak dekoracja - stwierdził czarnooki. - Nie ma nawet tronu, z którego ktoś mógłby władać tym miejscem. Zresztą, czym tu władać?
- Bo to miejsce jest symbolem - wyjaśniłam. - Pewnego dnia odbędzie się tu rozgrywka między światłem a mrokiem. A przynajmniej tak będą sądzić gracze.
- Skąd wiesz?
- Taka rozgrywka już kiedyś miała miejsce, ale ci, którzy brali w niej udział, w porę się zreflektowali... Zatem tak naprawdę następna będzie dokończeniem poprzedniej.
Znalazłam Strel, która ochoczo wskoczyła mi z powrotem na ręce. Była zjeżona, chyba jej się tu nie podobało. Wyszliśmy z powrotem na dziedziniec, spoglądając na widniejący przed nami biały most.
- Dokąd można nim dojść? Gdzieś musi być drugi koniec, prawda?
- Ten, komu byłoby to pisane, dotarłby do czarnego zamku w białej przestrzeni - odpowiedziałam. - Ale my szlibyśmy w nieskończoność, mając przed oczami tylko mrok.
- Pytam jeszcze raz: skąd o tym wiesz? - czy w głosie Aeirana brzmiał niepokój, czy tylko mi się wydawało? - Ktoś ci opowiedział?
- Opowieści same się tworzą - rzekłam, tak jak kiedyś do Lilly. - A niektórym zdarza się trafiać do mnie.
- Tak po prostu? Nagle o czymś wiesz?
- To należy chyba do zjawiska nazywanego weną - zamyśliłam się. - Ale weną twórczą, nie odtwórczą. Zresztą sama nie wiem. Może gdzieś jeszcze tworzy się podobny wzór, tylko nie jestem tego świadoma.
Próbował to sobie poukładać, zresztą i ja niekoniecznie to rozumiem. Po prostu wiem, że tak jest.
- I chciałaś to sobie obejrzeć żeby zastanowić się nad ewentualnym opisaniem? W przyszłości?
- Być może. Jeśli się zdarzy. Ale ta opowieść może być zbyt eteryczna, zbyt baśniowa, bym potrafiła ująć ją w słowa...
- W takim razie jeszcze jedno pytanie zanim odejdziemy.
- Słucham - spojrzałam w niebo (?), odruchowo szukając na nim gwiazd. Oczywiście bez rezultatu.
- Co miało znaczyć, że tu pasuję?
- Może to, że ładnie wtapiasz się w czerń i kontrastujesz z bielą - uśmiechnęłam się z lekkim rozbawieniem. - A może to, że i ty byłeś takim... Przebłyskiem natchnienia.
Zmarszczył brwi i zapytał dość gwałtownie:
- To znaczy, że gdyby nie twoje natchnienie, nie byłoby tamtych anomalii w DeNaNi? Zakłóceń równowagi... Problemów z nami trojgiem?
- Nie wiem - spuściłam głowę. - Może zdarzyłoby się i tak, a może nie. Wolę wierzyć, że tak.
- A jeśli nie - nie ustawał - mogłabyś też podjąć przerwaną rozgrywkę, czymkolwiek była. Choćby teraz.
Westchnęłam z rezygnacją.
- Jasne, jeszcze w koronie od Cirnelle do kompletu. Aeiran, ja nie chcę kształtować rzeczywistości, myślałam, że już to sobie wyjaśniliśmy. Jestem Obserwatorką, nie Twórczynią. I chcę żeby tak zostało. Co by sprawiła według ciebie zmiana tej sytuacji?
- Choćby to - w jego głosie nieoczekiwanie zabrzmiało zmęczenie - że mogłabyś powiedzieć jedno słowo i okazałoby się, że nigdy nie istniałem.
- A to coś nowego - prychnęłam. - Chciałbyś?
Nie odpowiedział, ale wyglądał na przygnębionego. Powtrzymałam w sobie chęć zrobienia czegoś... Nie wiem, przytulenia i pocieszenia? Dlaczego właściwie powstrzymałam? Bo nie rozumiałam, o co mu chodzi? Ale jednak to zauważył.
- Nie patrz na mnie z takim współczuciem - zareagował tak jak zawsze. - Przejdzie mi.
Posłaliśmy zamkowi pożegnalne spojrzenie i otworzyłam portal.

1 IX

Piszę dopiero teraz, bo przez ostatni tydzień nie wydarzyło się nic wartego upamiętnienia. To znaczy, leniuchowaliśmy bezprzykładnie, bawiliśmy się całkiem nieźle, a Milanee z uporem godnym lepszej sprawy uczyła się gotować, ale... Ale najwyraźniej przestałam umieć opisywać zwyczajne, leniwie płynące dni. Trudno.
Poza tym podejrzanie szybko skończył mi się atrament i nie chciało mi się latać po nowy, a długopis to zdecydowanie nie to samo. Leo podejrzewał, że atrament mógł wypić Tenari, ale nawet on nie zrobiłby czegoś takiego... A może go nie doceniam?
Z letniego domu Anjinów wynieśliśmy się trzy dni temu, zostawiając na głowie Xemedi-san podpieczoną podłogę w pokoju ze szklanym dachem, ale wcale się tym nie zmartwiła. Za to zaraz następnego dnia Egil zgarnął cały swój wątły dobytek i wyprowadził się do Marzenia. Zupełnie mnie tym zaskoczył, ale powiedział, że Vaneshka go bardzo chętnie przyjmie. I to w zasadzie było jedyne, co powiedział, oprócz słów pożegnania. Żadnych powodów swojej decyzji. No dobrze, Marzenie jest spore, a pieśniarka wyraźnie lubi przyjmować nowych lokatorów, ale żeby Egil, który za nic nie mógł wytrzymać pod jednym dachem z Carnetią?! Cóż, nie ona jedna tam się plącze i muszę przyznać, że kronikarz pasuje do tamtejszego towarzystwa. Tyle że teraz nie będę miała z kim zostawiać Tenariego...
No tak, powinnam westchnąć smutno i napisać, że będzie mi go brakowało, a tymczasem zabrakło mi tej niezbędnej odrobiny sentymentalizmu. Za to perfidnie się cieszę, że nie będę już co wieczór słyszała jęczenia "Miya, opowiedz coś". Teraz będzie pewnie "Vaneshka, zaśpiewaj coś"...
Wcale nie czuję się samotna i opuszczona. To aż do mnie niepodobne.