Gdyby ktoś mnie spytał
dlaczego tak chciałam odnaleźć J i wyprosić od niej tamtą książkę,
pewnie stanęłabym jak słup i nie wiedziała, co powiedzieć, drapiąc się
tylko po głowie. A jednak... Miałam wrażenie, że tak trzeba. Że ten
świat tylko na pierwszy rzut oka jest zupełnie zwyczajny, ale kryje
jakąś tajemnicę - choćby książki są tego dowodem. I że te wszystkie
pojawiające się dotąd jak na dłoni rozwiązania mają mnie po prostu
rozpieścić, żebym przeżyła ciężki szok, kiedy przyjdzie czas na
prawdziwą tajemnicę, twardy orzech do zgryzienia.
Z drugiej strony, skąd ja mogę wiedzieć, jaki tak naprawdę jest ten
świat, skoro cały czas tylko szwendam się po jednym głupim mieście? Czy
wolno mi tak od razu wydawać osądy?
Nie miałam pojęcia jak znaleźć moją małą znajomą, założyłam więc, że
sama mnie znajdzie, kiedy uzna, że już na to pora. I tak, kiedy wracałam
przez park z zapowiedzianej rozmowy w wydawnictwie (udało im się nie
zbankrutować, ale i tak przyjęli moje opowiadania), omal się nie
zderzyłyśmy na skrzyżowaniu ścieżek. Obie pogrążone w zamyśleniu, ze
wzrokiem wbitym w ziemię. Wczoraj była straszna burza i wiatr pozrywał
większość liści z drzew, więc nawet cieszyć się pięknem jesieni się nie
dało.
Na mój widok dziewczynka natychmiast uśmiechnęła się przymilnie.
- I jak się podoba książka? - zapytała na wstępie.
- Na tyle, że wypożyczyłam sobie następną - odwzajemniłam uśmiech.
- O! Czyją tym razem?
- Ma podpis jakiegoś Kennetha - wzruszyłam ramionami. - Ale to, co naprawdę chciałam przeczytać, już wzięłaś ty.
Momentalnie przestała się uśmiechać i zrobiła kwaśną minkę.
- Opowiadania? Właśnie idę oddać - powiedziała. - Jak chcesz, wybierz się ze mną.
- Jeszcze nie przeczytałam tamtych - westchnęłam. - Nie żeby mi nie było
pilno, ale... No nic, wypożyczę to sobie następnym razem.
- A które z tych małych dziełek literackich cię najbardziej ciekawi? - spytała jakoś podejrzliwie.
- Podobno jest tam opowiadanie o świecie, z którego znika magia i...
Kiedy to mówiłam, J aż upuściła torbę z książkami. Nie myliłam się, wyglądała na obrażoną.
- Możesz je sobie od razu odpuścić - przerwała mi. - To opowiadanie jest do kitu, zawodzi wszelkie nadzieje! Jest niedokończone!
- Jak to niedokończone? - zdumiałam się.
- Zwyczajnie - prychnęła, po czym podniosła torbę i chwyciła mnie pod rękę. - Chodź, odprowadź mnie trochę. W bezruchu zimniej.
Szłyśmy chwilę po grubym dywanie z liści, aż J zainteresowała się, jakie miałam wrażenia po mitach i co jeszcze wypożyczyłam.
- Książkę o demonach - skrzywiłam się. - Jakaś egzaltowana pisarka pisze o
nich jakby była z nimi w naprawdę dobrej komitywie i co tydzień wpadała
do piekła na imprezę.
- A, to wiem - zachichotała jasnowłosa. - Ale to nie z tutejszego piekła,
tylko niby z innego świata. Tu nigdy nie było takich irracjonalnych.
Dopiero dużo później przypomniałam sobie tę rozmowę i zastanawiałam się,
czy każda mała dziewczynka czyta takie książki. Ja na razie zmęczyłam
dopiero pierwszy rozdział, a... W tamtej chwili jednak zawtórowałam jej
śmiechem:
- Z innego świata... Dobra, spotykałam demony, które wyrzynały się
nawzajem, ale nigdy żaden nie uznał, że lepiej się pozabijać i świat
zostawić Ładowi. Nawet ja bym na coś takiego nie wpadła.
- A co, sama jesteś demonem? - zainteresowała się J.
- Jestem przede wszystkim pisarką, więc czasem wpadam na różne pomysły -
ucięłam. Też coś, ja ją pierwsza zapytałam, a odpowiedzi jak nie ma,
tak nie ma!
- Jesteś demonem i tyle! - ucieszyła się, nie zwracając uwagi na moje
słowa. - Wyglądasz odpowiednio nieludzko i masz demoniczny pentagram!
- Demoniczny byłby odwrócony - sprostowałam i dodałam, nie mogąc sobie
darować: - Dlaczego nie założyłaś, że jestem wariatką z farbowanymi
włosami i barwionymi szkłami kontaktowymi?
- Bo jesteś prawie tak chaotyczna jak ja. Światy światami, ale skoro
jesteś tutaj, twoją powinnością jest tłuczenie się z bogami, a nie z
innymi demonami - zawyrokowała. A potem, ku mojemu zdziwieniu,
pociągnęła mnie do najbliższej ławki i posadziła.
- Już wiem. Poczekaj tu - patrzyłam bez zrozumienia, jak jak szpera w
swojej torbie, aż wyjęła książkę i położyła mi na kolanach. - O, poczytaj
sobie, a ja zaraz wrócę.
Wystrzeliła jak z procy i tyle ją widziałam. Nie żeby mnie to
martwiło... Otworzyłam książkę i zaczęłam ją kartkować w poszukiwaniu
upragnionego opowiadania - znalazłam je na samym końcu. Była w nim mowa o
świecie, którego bogowie ustąpili pola istotom, które stworzyli, i
zapadli w sen, natomiast siła magiczna odchodziła stopniowo w
zapomnienie, podczas gdy coraz bardziej rozwijała się technika. Nikt
więc nie zwracał uwagi na to, że magii jest coraz mniej i że nie jest to
naturalne...
Następne strony poświęcone były trzem osobom, które odkryły w sobie moc i
nawet nauczyły się jej używać na niewielką skalę. Ot, iluzjonista
potrafiący więcej niż zwykli magicy... Kobieta, która wysysała z innych
siłę życiową, a przy okazji wspomnienia... I druga, przenosząca się w
snach do opowieści z książek. Ta ostatnia zdolność zainteresowała mnie
najbardziej - było w niej coś ze Śnienia i z podróżowania po światach
zarazem. Czasami wspomniana pani budziła się z jakimś przedmiotem ze
swojego snu. Niekiedy wracała stamtąd z nowymi książkami... I tu
opowiadanie się urywało. Rzeczywiście, następne kartki pozostały puste,
nie zmącone ani słowem. A taką miałam ochotę doczytać, co dalej!
Zapowiadało się coś tak fascynującego - przecież jeśli kobieta
przynosiła ze snów książki, je również mogła potem czytać i przez to
przenosić się w coraz to nowe miejsca, może coraz bardziej magiczne,
może... Może...?!
- No i klapa - J pojawiła się przede mną tak niespodziewanie, że
podskoczyłam, omal nie upuszczając tomiku opowiadań. - Obleciałam cały
park i go nie znalazłam. Może już go nie ma w tym mieście...
- Czekaj, k o g o nie ma? - przystopowałam ją trochę.
- Znajomego. Przyszło mi do głowy, że mogłabym was sobie przedstawić -
mruknęła niezadowolona. - Często się tu kręci, bo powietrze w miarę
świeże... Ale teraz równie dobrze może być nad morzem. Albo w górach.
Albo gdzieś.
- Od początku - zamachałam rękami. - Chciałaś mu mnie przedstawić, żebym mu mogła spuścić lanie po demoniemu?
- Ty, akurat - dziewczynka parsknęła śmiechem. - Jesteś jedną z
najbardziej pokojowych istot jakie znam. Rzecz w tym, że... A, nieważne.
Poczytałaś sobie?
- Owszem - podniosłam się z ławki i oddałam jej książkę z nadzieją, że
dowiem się czegoś jeszcze. - Słuchaj, ta postać, która Śniła...
- A, to właśnie kompletnie zatarty ślad. Żadnych wyjaśnień tak naprawdę nie zapewnia.
Zamrugałam, słysząc takie podsumowanie, ale nie odezwałam się ani
słowem. J najwyraźniej stwierdziła (poniekąd słusznie), że zgłupiałam,
schowała książkę do torby i pożegnała się. Chwilę patrzyłam jak odchodzi
z konsternacją na twarzy, a potem uprzytomniłam sobie, że szłyśmy w
drugą stronę niż powinnam, wobec czego czeka mnie dłuższy spacer do
pensjonatu.
28 X
Spałam dzisiaj do wyjątkowo
późnej godziny, a potem trudno mi było zwlec się z łóżka. Chyba miałam
jakieś miłe sny, chociaż oczywiście już ich nie pamiętam. W każdym razie
ogarnęłam się i wypiłam n a p r a w d ę mocną herbatę, po czym
pojechałam do biblioteki. Dotarłam tam z opóźnieniem, bo niechcący
wysiadłam stację wcześniej - wszystkie one takie do siebie podobne.. Ale
cóż, pogoda była ładna, postanowiłam dojść na piechotę... Co okazało
się trochę problematyczne... Nieważne, w porze obiadowej wreszcie
dotarłam. Oddałam książki o mitologii i zawiadomiłam, że tę czwartą
jeszcze przetrzymam, na co miła bibliotekarka uśmiechnęła się i
zapewniła, że dobrze mnie rozumie.
Nie zamierzałam wyjść stamtąd z pustymi rękami, poszłam więc sprawdzić jak się tu ma fantastyka. Ponieważ baśniowe, wzorcowe wręcz zbiegi okoliczności napełniły mnie nadzieją, że w tym świecie przynajmniej była kiedyś magia, spodziewałam się czegoś ciekawego. Cóż, książek było całkiem dużo, za to nieprzyzwoicie cienkie - oprócz tej części księgozbioru, którą stanowiły "dary dla biblioteki". Było ich więcej niż się spodziewałam, choć z pewnością mniej niż bym chciała. Po kolei brałam je do ręki i kartkowałam - tak jak w przypadku książki, którą sobie zostawiłam, nigdzie nie znalazłam tytułu, za to w niektórych mignęły mi podpisy.
- Może w czymś pomóc? - bibliotekarka pojawiła się obok mnie prawie bezszelestnie. Uśmiechnęłam się do własnych wspomnień - zawsze uważałam bibliotekarzy za osobny gatunek, a tę umiejętność za przynależną im i zazdrościłam jej Kilmeny.
- Właściwie jestem niezdecydowana - odpowiedziałam nie przestając się uśmiechać. - Wszystkie te książki wydają się takie niezwykłe.
- Są niezwykłe - potwierdziła poważnie. - Interesuje panią coś konkretnego? Mogę podpowiedzieć, znam je dobrze.
Zamyśliłam się, patrząc na ciąg skórzanych okładek o stonowanych, kojących dla oka kolorach.
- Czy znalazłoby się coś - zaczęłam powoli - o magii opuszczającej świat?
Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem i też się zadumała.
- Było takie opowiadanie... - powiedziała cicho, a jej wzrok podążył za moim. - Ale w książce, której tu nie widzę. Widocznie została wypożyczona.
Jakim cudem ona odróżniała te książki bez tytułów, patrząc tylko na ich grzbiety?! Kolejna umiejętność godna podziwu.
- Nie może pani przewidzieć, kiedy wróci? - zapytałam błagalnie, co mnie samą zdumiało. - Zarezerwowałabym.
Bibliotekarka skinęła głową z i poszła z powrotem do swojego pulpitu. Wystukała na komputerze jakiś kod i spojrzała na mnie z uśmiechem.
- Dobrze się składa - rzekła. - Tę książkę ma obecnie osóbka, z którą była tu pani poprzednio. Właśnie wtedy wypożyczyła.
- No to klops - zwiesiłam smętnie głowę. - Przecież nie będę na nią czatować z tego powodu... O ile w ogóle udałoby mi się ją znaleźć.
- Wyglądałyście na dobre znajome - zdziwiła się bibliotekarka. - Ona tu bardzo często przychodzi. Na pewno prędzej czy później ją tu pani spotka.
Koniec końców, wyszłam z biblioteki z jedną losowo wybraną książką bez tytułu i jedną "zwyczajną". Jakby tam, skąd przyszłam, nie czekała na mnie jeszcze jedna.
Nie zamierzałam wyjść stamtąd z pustymi rękami, poszłam więc sprawdzić jak się tu ma fantastyka. Ponieważ baśniowe, wzorcowe wręcz zbiegi okoliczności napełniły mnie nadzieją, że w tym świecie przynajmniej była kiedyś magia, spodziewałam się czegoś ciekawego. Cóż, książek było całkiem dużo, za to nieprzyzwoicie cienkie - oprócz tej części księgozbioru, którą stanowiły "dary dla biblioteki". Było ich więcej niż się spodziewałam, choć z pewnością mniej niż bym chciała. Po kolei brałam je do ręki i kartkowałam - tak jak w przypadku książki, którą sobie zostawiłam, nigdzie nie znalazłam tytułu, za to w niektórych mignęły mi podpisy.
- Może w czymś pomóc? - bibliotekarka pojawiła się obok mnie prawie bezszelestnie. Uśmiechnęłam się do własnych wspomnień - zawsze uważałam bibliotekarzy za osobny gatunek, a tę umiejętność za przynależną im i zazdrościłam jej Kilmeny.
- Właściwie jestem niezdecydowana - odpowiedziałam nie przestając się uśmiechać. - Wszystkie te książki wydają się takie niezwykłe.
- Są niezwykłe - potwierdziła poważnie. - Interesuje panią coś konkretnego? Mogę podpowiedzieć, znam je dobrze.
Zamyśliłam się, patrząc na ciąg skórzanych okładek o stonowanych, kojących dla oka kolorach.
- Czy znalazłoby się coś - zaczęłam powoli - o magii opuszczającej świat?
Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem i też się zadumała.
- Było takie opowiadanie... - powiedziała cicho, a jej wzrok podążył za moim. - Ale w książce, której tu nie widzę. Widocznie została wypożyczona.
Jakim cudem ona odróżniała te książki bez tytułów, patrząc tylko na ich grzbiety?! Kolejna umiejętność godna podziwu.
- Nie może pani przewidzieć, kiedy wróci? - zapytałam błagalnie, co mnie samą zdumiało. - Zarezerwowałabym.
Bibliotekarka skinęła głową z i poszła z powrotem do swojego pulpitu. Wystukała na komputerze jakiś kod i spojrzała na mnie z uśmiechem.
- Dobrze się składa - rzekła. - Tę książkę ma obecnie osóbka, z którą była tu pani poprzednio. Właśnie wtedy wypożyczyła.
- No to klops - zwiesiłam smętnie głowę. - Przecież nie będę na nią czatować z tego powodu... O ile w ogóle udałoby mi się ją znaleźć.
- Wyglądałyście na dobre znajome - zdziwiła się bibliotekarka. - Ona tu bardzo często przychodzi. Na pewno prędzej czy później ją tu pani spotka.
Koniec końców, wyszłam z biblioteki z jedną losowo wybraną książką bez tytułu i jedną "zwyczajną". Jakby tam, skąd przyszłam, nie czekała na mnie jeszcze jedna.
27 X
Już sobie przypomniałam to, o
czym zapomniałam. Znaczy, w poprzednim zapisku miałam wspomnieć o czymś
istotnym, a tymczasem... W każdym razie chodzi o to, że nie wstawiałam
bajek nieszczęsnej ofierze zbiegów okoliczności, a przynajmniej wierzę,
że nie. Naprawdę widziałam go w przbłysku wizji, w jednym z wielu
odprysków opowieści, które nie do mnie należą, ale czasem przebiegają
przez mój umysł. A może to był ktoś podobny. W światach jest wielu
osobników o srebrnych włosach, czasami wręcz mam wrażenie, że zbyt
wielu. W wizji pojawiła się też młoda kobieta - drobna, czarnowłosa, o
dziwnie znajomej twarzy. Dawno, dawno temu, w poprzednim życiu, snułam
historię, w której występowała taka osoba - tyle że była dzieckiem. No
cóż, może tamto dziecko mogło wyrosłoby na taką właśnie kobietę. Sporo czasu upłynęło, w opowieściach też mogą płynąć lata...
Nie przywiązywałam do tamtej wizji zbyt wielkiej wagi - nie pierwsza ona i nie ostatnia; poza tym, jak już pisałam, mogła należeć do kogoś innego. Dlaczego miałabym się wtrącać w czyjś wątek?
Przeczytałam wszystkie trzy książki z mitami i do tej pory mam w głowie mętlik. Głównie przez wspomnianą poprzednio niezgodność autorów w różnych kwestiach. W chwilach kiedy nie bolała mnie od tego głowa, biegałam po mieście i bezczelnie kserowałam co bardziej interesujące (w każdym możliwym znaczeniu) opowieści. Cóż... Chwilę mi zabrało przymierzanie się do czwartej książki. Nie byłam pewna, co w niej znajdę; miałam dziwne wrażenie, że zależy to od mojego nastroju i nastawienia, a było ono na początku jakieś nieufne. Przecież nie dlatego, że przypominały mi się rozmaite chwile, kiedy to wpadała mi do herbaciarni Xella-Medina i podsuwała wątki, które później nie chciały ani dać się kontrolować, ani zakończyć? W końcu dzisiaj postanowiłam się przemóc i wygrzebałam książkę spod łóżka - spod łóżka... - żeby przyjrzeć się jej lepiej.
Przez chwilę po prostu trzymałam ją w rękach z zamkniętymi oczami. Albo emanowała magią, albo naprawdę zrobiłam się przewrażliwiona... A może po prostu wołała, żeby ją otworzyć, żeby przeczytać, żeby zagłębić się w jakimś nowym świecie, choćby tylko w taki sposób... Nie, dla mnie taki sposób nigdy nie był "tylko". Uniosłam powieki i otworzyłam książkę na chybił trafił.
- Wyglądasz jak rtęć – szepnął Rafael.
- Rtęć? – zaciekawiona wróżka przechyliła głowę. – Co to jest rtęć?
- Płynne srebro.
- Srebro? Masz na myśli ten metal?
Przytaknął.
- Płynne srebro to też metal?
- Tak – uśmiechnął się, gdy musnęła go skrzydłem.
- Mam coś lepszego – ucieszyła się i sięgnęła do paska. Nachylił się i zobaczył flakonik wypełniony błyszczącą, niezwykle srebrzystą cieczą, przelewającą się powoli w rękach księżycowej wróżki.
- Co to jest?
- Światło księżyca – odpowiedziała. Przygryzła wargę, przyglądając mu się szerokimi, ciekawskimi oczami. – Podoba ci się?
- Bardzo.
Roześmiała się dźwięcznie, z zachwytem.
- Umaluję cię nim, chcesz?
- Dobrze – uśmiechnął się do jej entuzjazmu.
- Będziesz wyglądał jak księżycowy elf!
- Raczej jak negatyw. Kontrast – dodał, widząc jej spojrzenie.
Uśmiechałam się z domieszką tkliwości i rozbawienia, kiedy to czytałam. A potem, dopiero potem zerknęłam na okładkę, chcąc zobaczyć tytuł... I niczego nie znalazłam, oprócz pieczątki: DAR DLA BIBLIOTEKI. Jeszcze dotąd nie zetknęłam się z książką nie dość, że bez autora, to w dodatku bez tytułu! Zajrzałam jeszcze na kartę tytułową, ale tam, dość zamaszystym charakterem pisma, ktoś nakreślił tylko: Moriana...
Nie przywiązywałam do tamtej wizji zbyt wielkiej wagi - nie pierwsza ona i nie ostatnia; poza tym, jak już pisałam, mogła należeć do kogoś innego. Dlaczego miałabym się wtrącać w czyjś wątek?
Przeczytałam wszystkie trzy książki z mitami i do tej pory mam w głowie mętlik. Głównie przez wspomnianą poprzednio niezgodność autorów w różnych kwestiach. W chwilach kiedy nie bolała mnie od tego głowa, biegałam po mieście i bezczelnie kserowałam co bardziej interesujące (w każdym możliwym znaczeniu) opowieści. Cóż... Chwilę mi zabrało przymierzanie się do czwartej książki. Nie byłam pewna, co w niej znajdę; miałam dziwne wrażenie, że zależy to od mojego nastroju i nastawienia, a było ono na początku jakieś nieufne. Przecież nie dlatego, że przypominały mi się rozmaite chwile, kiedy to wpadała mi do herbaciarni Xella-Medina i podsuwała wątki, które później nie chciały ani dać się kontrolować, ani zakończyć? W końcu dzisiaj postanowiłam się przemóc i wygrzebałam książkę spod łóżka - spod łóżka... - żeby przyjrzeć się jej lepiej.
Przez chwilę po prostu trzymałam ją w rękach z zamkniętymi oczami. Albo emanowała magią, albo naprawdę zrobiłam się przewrażliwiona... A może po prostu wołała, żeby ją otworzyć, żeby przeczytać, żeby zagłębić się w jakimś nowym świecie, choćby tylko w taki sposób... Nie, dla mnie taki sposób nigdy nie był "tylko". Uniosłam powieki i otworzyłam książkę na chybił trafił.
- Wyglądasz jak rtęć – szepnął Rafael.
- Rtęć? – zaciekawiona wróżka przechyliła głowę. – Co to jest rtęć?
- Płynne srebro.
- Srebro? Masz na myśli ten metal?
Przytaknął.
- Płynne srebro to też metal?
- Tak – uśmiechnął się, gdy musnęła go skrzydłem.
- Mam coś lepszego – ucieszyła się i sięgnęła do paska. Nachylił się i zobaczył flakonik wypełniony błyszczącą, niezwykle srebrzystą cieczą, przelewającą się powoli w rękach księżycowej wróżki.
- Co to jest?
- Światło księżyca – odpowiedziała. Przygryzła wargę, przyglądając mu się szerokimi, ciekawskimi oczami. – Podoba ci się?
- Bardzo.
Roześmiała się dźwięcznie, z zachwytem.
- Umaluję cię nim, chcesz?
- Dobrze – uśmiechnął się do jej entuzjazmu.
- Będziesz wyglądał jak księżycowy elf!
- Raczej jak negatyw. Kontrast – dodał, widząc jej spojrzenie.
Uśmiechałam się z domieszką tkliwości i rozbawienia, kiedy to czytałam. A potem, dopiero potem zerknęłam na okładkę, chcąc zobaczyć tytuł... I niczego nie znalazłam, oprócz pieczątki: DAR DLA BIBLIOTEKI. Jeszcze dotąd nie zetknęłam się z książką nie dość, że bez autora, to w dodatku bez tytułu! Zajrzałam jeszcze na kartę tytułową, ale tam, dość zamaszystym charakterem pisma, ktoś nakreślił tylko: Moriana...
24 X
Chyba spłoszyłam wczoraj
obiecujący wątek... Nie, przepraszam. Już dawno postanowiłam sobie, że
nie będę traktowała życia jak kolejnej opowieści, a tu taka porażka...
Nową, obiecującą znajomość. Bo nie wątpię, że byłaby obiecująca. Choć
mogę się jeszcze łudzić, że ten nowy znajomy nie uciekł przede mną,
tylko naprawdę goniły go jakieś istotne niedokończone sprawy, więc przy
następnym spotkaniu nie będzie już uciekał...
O! Prawda, jak prędko założyłam, że następne spotkanie się odbędzie?
Powinnam sobie więcej powtarzać, że to wszystko, co się wokół dzieje, jest za łatwe. Może wtedy zacznie się porządnie komplikować i mnie uspokoi.
...A może wręcz przeciwnie, z przekory stanie się jeszcze bardziej oczywiste?
Czytam trzy grube tomiszcza pełne mitów. Na zmianę; żadnego jeszcze nie skończyłam. Jest jeszcze czwarte, ale J wspominała coś, że zawiera zupełnie inną treść i żebym zabrała się za nie dopiero na końcu. Tymczasem zbiory mitów są od siebie skrajnie różne. To znaczy, podstawowe założenia są takie same, ciąg przyczynowo-skutkowy niby też, ale forma jest całkiem inna. Właściwie mogę je podzielić na wersję dla grzecznych dzieci, dla dzieci zdecydowanie niegrzecznych oraz dla ich cioć nudzących się w domu i oglądających telewizję. Ale dlaczego miałoby mnie to martwić? Jaka to różnica czy świat został stworzony w rytuale płodności bogów-stwórców, czy przywołany z niczego tajemnymi zaklęciami? Dla świata chyba żadna... Albo te wyjaśnienia odnośnie wsypywaniu szczypty soli w świeżo zapalony ogień. W jednej książce jest napisane, że bóg ognia sól lubi (dlaczego, u licha, właśnie sól?!) i w taki sposób można mu się przypodobać, żeby przypadkiem pożaru nie wywołał. W innej zaś, że wręcz przeciwnie, ma do niej wstręt, więc użycie jej jest właściwie formą groźby - w tym samym celu zresztą. Ciekawe, swoją drogą, czy współcześni nadal sypią tę sól, a jeśli tak, to czy wiedzą dlaczego. Ale to też mnie nie martwi. Gorzej, że niekiedy widać jak autorzy się w tym wszystkim gubili - wtedy niepewność aż wylewa się z kartek. Podsumować to można takim stwierdzeniem: na początku był Chaos, potem z Chaosu wyłonił się świat, żeby miał ów Chaos gdzie egzystować.
Na wszystkie Siły Wyższe tego i innych światów, jakże mi się kręci w głowie... Ale nie poddam się! Przeczytam te księgi, a potem wrócę do biblioteki po fantastykę!
Uff, zrobiłam sobie herbatę i trochę mi lepiej. W każdym razie udało mi się też znaleźć tam parę perełek, które nie wyjaśniają żadnych wielkich prawd życiowych, ale czyta się je ot, jak baśnie. Przy tych się naprawdę relaksuję, choć nie wiem czy zawierają jakiś okruch prawdy, czy są jedynie wymysłami autorów... Może właśnie dlatego. Na przykład historia bogini pieśni, która tak upodobała sobie pewnego młodego i urodziwego muzyka, że ciągle mu śpiewała. Pozostawała jednak dla niego niewidzialna, ku swemu utrapieniu. Był on, jak wywnioskowałam, rzemieślnikiem, a nie artystą i pewnie brak wyobraźni nie pozwalał mu jej dostrzec. Za to pieśni dobrze słyszał, zaczął więc je spisywać i zdobywać coraz większą sławę, grając je na koncertach. Zdaje się, że bogini nie zemściła się za taką bezczelność, skoro według autora muzyka ta jest nadal grana i podziwiana. Nie wydaje mi się, by o to chodziło, ale czytając uśmiałam się jak fretka. Za to najbardziej wbiła mi się w pamięć opowieść o tym jak dwa bóstwa żywiołów pokłóciły się w środku wojny między ludźmi. Bóg wiatru kibicował Hadilijczykom - choć wtedy to jeszcze nie był Abd-Hadil tylko niewielki teren jednego z wielu plemion - natomiast bóg gromu stał po stronie najeźdźców z sąsiedniego państewka, którzy chcieli zagarnąć te tereny dla siebie. Oba bóstwa tak się spierały, kto wygra, że niechcący wywołały straszliwą burzę, po której została w tamtym miejscu tylko goła pustynia. Niedoszli przeciwnicy cudem ocaleli - zostali stamtąd w y w i a n i - i doszli do wniosku, że skoro dostali taki znak od niebios, lepiej nie wojować, tylko się pogodzić. Zawarli więc przymierze, które okazało się bardzo korzystne dla obu stron.
Uff po raz kolejny. Może jednak ten świat jest nieco bardziej sensowny niż mi się wydawało? Coś takiego, ledwo mnie wypuścili z kliniki, a już się zaczęłam tu zadomawiać... Coś jednak niezwykłego tu znalazłam, a może nawet kogoś?
Co jednak nie zmienia faktu, że chciałabym mieć wolność wyboru. Bez możliwości podróżowania nie poczuję się całkowicie wolna.
O! Prawda, jak prędko założyłam, że następne spotkanie się odbędzie?
Powinnam sobie więcej powtarzać, że to wszystko, co się wokół dzieje, jest za łatwe. Może wtedy zacznie się porządnie komplikować i mnie uspokoi.
...A może wręcz przeciwnie, z przekory stanie się jeszcze bardziej oczywiste?
Czytam trzy grube tomiszcza pełne mitów. Na zmianę; żadnego jeszcze nie skończyłam. Jest jeszcze czwarte, ale J wspominała coś, że zawiera zupełnie inną treść i żebym zabrała się za nie dopiero na końcu. Tymczasem zbiory mitów są od siebie skrajnie różne. To znaczy, podstawowe założenia są takie same, ciąg przyczynowo-skutkowy niby też, ale forma jest całkiem inna. Właściwie mogę je podzielić na wersję dla grzecznych dzieci, dla dzieci zdecydowanie niegrzecznych oraz dla ich cioć nudzących się w domu i oglądających telewizję. Ale dlaczego miałoby mnie to martwić? Jaka to różnica czy świat został stworzony w rytuale płodności bogów-stwórców, czy przywołany z niczego tajemnymi zaklęciami? Dla świata chyba żadna... Albo te wyjaśnienia odnośnie wsypywaniu szczypty soli w świeżo zapalony ogień. W jednej książce jest napisane, że bóg ognia sól lubi (dlaczego, u licha, właśnie sól?!) i w taki sposób można mu się przypodobać, żeby przypadkiem pożaru nie wywołał. W innej zaś, że wręcz przeciwnie, ma do niej wstręt, więc użycie jej jest właściwie formą groźby - w tym samym celu zresztą. Ciekawe, swoją drogą, czy współcześni nadal sypią tę sól, a jeśli tak, to czy wiedzą dlaczego. Ale to też mnie nie martwi. Gorzej, że niekiedy widać jak autorzy się w tym wszystkim gubili - wtedy niepewność aż wylewa się z kartek. Podsumować to można takim stwierdzeniem: na początku był Chaos, potem z Chaosu wyłonił się świat, żeby miał ów Chaos gdzie egzystować.
Na wszystkie Siły Wyższe tego i innych światów, jakże mi się kręci w głowie... Ale nie poddam się! Przeczytam te księgi, a potem wrócę do biblioteki po fantastykę!
Uff, zrobiłam sobie herbatę i trochę mi lepiej. W każdym razie udało mi się też znaleźć tam parę perełek, które nie wyjaśniają żadnych wielkich prawd życiowych, ale czyta się je ot, jak baśnie. Przy tych się naprawdę relaksuję, choć nie wiem czy zawierają jakiś okruch prawdy, czy są jedynie wymysłami autorów... Może właśnie dlatego. Na przykład historia bogini pieśni, która tak upodobała sobie pewnego młodego i urodziwego muzyka, że ciągle mu śpiewała. Pozostawała jednak dla niego niewidzialna, ku swemu utrapieniu. Był on, jak wywnioskowałam, rzemieślnikiem, a nie artystą i pewnie brak wyobraźni nie pozwalał mu jej dostrzec. Za to pieśni dobrze słyszał, zaczął więc je spisywać i zdobywać coraz większą sławę, grając je na koncertach. Zdaje się, że bogini nie zemściła się za taką bezczelność, skoro według autora muzyka ta jest nadal grana i podziwiana. Nie wydaje mi się, by o to chodziło, ale czytając uśmiałam się jak fretka. Za to najbardziej wbiła mi się w pamięć opowieść o tym jak dwa bóstwa żywiołów pokłóciły się w środku wojny między ludźmi. Bóg wiatru kibicował Hadilijczykom - choć wtedy to jeszcze nie był Abd-Hadil tylko niewielki teren jednego z wielu plemion - natomiast bóg gromu stał po stronie najeźdźców z sąsiedniego państewka, którzy chcieli zagarnąć te tereny dla siebie. Oba bóstwa tak się spierały, kto wygra, że niechcący wywołały straszliwą burzę, po której została w tamtym miejscu tylko goła pustynia. Niedoszli przeciwnicy cudem ocaleli - zostali stamtąd w y w i a n i - i doszli do wniosku, że skoro dostali taki znak od niebios, lepiej nie wojować, tylko się pogodzić. Zawarli więc przymierze, które okazało się bardzo korzystne dla obu stron.
Uff po raz kolejny. Może jednak ten świat jest nieco bardziej sensowny niż mi się wydawało? Coś takiego, ledwo mnie wypuścili z kliniki, a już się zaczęłam tu zadomawiać... Coś jednak niezwykłego tu znalazłam, a może nawet kogoś?
Co jednak nie zmienia faktu, że chciałabym mieć wolność wyboru. Bez możliwości podróżowania nie poczuję się całkowicie wolna.
23 X
Zbiegi okoliczności się
zmówiły i atakują raz za razem. Takie jest moje zdanie i ja je
podzielam, jak rzekła kiedyś pewna znajoma.
W wydawnictwie zastałam kilka osób koczujących pod ścianą z kawą, niezły bałagan i szefa tego bałaganu, który spojrzał na mnie błędnym wzrokiem.
- Nie widziała pani na drzwiach tej karteczki: Zamknięte do odwołania? - zaczął podniesionym głosem. - Żadnych akwizytorów, żadnych ankiet, nawet żadnych upomnień o czynsz!
- Nie było tam żadnej - odpowiedziałam niepewnie, ale już zaczynało mi się tam podobać. - Ale szukam wydawcy, a nie frajera, któremu mogłabym wcisnąć każdy towar... Choć właściwie na jedno wychodzi.
- Tym gorzej, tym gorzej - zamachał rękami. - Znowu jakieś napuszone, naukowe dzieło, które mało kto będzie chciał czytać...
- Na napuszonego naukowca chyba też nie wyglądam? - roześmiałam się. - Nie, raczej... Fantastyka.
- To jeszcze gorzej! Tak nam brakowało czegoś z fabułą, tymczasem pani ma to pewnie zmagazynowane na dysku?
- Nie, same rękopisy - pokręciłam głową, nie rozumiejąc dlaczego grupka spod ściany wydaje zgodny okrzyk radości. Ja bym się nie cieszyła, gdyby ktoś kazał mi rozszyfrowywać takie pismo jak moje (no dobra, Geddwyn ma gorsze, a się nauczyłam)... Nie mogłam trwonić pieniędzy na nową maszynę do pisania, a do komputera zbliżyłabym się tylko gdybym naprawdę musiała.
- Czyli jednak nie zbankrutujemy! - usłyszałam. - Z nieba nam pani spadła, pani... Panno...
- Al'Wedd - podpowiedziałam i w tej samej chwili w drugim pokoju rozległ się hałas, jakby przewróciło się gwałtownie odsunięte krzesło. Ktoś zajrzał przez szparę w przymkniętych drzwiach, ale trwało to może ułamek sekundy.
- Nie wygląda pani na Hadilijkę... - zawahał się wydawca. - Zresztą nieważne. Ważne, że elektronika nam siadła i tylko patrzeć jak stracimy wszystkie dane z komputerów, bo ten gość, którego wezwaliśmy, ciska meblami zamiast naprawiać.
- Niczym nie ciskam! - dobiegł z tamtego pokoju znajomy głos. - I przynajmniej nie uprawiam tu żadnych nielegalnych procederów!
- A my niby tak?! - rozsierdził się wydawca. - Nie płacimy panu za bezczelność!
Drzwi otworzyły się z rozmachem i stanął w nich srebrnowłosy informatyk, którego poznałam w klinice - to pierwsza rzecz odnośnie zbiegów okoliczności. Podszedł do szefa tego bałaganu z teatralnie groźną miną.
- Jeszcze dotąd nikt mi tu nie zapłacił - wytknął, uderzając dłonia o biurko. - Ale po zakazanych odmętach sieci się surfowało, taaak?!
- To jakieś pomówienie!! - oburzyła się jak na komendę gromadka spod ściany. Czy oni byli zaprogramowani, czy jak?
- Jeszcze się zobaczy - uciął, triumfalnie szczerząc zęby. - Bo ja mogę przejrzeć wszystkie strony, na jakie zachodziliście przez ostatnie pół roku. Nic się przede mną nie ukryje!
Powiedziawszy to, przeczesał palcami włosy, założył ręce za głowę i wolnym krokiem skierował się do swojego miejsca pracy.
- Ale fajnie! - odezwał się wniebowziętym tonem. - Czuję się jak w jakimś filmie o gliniarzach!
Zanim zamknął drzwi, okno się otworzyło i wiatr porozwiewał wszystkie papiery na biurku. Kiedy wchodziłam, nie wiało ani trochę... Nagle tam, w pełnej nieładu siedzibie wydawnictwa, poczułam jak w mojej wyobraźni pojawia się wątek... A raczej wspomnienie wątku. Odruchowo skierowałam wzrok ku zamkniętym drzwiom, ale już w następnej chwili musiałam uskoczyć, bo Grupa Spod Ściany™ rozproszyła się, zbierając papierzyska.
- Wie pani co - westchnął wydawca, poczerwieniały na twarzy. - Proszę nam zostawić te rękopisy... My je sobie przeczytamy jak już doprowadzimy wszystko do porządku i się do pani odezwiemy.
- Chyba ja się prędzej odezwę, nie mam telefonu - westchnęłam, mając uczucie, że gdzie tylko się pojawiam, wszyscy nagle zaczynają działać po mojej myśli.
Albo raczej gdzie tylko on się pojawia?
Wypadł zza drzwi, zacierając ręce. Nie wracał już do tematu nielegalnych stron, a jedynie zapisał na kartce numer swojego konta, pomachał wszystkim i wybiegł jakby się bardzo spieszył.
- No to... Ja już też się pożegnam - powiedziałam, zostawiając rękopisy i kierując się do drzwi. Nie wiem, dlaczego tak chciałam go jeszcze złapać. To znaczy, wiem, ale... No właśnie, ale zbiegi okoliczności. Co za dużo, to niezdrowo.
Nie odszedł daleko; właściwie to stał grzecznie przy ulicy, łypiąc w stronę bramy.
- Już wypisali? - odezwał się na mój widok.
- Wypisali - potwierdziłam. - Choć spodziewałam się, że zaraz usłyszę inne domysły. Na przykład, że uciekłam.
- Nie, uciekłaby pani już wtedy - srebrnowłosy pokręcił głową. - Chyba, że...?
- Nie, nie. Nie skorzystałam z okazji. Sami się na mnie poznali - prychnęłam. - Ładnie to tak, nasyłać wirusa i potem brać forsę za jego usuwanie?
Skrzywił się i podszedł do mnie, rozglądając się ostrożnie na boki.
- A nie powie pani nikomu? - szepnął, jakby znowu wczuł się w rolę.
Dałam słowo, że nie powiem, a wtedy rozejrzał się jeszcze raz.
- To draństwo chyba zaczyna wymykać się spod kontroli - powiedział tyleż cicho, co teatralnie. - Jakby ktoś je zbuntował przeciw mnie. No, ale jeśli ktoś nas podsłuchał - dodał już głośniej - to i tak nie może pani nikomu sypnąć, bo jest już w to wmieszana razem ze mną, o!
- To jakieś wygłupy, tak? - odsunęłam się niepewnie.
- Może pani nie docenia mojej stresującej pracy - parsknął śmiechem. - A może, skoro wpatrywała się pani we mnie tak badawczo, chciałem przynajmniej dać po temu powód... Spotkaliśmy się już gdzieś? Znaczy, oprócz kliniki.
- W mojej wyobraźni - odpowiedziałam odruchowo. - W zaczątku opowieści, której nigdy nie podjęłam. A może to był ktoś podobny - mam słabość do srebrnowłosych.
- Coś takiego - zadumał się i zobaczyłam w jego oczach jakąś niepewność. - To może ja już więcej nie będę niepokoił...
Powiedziawszy to ukłonił się dwornie i błyskawicznie wskoczył do przejeżdżającego autobusu pozbawionego tylnych drzwi. A ja zostałam z niedosytem.
W wydawnictwie zastałam kilka osób koczujących pod ścianą z kawą, niezły bałagan i szefa tego bałaganu, który spojrzał na mnie błędnym wzrokiem.
- Nie widziała pani na drzwiach tej karteczki: Zamknięte do odwołania? - zaczął podniesionym głosem. - Żadnych akwizytorów, żadnych ankiet, nawet żadnych upomnień o czynsz!
- Nie było tam żadnej - odpowiedziałam niepewnie, ale już zaczynało mi się tam podobać. - Ale szukam wydawcy, a nie frajera, któremu mogłabym wcisnąć każdy towar... Choć właściwie na jedno wychodzi.
- Tym gorzej, tym gorzej - zamachał rękami. - Znowu jakieś napuszone, naukowe dzieło, które mało kto będzie chciał czytać...
- Na napuszonego naukowca chyba też nie wyglądam? - roześmiałam się. - Nie, raczej... Fantastyka.
- To jeszcze gorzej! Tak nam brakowało czegoś z fabułą, tymczasem pani ma to pewnie zmagazynowane na dysku?
- Nie, same rękopisy - pokręciłam głową, nie rozumiejąc dlaczego grupka spod ściany wydaje zgodny okrzyk radości. Ja bym się nie cieszyła, gdyby ktoś kazał mi rozszyfrowywać takie pismo jak moje (no dobra, Geddwyn ma gorsze, a się nauczyłam)... Nie mogłam trwonić pieniędzy na nową maszynę do pisania, a do komputera zbliżyłabym się tylko gdybym naprawdę musiała.
- Czyli jednak nie zbankrutujemy! - usłyszałam. - Z nieba nam pani spadła, pani... Panno...
- Al'Wedd - podpowiedziałam i w tej samej chwili w drugim pokoju rozległ się hałas, jakby przewróciło się gwałtownie odsunięte krzesło. Ktoś zajrzał przez szparę w przymkniętych drzwiach, ale trwało to może ułamek sekundy.
- Nie wygląda pani na Hadilijkę... - zawahał się wydawca. - Zresztą nieważne. Ważne, że elektronika nam siadła i tylko patrzeć jak stracimy wszystkie dane z komputerów, bo ten gość, którego wezwaliśmy, ciska meblami zamiast naprawiać.
- Niczym nie ciskam! - dobiegł z tamtego pokoju znajomy głos. - I przynajmniej nie uprawiam tu żadnych nielegalnych procederów!
- A my niby tak?! - rozsierdził się wydawca. - Nie płacimy panu za bezczelność!
Drzwi otworzyły się z rozmachem i stanął w nich srebrnowłosy informatyk, którego poznałam w klinice - to pierwsza rzecz odnośnie zbiegów okoliczności. Podszedł do szefa tego bałaganu z teatralnie groźną miną.
- Jeszcze dotąd nikt mi tu nie zapłacił - wytknął, uderzając dłonia o biurko. - Ale po zakazanych odmętach sieci się surfowało, taaak?!
- To jakieś pomówienie!! - oburzyła się jak na komendę gromadka spod ściany. Czy oni byli zaprogramowani, czy jak?
- Jeszcze się zobaczy - uciął, triumfalnie szczerząc zęby. - Bo ja mogę przejrzeć wszystkie strony, na jakie zachodziliście przez ostatnie pół roku. Nic się przede mną nie ukryje!
Powiedziawszy to, przeczesał palcami włosy, założył ręce za głowę i wolnym krokiem skierował się do swojego miejsca pracy.
- Ale fajnie! - odezwał się wniebowziętym tonem. - Czuję się jak w jakimś filmie o gliniarzach!
Zanim zamknął drzwi, okno się otworzyło i wiatr porozwiewał wszystkie papiery na biurku. Kiedy wchodziłam, nie wiało ani trochę... Nagle tam, w pełnej nieładu siedzibie wydawnictwa, poczułam jak w mojej wyobraźni pojawia się wątek... A raczej wspomnienie wątku. Odruchowo skierowałam wzrok ku zamkniętym drzwiom, ale już w następnej chwili musiałam uskoczyć, bo Grupa Spod Ściany™ rozproszyła się, zbierając papierzyska.
- Wie pani co - westchnął wydawca, poczerwieniały na twarzy. - Proszę nam zostawić te rękopisy... My je sobie przeczytamy jak już doprowadzimy wszystko do porządku i się do pani odezwiemy.
- Chyba ja się prędzej odezwę, nie mam telefonu - westchnęłam, mając uczucie, że gdzie tylko się pojawiam, wszyscy nagle zaczynają działać po mojej myśli.
Albo raczej gdzie tylko on się pojawia?
Wypadł zza drzwi, zacierając ręce. Nie wracał już do tematu nielegalnych stron, a jedynie zapisał na kartce numer swojego konta, pomachał wszystkim i wybiegł jakby się bardzo spieszył.
- No to... Ja już też się pożegnam - powiedziałam, zostawiając rękopisy i kierując się do drzwi. Nie wiem, dlaczego tak chciałam go jeszcze złapać. To znaczy, wiem, ale... No właśnie, ale zbiegi okoliczności. Co za dużo, to niezdrowo.
Nie odszedł daleko; właściwie to stał grzecznie przy ulicy, łypiąc w stronę bramy.
- Już wypisali? - odezwał się na mój widok.
- Wypisali - potwierdziłam. - Choć spodziewałam się, że zaraz usłyszę inne domysły. Na przykład, że uciekłam.
- Nie, uciekłaby pani już wtedy - srebrnowłosy pokręcił głową. - Chyba, że...?
- Nie, nie. Nie skorzystałam z okazji. Sami się na mnie poznali - prychnęłam. - Ładnie to tak, nasyłać wirusa i potem brać forsę za jego usuwanie?
Skrzywił się i podszedł do mnie, rozglądając się ostrożnie na boki.
- A nie powie pani nikomu? - szepnął, jakby znowu wczuł się w rolę.
Dałam słowo, że nie powiem, a wtedy rozejrzał się jeszcze raz.
- To draństwo chyba zaczyna wymykać się spod kontroli - powiedział tyleż cicho, co teatralnie. - Jakby ktoś je zbuntował przeciw mnie. No, ale jeśli ktoś nas podsłuchał - dodał już głośniej - to i tak nie może pani nikomu sypnąć, bo jest już w to wmieszana razem ze mną, o!
- To jakieś wygłupy, tak? - odsunęłam się niepewnie.
- Może pani nie docenia mojej stresującej pracy - parsknął śmiechem. - A może, skoro wpatrywała się pani we mnie tak badawczo, chciałem przynajmniej dać po temu powód... Spotkaliśmy się już gdzieś? Znaczy, oprócz kliniki.
- W mojej wyobraźni - odpowiedziałam odruchowo. - W zaczątku opowieści, której nigdy nie podjęłam. A może to był ktoś podobny - mam słabość do srebrnowłosych.
- Coś takiego - zadumał się i zobaczyłam w jego oczach jakąś niepewność. - To może ja już więcej nie będę niepokoił...
Powiedziawszy to ukłonił się dwornie i błyskawicznie wskoczył do przejeżdżającego autobusu pozbawionego tylnych drzwi. A ja zostałam z niedosytem.
21 X
Biblioteka okazała się spora
i wręcz opływała w książki o mitologii. Jak mi wyjaśniła moja nowa
znajoma, pisarze i teologowie nie mogli dojść do porozumienia, które
wersje rozmaitych opowieści są najbliższe rzeczywistości (o ile w
ogóle), więc każdy pisał jak chciał.
- Często tutaj chodzę - mówiła, wciskając mi w ręce kolejne godne polecenia książki - kiedy czuję się niedoopowieściowana. A teraz się czuję.
Grzebiąc w księgozbiorach, komentowałyśmy niektóre tytuły i treść, podśmiewając się przy tym. Jak dwie zaprzyjaźnione dziewczynki...
Może to dziwne, ale nie czułam między nami jakiejś różnicy wieku czy dojrzałości. Nie tylko dlatego, że sama często zachowuję się jak dzieciak; po prostu podczas rozmów z nią odniosłam wrażenie, że patrzymy na rzeczywistość z podobnej perspektywy. Nie zmąciło to jednak uczucia dystansu... Zasłony. Tajemniczości.
- Jesteś boginką czy demonem? - nie wytrzymałam, kiedy opuściłyśmy bibliotekę z torbą pełną książek.
Nie zdziwiła się.
- Skąd to pytanie tak od razu? - odparowała za to. - Dlaczego nie założyłaś, że jestem przemądrzałym dzieckiem, które za dużo grało w różne podejrzane gry?
- Otacza cię atmosfera niezwykłości - wyjaśniłam bez wahania, uświadamiając sobie w pełni, że rzeczywiście tak jest. - A ten świat jest aż do bólu zwyczajny.
- Czyżbym słyszała skargę w twoim głosie? - roześmiała się. - Fakt, że jest tu trochę nudno. Jedyną ciekawą rzeczą, jaką ostatnio zrobiłam, było kupienie jednemu znajomemu obrazka za jego własne pieniądze.
- I dlatego zagadałaś wtedy do mnie? Bo ci się nudziło?
- Chcesz odpowiedź bardziej czy mniej racjonalną?
- Na razie może być bardziej. Udowodnij mi, że taka wersja naprawdę istnieje.
- W porządku - dziewczynka zrobiła minę tak poważną, że aż zabawną. - Otóż kiedy zobaczyłam jak stoisz pod wydawnictwem z taką wygłodzoną miną, musiałam założyć, że albo jesteś pisarką, albo jesteś równie niedoopowieściowana jak ja. Zresztą jedno drugiego nie wyklucza.
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową. Takie wyjaśnienie było sensowne - przynajmniej dla mnie - i na razie mi odpowiadało. Za to uzmysłowiłam sobie, że dotąd nie zapytałam jej o imię. Ani zresztą ona o moje. Postanowiłam to nadrobić i kiedy po dojściu na stację metra zadałam pytanie, odpowiedziała mi promiennym uśmiechem.
- Może być J?
- Może - zgodziłam się.
- I dobrze, bo i tak bym ci innego imienia nie podała.
Za moment wręcz wepchnęła mnie do metra. Sama nie chciała wiedzieć. Może powinnam czuć ulgę z tego powodu, może razem z imieniem ukradłaby mi duszę, choć co prawda nie jestem z tego rodzaju demonów. A może...
- Często tutaj chodzę - mówiła, wciskając mi w ręce kolejne godne polecenia książki - kiedy czuję się niedoopowieściowana. A teraz się czuję.
Grzebiąc w księgozbiorach, komentowałyśmy niektóre tytuły i treść, podśmiewając się przy tym. Jak dwie zaprzyjaźnione dziewczynki...
Może to dziwne, ale nie czułam między nami jakiejś różnicy wieku czy dojrzałości. Nie tylko dlatego, że sama często zachowuję się jak dzieciak; po prostu podczas rozmów z nią odniosłam wrażenie, że patrzymy na rzeczywistość z podobnej perspektywy. Nie zmąciło to jednak uczucia dystansu... Zasłony. Tajemniczości.
- Jesteś boginką czy demonem? - nie wytrzymałam, kiedy opuściłyśmy bibliotekę z torbą pełną książek.
Nie zdziwiła się.
- Skąd to pytanie tak od razu? - odparowała za to. - Dlaczego nie założyłaś, że jestem przemądrzałym dzieckiem, które za dużo grało w różne podejrzane gry?
- Otacza cię atmosfera niezwykłości - wyjaśniłam bez wahania, uświadamiając sobie w pełni, że rzeczywiście tak jest. - A ten świat jest aż do bólu zwyczajny.
- Czyżbym słyszała skargę w twoim głosie? - roześmiała się. - Fakt, że jest tu trochę nudno. Jedyną ciekawą rzeczą, jaką ostatnio zrobiłam, było kupienie jednemu znajomemu obrazka za jego własne pieniądze.
- I dlatego zagadałaś wtedy do mnie? Bo ci się nudziło?
- Chcesz odpowiedź bardziej czy mniej racjonalną?
- Na razie może być bardziej. Udowodnij mi, że taka wersja naprawdę istnieje.
- W porządku - dziewczynka zrobiła minę tak poważną, że aż zabawną. - Otóż kiedy zobaczyłam jak stoisz pod wydawnictwem z taką wygłodzoną miną, musiałam założyć, że albo jesteś pisarką, albo jesteś równie niedoopowieściowana jak ja. Zresztą jedno drugiego nie wyklucza.
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową. Takie wyjaśnienie było sensowne - przynajmniej dla mnie - i na razie mi odpowiadało. Za to uzmysłowiłam sobie, że dotąd nie zapytałam jej o imię. Ani zresztą ona o moje. Postanowiłam to nadrobić i kiedy po dojściu na stację metra zadałam pytanie, odpowiedziała mi promiennym uśmiechem.
- Może być J?
- Może - zgodziłam się.
- I dobrze, bo i tak bym ci innego imienia nie podała.
Za moment wręcz wepchnęła mnie do metra. Sama nie chciała wiedzieć. Może powinnam czuć ulgę z tego powodu, może razem z imieniem ukradłaby mi duszę, choć co prawda nie jestem z tego rodzaju demonów. A może...
20 X
- Tak, tu jest wydawnictwo - potwierdził dziewczęcy głosik gdzieś tak na wysokości mojego ramienia. - Tylko dzisiaj nieczynne.
Mieściło się w niewielkim budynku blisko parku, oplecionym bliżej nieznanymi mi pnączami. Okna miało ciemne, a drzwi zamknięte na głucho.
- Dziś jest święto, więc nikt nie pracuje... Każdy jedzie odwiedzić rodzinę albo siada przed telewizorem. A tam same ckliwe melodramaty.
Nie wiem, kiedy dokładnie ta dziewczynka do mnie podeszła, ale wydawała się całkiem dobrym źródłem informacji. A przynajmniej była wygadana i bardzo pozytywna - nie mogłam się nie uśmiechnąć, słuchając jej wywodów.
- Nie, wcale nie jestem wygadana - albo czytała mi w myślach, albo mój uśmiech wyszedł jakiś dziwny. - Tylko przy odpowiednio małomównym odbiorcy mogę się taka wydawać.
Wyglądała na jakieś jedenaście lat, nosiła ciepłą bordową sukienkę i równie ciepłe pasiaste pończochy, i w ogóle sprawiała wrażenie kogoś trochę nie z tej epoki. Jasne włosy miała splecione w dwa grube warkocze, a we fioletowych oczach błyszczały wesołe iskierki.
...I dlaczego fioletowe oczy zawsze kojarzą mi się tak chaotycznie?
- Jaka dzisiaj okazja do świętowania? - zagadnęłam z ciekawością.
- Żadna sensowna - zachichotała. - Podstawy do świętowania zaginęły w mrokach przeszłości i można o nich poczytać tylko w książkach o mitologii. Pozostało samo imprezowanie.
Minę miała trzpiotowatą, ale mówiła o rzeczach, o jakich zwykłe dziewczynki w jej wieku nie rozmawiają na co dzień. Chyba. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam taką dziewczynką - poza poprzednim życiem, oczywiście, kiedy byłam dziewczynką mocno oderwaną od rzeczywistości. Nie powinnam więc wydawać takich osądów.
Zresztą, nie można lekceważyć innych możliwości - z moim szczęściem do przyciągania zbiegów okoliczności, mogła się okazać demonem w niewinnej postaci.
Albo boginią, oczywiście. Chaosu.
- A nie ma gdzieś w pobliżu jakiejś biblioteki? - zapytałam. - Chętnie bym się przyjrzała tej mitologii.
- W pobliżu nie - blondyneczka pokręciła głową. - Trzeba metrem. Możemy się spotkać jutro rano, wtedy pokażę.
- A do szkoły przypadkiem nie powinnaś iść? - przekrzywiłam głowę podejrzliwie.
- Już końcówka tygodnia, wolne od szkoły! - zamachała uspokajająco rękami i uśmiechnęła się jak mały aniołek.
- Ale biblioteka czynna? - upewniłam się.
- Tak, tylko krócej. Dlatego powinnyśmy wybrać się rano, jeśli chcemy tam odpowiednio długo posiedzieć.
To miało sens. Nie wątpiłam, że zapoznawanie się z tutejszą literaturą zajmie mi trochę czasu, a do wydawnictwa mogłam się przejść po weekendzie... I tak miałam jeszcze parę rzeczy do poprawienia, a nie mogłam przyjmować, że wszyscy wydawcy są tak przystępni jak Egbert w Arquillonie albo ta zgraja wariatów z oficyny przy Gwiezdnym Uniwersytecie.
Tymczasem dziewczynka zaproponowała godzinę - nie jestem pewna czy dobrze ją zapamiętałam w natłoku myśli - po czym pożegnała się wesoło i zaczęła odchodzić. Dopiero wtedy coś mnie tknęło, bo posiadanie legendarnego opóźnionego zapłonu zobowiązuje...
- Hej, mała! - zawołałam.
Zatrzymała się, okręciła na pięcie i spojrzała na mnie pytająco.
- Zawsze zawierasz znajomości z przygodnymi osobami na ulicy?
- Nie zawsze - roześmiała się. - Tylko z tymi zabawnymi.
Mieściło się w niewielkim budynku blisko parku, oplecionym bliżej nieznanymi mi pnączami. Okna miało ciemne, a drzwi zamknięte na głucho.
- Dziś jest święto, więc nikt nie pracuje... Każdy jedzie odwiedzić rodzinę albo siada przed telewizorem. A tam same ckliwe melodramaty.
Nie wiem, kiedy dokładnie ta dziewczynka do mnie podeszła, ale wydawała się całkiem dobrym źródłem informacji. A przynajmniej była wygadana i bardzo pozytywna - nie mogłam się nie uśmiechnąć, słuchając jej wywodów.
- Nie, wcale nie jestem wygadana - albo czytała mi w myślach, albo mój uśmiech wyszedł jakiś dziwny. - Tylko przy odpowiednio małomównym odbiorcy mogę się taka wydawać.
Wyglądała na jakieś jedenaście lat, nosiła ciepłą bordową sukienkę i równie ciepłe pasiaste pończochy, i w ogóle sprawiała wrażenie kogoś trochę nie z tej epoki. Jasne włosy miała splecione w dwa grube warkocze, a we fioletowych oczach błyszczały wesołe iskierki.
...I dlaczego fioletowe oczy zawsze kojarzą mi się tak chaotycznie?
- Jaka dzisiaj okazja do świętowania? - zagadnęłam z ciekawością.
- Żadna sensowna - zachichotała. - Podstawy do świętowania zaginęły w mrokach przeszłości i można o nich poczytać tylko w książkach o mitologii. Pozostało samo imprezowanie.
Minę miała trzpiotowatą, ale mówiła o rzeczach, o jakich zwykłe dziewczynki w jej wieku nie rozmawiają na co dzień. Chyba. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam taką dziewczynką - poza poprzednim życiem, oczywiście, kiedy byłam dziewczynką mocno oderwaną od rzeczywistości. Nie powinnam więc wydawać takich osądów.
Zresztą, nie można lekceważyć innych możliwości - z moim szczęściem do przyciągania zbiegów okoliczności, mogła się okazać demonem w niewinnej postaci.
Albo boginią, oczywiście. Chaosu.
- A nie ma gdzieś w pobliżu jakiejś biblioteki? - zapytałam. - Chętnie bym się przyjrzała tej mitologii.
- W pobliżu nie - blondyneczka pokręciła głową. - Trzeba metrem. Możemy się spotkać jutro rano, wtedy pokażę.
- A do szkoły przypadkiem nie powinnaś iść? - przekrzywiłam głowę podejrzliwie.
- Już końcówka tygodnia, wolne od szkoły! - zamachała uspokajająco rękami i uśmiechnęła się jak mały aniołek.
- Ale biblioteka czynna? - upewniłam się.
- Tak, tylko krócej. Dlatego powinnyśmy wybrać się rano, jeśli chcemy tam odpowiednio długo posiedzieć.
To miało sens. Nie wątpiłam, że zapoznawanie się z tutejszą literaturą zajmie mi trochę czasu, a do wydawnictwa mogłam się przejść po weekendzie... I tak miałam jeszcze parę rzeczy do poprawienia, a nie mogłam przyjmować, że wszyscy wydawcy są tak przystępni jak Egbert w Arquillonie albo ta zgraja wariatów z oficyny przy Gwiezdnym Uniwersytecie.
Tymczasem dziewczynka zaproponowała godzinę - nie jestem pewna czy dobrze ją zapamiętałam w natłoku myśli - po czym pożegnała się wesoło i zaczęła odchodzić. Dopiero wtedy coś mnie tknęło, bo posiadanie legendarnego opóźnionego zapłonu zobowiązuje...
- Hej, mała! - zawołałam.
Zatrzymała się, okręciła na pięcie i spojrzała na mnie pytająco.
- Zawsze zawierasz znajomości z przygodnymi osobami na ulicy?
- Nie zawsze - roześmiała się. - Tylko z tymi zabawnymi.
19 X
Jesień woła mnie bez ustanku. Pora przedziwnych baśni, pora wędrówek. N a s z a pora roku od trzech lat, tylko tym razem brakuje wędrówki. Samotne snucie się po mieście to jeszcze nie to.
Miasto jest zadymione i zdominowane przez technikę, choć raczej nie futurystyczne. Jeszcze nie. Takiemu Melgrade się nie równa, ale ma potencjał, więc nie chciałabym tu mieszkać za następne sto lat. Fakt, że nie mogę się teleportować gdzieś, gdzie jest mniej zanieczyszczeń, nie poprawia mi nastroju.
Wynajęłam mały pokoik w pensjonacie - mniejszy i nie tak luksusowy jak w klinice, ale przynajmniej w oknie nie ma krat i mogę wychodzić kiedy chcę i dokąd chcę, byle wrócić przed dwudziestą trzecią. Wychodzę dość często, bo uparłam się poznać miasto lepiej i się nie gubić. Móc spacerować bez konieczności płacenia za taksówkę, nagle uświadomiwszy sobie, że nie wiem gdzie jestem. Układając sobie trasy spacerowe, szukam przy okazji jakichś oznak życia... Znaczy, miejsc ze śladami magii. Nawet nie tej dosłownej, ale takiej, która przywiewa pomysły nawet tak niewydarzonym kronikarkom jak ja. Park, który dzisiaj znalazłam, całkiem nieźle się do tego nadaje. Duży, z mnóstwem ścieżek, przyzwoicie barwny jesiennymi liśćmi, nawet nie za bardzo zaśmiecony...
Idąc dziwnym torem myśli i skojarzeń - co prawda teleportować się nie mogę, ale więzi z wodą nie utraciłam. Sprawdzałam nie raz, tylko oczywiście nie publicznie. Inaczej pewnie trafiłabym pod obsrwację trochę innych państwa w kitelkach.
Kupiłam upragnione pióro i spisuję wszystkie stare opowiadania, jakie tylko sobie przypominam. Jeśli mam tu dłużej pomieszkać, muszę sprawdzić czy jest zapotrzebowanie na fantastykę. Znaleźć jakąś księgarnię, bibliotekę... Nie powinnam mieć problemów ze zrozumieniem treści książek. Skoro ja napisałam opowiadanie i oni dali radę je przeczytać, to i ja mogę.
Z racjonalnego punktu widzenia powinno mnie to chyba dziwić. Ale może po prostu ta opowieść, na którą czekam, już się dzieje i rzeczywistość się do niej dostosowuje? Coś takiego nigdy mnie specjalnie nie zaskakiwało.
...Nie, oczywiście, że nie jestem spokojna!! Jestem na tyle rozpieszczona, by przypuszczać, że są jednak osoby, które powinny się o mnie martwić i szukać, skoro ja nie mogę do nich dotrzeć! Ale może nie powinnam się przejmować, może wcale się nie martwią. Vanny mi kiedyś wmawiała, że jestem twarda i wytrzymała, może więc wmówiła to też paru innym osobom i teraz spokojnie czekają.
Miasto jest zadymione i zdominowane przez technikę, choć raczej nie futurystyczne. Jeszcze nie. Takiemu Melgrade się nie równa, ale ma potencjał, więc nie chciałabym tu mieszkać za następne sto lat. Fakt, że nie mogę się teleportować gdzieś, gdzie jest mniej zanieczyszczeń, nie poprawia mi nastroju.
Wynajęłam mały pokoik w pensjonacie - mniejszy i nie tak luksusowy jak w klinice, ale przynajmniej w oknie nie ma krat i mogę wychodzić kiedy chcę i dokąd chcę, byle wrócić przed dwudziestą trzecią. Wychodzę dość często, bo uparłam się poznać miasto lepiej i się nie gubić. Móc spacerować bez konieczności płacenia za taksówkę, nagle uświadomiwszy sobie, że nie wiem gdzie jestem. Układając sobie trasy spacerowe, szukam przy okazji jakichś oznak życia... Znaczy, miejsc ze śladami magii. Nawet nie tej dosłownej, ale takiej, która przywiewa pomysły nawet tak niewydarzonym kronikarkom jak ja. Park, który dzisiaj znalazłam, całkiem nieźle się do tego nadaje. Duży, z mnóstwem ścieżek, przyzwoicie barwny jesiennymi liśćmi, nawet nie za bardzo zaśmiecony...
Idąc dziwnym torem myśli i skojarzeń - co prawda teleportować się nie mogę, ale więzi z wodą nie utraciłam. Sprawdzałam nie raz, tylko oczywiście nie publicznie. Inaczej pewnie trafiłabym pod obsrwację trochę innych państwa w kitelkach.
Kupiłam upragnione pióro i spisuję wszystkie stare opowiadania, jakie tylko sobie przypominam. Jeśli mam tu dłużej pomieszkać, muszę sprawdzić czy jest zapotrzebowanie na fantastykę. Znaleźć jakąś księgarnię, bibliotekę... Nie powinnam mieć problemów ze zrozumieniem treści książek. Skoro ja napisałam opowiadanie i oni dali radę je przeczytać, to i ja mogę.
Z racjonalnego punktu widzenia powinno mnie to chyba dziwić. Ale może po prostu ta opowieść, na którą czekam, już się dzieje i rzeczywistość się do niej dostosowuje? Coś takiego nigdy mnie specjalnie nie zaskakiwało.
...Nie, oczywiście, że nie jestem spokojna!! Jestem na tyle rozpieszczona, by przypuszczać, że są jednak osoby, które powinny się o mnie martwić i szukać, skoro ja nie mogę do nich dotrzeć! Ale może nie powinnam się przejmować, może wcale się nie martwią. Vanny mi kiedyś wmawiała, że jestem twarda i wytrzymała, może więc wmówiła to też paru innym osobom i teraz spokojnie czekają.
15 X
Dziś wieczorem gwardia pielęgniarek powiodła mnie przed oblicze osoby trzymającej władzę.
Muszę tak podniośle, nie mam wyboru, bo wielki dziś dzień nastał. Pewnie mi przjedzie w trakcie.
Powyższa osoba okazała się człowiekiem niewysokim, pulchnym i na pierwszy rzut oka sympatycznym. A także bardzo niepewnym siebie. Z tego co wiem, zdążył za dnia podjąć sporo gości tego przybytku i może to go zestresowało. A może zawsze taki był i ze wszystkim zwracał się do swojego zastępcy - a gdy tego nagle zabrakło... Hm, to chyba nie ja powinnam odgrywać tutaj psychologa. W każdym razie towarzyszyło mu dwoje spośród państwa w kitelkach - "moja" pani doktor i jakiś nieznany mi, wysoki i ponury. Szeptali coś między sobą i kiwali głowami, nawet nie zwróciwszy uwagi na moje wejście.
Uprzejmie wskazał mi krzesło i przez dłuższą chwilę nie wiedział jak zacząć.
- Dobrze się pani u nas mieszka? - zapytał w końcu z wahaniem.
- Mieszka się nieźle, ale brak mi porządnego pióra i przestrzeni do spacerowania - odpowiedziałam bez namysłu.
- Zdaje się, że brak pióra nie przeszkodził pani w pisaniu - zauważył. - Czytaliśmy po kolei.
- I jak wrażenia? - nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Odwzajemnił go, nie wiedzieć czemu z ulgą.
- Chyba nie mogła się pani doczekać, by o to zapytać - ocenił. - Chciała nas pani troszkę sprowokować, prawda?
- Prawda - przyznałam. - Czyżby mi się nie udało?
Przysunął się i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu:
- Zależy, kogo. Mnie na przykład nie.
Teraz roześmiałam się w głos. Jak ten człowiek się uchował nieskażony panującą tu atmosferą? Chyba faktycznie zostawiał całą czarną robotę wcedyrektorowi...
- No to... Jak pani tu właściwie trafiła? - zapytał ze szczerą ciekawością. - Miała pani jakiś kryzys czy coś takiego?
- Tylko natchnienia - rzekłam ostrożnie. - Pyta pan o to wszystkich, których tu dziś zaprasza?
- Prawdę mówiąc, tak - westchnął i potarł czoło. - Mamy tu w tej chwili niezły bałagan, a mój zaufany zastępca... Cóż, okazał się być nie aż tak zaufany. A ten kryzys natchnienia minął?
- Zwalczam go.
- I będzie pani miała dokąd pójść?
- Znajdzie się - nie zmieniałam tonu, choć wewnątrz mnie coś wydawało dzikie piski.
- To dobrze, bo w takim układzie nie ma chyba sensu dłużej tu pani przetrzymywać. Doktor Ferg... Ferns... Ferson... Koleżanka zwróci pani rzeczy osobiste i będzie się mogła pani wypisać kiedy będzie gotowa.
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową, a pisk trwał nadal. Tylko zmienił charakter na "to zbyt piękne, zbyt piękne, zbyt łatwe...".
Nie, dlaczego miałabym się w taki wielki dzień zacząć czepiać? Nawet moją zieloną z miętą oddali mi w miarę zdatną do picia po tej dogłębnej analizie.
Poza tym w torbie rzeczywiście znajdował się pełny portfel, którego nigdy przedtem nie widziałam, a także pudełeczko jak na pierścionek zaręczynowy. Pieniądze przeliczyłam, choć nie znam się na tutejszej walucie i nie mam pojęcia czy posiadam dużo, czy mało; pudełeczko natomiast jest mi dobrze znane, albowiem zawiera miniaturowy model mojej domeny, podarunek od miłego sercu memu.
To, że za żadne skarby nie udaje mi się pudełeczka otworzyć, to rzecz niewielka w porównaniu z faktem, że klinika wreszcie otworzy swe podwoje i wypuści mnie w świat długi i szeroki...
Tak, znowu wpadam w ten dziwny ton. Na koniec mi jeszcze raz przyszło.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po wypisaniu się, będzie kupienie pióra i napisanie czegoś normalnego. Względnie.
Muszę tak podniośle, nie mam wyboru, bo wielki dziś dzień nastał. Pewnie mi przjedzie w trakcie.
Powyższa osoba okazała się człowiekiem niewysokim, pulchnym i na pierwszy rzut oka sympatycznym. A także bardzo niepewnym siebie. Z tego co wiem, zdążył za dnia podjąć sporo gości tego przybytku i może to go zestresowało. A może zawsze taki był i ze wszystkim zwracał się do swojego zastępcy - a gdy tego nagle zabrakło... Hm, to chyba nie ja powinnam odgrywać tutaj psychologa. W każdym razie towarzyszyło mu dwoje spośród państwa w kitelkach - "moja" pani doktor i jakiś nieznany mi, wysoki i ponury. Szeptali coś między sobą i kiwali głowami, nawet nie zwróciwszy uwagi na moje wejście.
Uprzejmie wskazał mi krzesło i przez dłuższą chwilę nie wiedział jak zacząć.
- Dobrze się pani u nas mieszka? - zapytał w końcu z wahaniem.
- Mieszka się nieźle, ale brak mi porządnego pióra i przestrzeni do spacerowania - odpowiedziałam bez namysłu.
- Zdaje się, że brak pióra nie przeszkodził pani w pisaniu - zauważył. - Czytaliśmy po kolei.
- I jak wrażenia? - nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Odwzajemnił go, nie wiedzieć czemu z ulgą.
- Chyba nie mogła się pani doczekać, by o to zapytać - ocenił. - Chciała nas pani troszkę sprowokować, prawda?
- Prawda - przyznałam. - Czyżby mi się nie udało?
Przysunął się i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu:
- Zależy, kogo. Mnie na przykład nie.
Teraz roześmiałam się w głos. Jak ten człowiek się uchował nieskażony panującą tu atmosferą? Chyba faktycznie zostawiał całą czarną robotę wcedyrektorowi...
- No to... Jak pani tu właściwie trafiła? - zapytał ze szczerą ciekawością. - Miała pani jakiś kryzys czy coś takiego?
- Tylko natchnienia - rzekłam ostrożnie. - Pyta pan o to wszystkich, których tu dziś zaprasza?
- Prawdę mówiąc, tak - westchnął i potarł czoło. - Mamy tu w tej chwili niezły bałagan, a mój zaufany zastępca... Cóż, okazał się być nie aż tak zaufany. A ten kryzys natchnienia minął?
- Zwalczam go.
- I będzie pani miała dokąd pójść?
- Znajdzie się - nie zmieniałam tonu, choć wewnątrz mnie coś wydawało dzikie piski.
- To dobrze, bo w takim układzie nie ma chyba sensu dłużej tu pani przetrzymywać. Doktor Ferg... Ferns... Ferson... Koleżanka zwróci pani rzeczy osobiste i będzie się mogła pani wypisać kiedy będzie gotowa.
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową, a pisk trwał nadal. Tylko zmienił charakter na "to zbyt piękne, zbyt piękne, zbyt łatwe...".
Nie, dlaczego miałabym się w taki wielki dzień zacząć czepiać? Nawet moją zieloną z miętą oddali mi w miarę zdatną do picia po tej dogłębnej analizie.
Poza tym w torbie rzeczywiście znajdował się pełny portfel, którego nigdy przedtem nie widziałam, a także pudełeczko jak na pierścionek zaręczynowy. Pieniądze przeliczyłam, choć nie znam się na tutejszej walucie i nie mam pojęcia czy posiadam dużo, czy mało; pudełeczko natomiast jest mi dobrze znane, albowiem zawiera miniaturowy model mojej domeny, podarunek od miłego sercu memu.
To, że za żadne skarby nie udaje mi się pudełeczka otworzyć, to rzecz niewielka w porównaniu z faktem, że klinika wreszcie otworzy swe podwoje i wypuści mnie w świat długi i szeroki...
Tak, znowu wpadam w ten dziwny ton. Na koniec mi jeszcze raz przyszło.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po wypisaniu się, będzie kupienie pióra i napisanie czegoś normalnego. Względnie.
13 X
Mam wrażenie jakby
rzeczywistość nagle zatrzymała się w miejscu. Nie tak jakby ktoś jej
wyłączył zasilanie, ale jakby się zaczaiła... I czekała. Na czyjś
decydujący ruch. Pytanie tylko czyj i o czym decydujący.
Nie wiem czyj, co by spowodował i na czyją korzyść - opowieści? Której? W światach dzieje się ich mnóstwo. Nie chcę twierdzić, że mój, bo od pewnego czasu ta kapryśna rzeczywistość trwa jakby obok mnie i nie mam na nią takiego wpływu, jaki być może miałabym, gdyby...
Gdyby...
Gdyby co?
I jak długi to czas? Może powinnam go mierzyć w latach?
A może ta klinika to jedyne bezpieczne miejsce, zesłane mi, bym mogła się schronić przed tą złowieszczą rzeczywistością i już nigdy nie wyściubiać na nią nosa?
Radość przeżywania opowieści przychodzi i odchodzi, przychodzi i odchodzi, przychodzi...
Wczoraj przybyły władze i aresztowały człowieka, który przez ostatnie cztery lata był prawą ręką obecnego dyrektora i jeszcze dwa poprzedniego. Co do treści oskarżenia, padło w niej sporo fachowych terminów, które, przechodząc z ust do ust, między pielęgniarkami-plotkarkami, stawały się coraz bardziej przekręcone. W stanie niezmienionym pozostało tylko "włamanie do systemu". I to chyba niejednego, zanim jeszcze objęto je ochroną.
Intryga poza moimi zdolnościami pojmowania, jaka szkoda.
Chcę do domu. Chcę do domu. Chcę. Do. Domu.
Gdybym mówiła to na głos, ciekawe, czy dałoby się w nim usłyszeć szaleństwo.
Nie wiem czyj, co by spowodował i na czyją korzyść - opowieści? Której? W światach dzieje się ich mnóstwo. Nie chcę twierdzić, że mój, bo od pewnego czasu ta kapryśna rzeczywistość trwa jakby obok mnie i nie mam na nią takiego wpływu, jaki być może miałabym, gdyby...
Gdyby...
Gdyby co?
I jak długi to czas? Może powinnam go mierzyć w latach?
A może ta klinika to jedyne bezpieczne miejsce, zesłane mi, bym mogła się schronić przed tą złowieszczą rzeczywistością i już nigdy nie wyściubiać na nią nosa?
Radość przeżywania opowieści przychodzi i odchodzi, przychodzi i odchodzi, przychodzi...
Wczoraj przybyły władze i aresztowały człowieka, który przez ostatnie cztery lata był prawą ręką obecnego dyrektora i jeszcze dwa poprzedniego. Co do treści oskarżenia, padło w niej sporo fachowych terminów, które, przechodząc z ust do ust, między pielęgniarkami-plotkarkami, stawały się coraz bardziej przekręcone. W stanie niezmienionym pozostało tylko "włamanie do systemu". I to chyba niejednego, zanim jeszcze objęto je ochroną.
Intryga poza moimi zdolnościami pojmowania, jaka szkoda.
Chcę do domu. Chcę do domu. Chcę. Do. Domu.
Gdybym mówiła to na głos, ciekawe, czy dałoby się w nim usłyszeć szaleństwo.
11 X
Siedziałam sobie i
zastanawiałam się czy są tu kamery (miałam ochotę pośpiewać, a nie lubię
tego robić, gdy ktoś mi się przygląda), kiedy nagle otwierane na hasło
drzwi odsunęły się, mimo że nikt za nimi nie stał. Zaskoczona wyjrzałam
na korytarz i zobaczyłam, że nie tylko mój pokój został tak
niespodziewanie otwarty. Ledwo przekroczyłam próg, drzwi zamknęły się z
powrotem i klinikę przepełniło wycie alarmu...
Nie zmartwiło mnie to - wręcz przeciwnie, miałam nadzieję, że zrobi się zamieszanie i będę mogła przynajmniej pozwiedzać bez eskorty. Nie łudziłam się, że ucieknę, bo nie jestem aż taką szczęściarą by za jednym zamachem znaleźć moje ciuchy i torbę. Tyle atrakcji na jeden dzień wystarczy... Uśmiechnęłam się lekko i ruszyłam przed siebie.
Sygnał wył uparcie, wejścia do pomieszczeń to otwierały się, to zamykały, a ja korzystałam z okazji, by do nich zaglądać. Widziałam więcej "gości" tego miejsca, nie wyglądających na zadowolonych z życia. Jeden człowiek panicznie bał się rozbrzmiewającego alarmu i próbował się gdzieć schować "bo wojna", inny zaś marszczył brwi w irytacji i mówił coś do siebie pod nosem. Za to pewna kobieta w średnim wieku, o zniszczonej twarzy, dołączywszy do mnie na chwilę w spacerze zwierzyła się, że tutaj wreszcie ma okazję do prawdziwego odpoczynku. Bywa i tak...
Dwa piętra niżej wpadłam na wiadomą panią doktor, która straciła swoje pogodne opanowanie i narzekała na główny komputer, który ni stąd, ni zowąd przestał działać jak należy. Na mój widok wygłosiła wykład o zasadzie niewychodzenia z pokoju samotnie, na co ja wyjaśniłam spokojnie, że drzwi się za mną zamknęły, a potem się zgubiłam (co zresztą było prawdą), szukając kogoś, kto naprawiłby tę niedogodność. Zanim wzięła sprawę w swoje ręce, zaczęły gasnąć światła, mogłam więc wymknąć się jej po cichu.
- No, jestem - usłyszałam w pewnym momencie. - To w czym problem?
- A nie widzi pan? - odparł wystraszony głosik jednej z tych dziewcząt wyglądających jak skrzyżowanie pielęgniarki z pokojówką. - Zaraz pana zaprowadzę do komputera, który tym wszystkim steruje. Dyrektor pana ozłoci, jeśli się pan z tym upora!
Zaciekawiona postanowiłam podążyć za głosami, których jakimś cudem nie zagłuszał alarm. Światła na przemian gasły i się zapalały, ale udało mi się o nic nie potknąć.
- Czy tu nie ma nikogo od obsługi tego ustrojstwa? - pytał nieznajomy ze zdziwieniem, ale i z rozbawieniem.
- Oczywiście, że są, ale siedzieli przy tym całą noc i nic nie wskórali - tłumaczyła pielęgniarka. - Podobno wczoraj wieczorem na monitorze wyskoczyły oczka i usta, które zaczęły śpiewać i mówić coś o urządzeniu kabaretu. A dzisiaj zaczęło się to...
Stłumiłam wybuch śmiechu. Teraz dopiero zaczynało być ciekawie!
Dziewczyna wprowadziła przybysza - najwyraźniej informatyka - do przestronnej sali, która o dziwo pozostała otwarta, po czym pobiegła w popłochu uspokajać jakiegoś nadpobudliwego pacjenta. Odczekałam chwilę i wśliznęłam się do pomieszczenia. Facet mnie nie usłyszał, bo podłączył do gadającego komputera słuchawki i chichotał, włożywszy je w uszy. Z zaintrygowaniem przyglądałam się jak stuka palcami w klawisze, a na ekranie pojawiają się tajemnicze rządki znaków. Nie żeby informatyczna czarna magia miała mnie kiedykolwiek przestać przerażać, ale tak to jest, że co wzbudza lęk, jednocześnie kusi... Tylko że jedyny haker jakiego znam (tak, Lex), choć zwykł zwierzać mi się ze wszystkiego, o tym aspekcie swego życia prawie nigdy nie wspominał, dobrze wiedząc, że i tak nigdy tego nie zrozumiem.
Mogłabym napisać, że sam potencjalny pogromca komputerów wyglądał dość osobliwie, ale w porównaniu do personelu kliniki, który nie może zdecydować czy zachować pozory, czy jednak nie, w związku z czym nosi pielęgniarskie czepki do falbaniastych fartuszków... W każdym razie miał nierówno przycięte i precyzyjnie roztrzepane włosy w uroczym srebrnobłękitnym kolorze, a nosił ciemnoszary garnitur z opaską na ramieniu, jak u sanitariusza. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam na niej jakiś napis, pewnie nazwę firmy. Wtedy dopiero facet uświadomił sobie czyjąś obecność i okręcił się na krześle.
- Pani tu na inspekcję, czy tylko z wizytą? - zapytał, zdejmując słuchawki. Miał miłą, delikatną twarz i ciemne oczy.
- Z wizytą - poczułam, że nie mogę się do niego nie uśmiechnąć. - Dość niezręczną w dodatku.
- No, to w porządku - odwzajemnił uśmiech i mrugnął, po czym znów wbił wzrok w ekran. - Czyli nie wygada pani górze, że podejrzanie szybko sobie radzę z wirusem?
- Nie mam powodu, by to zrobić - prychnęłam. - Nie skrócą mi wyroku za donosicielstwo.
- Tym lepiej - kiwnął głową, odsuwając klawiaturę z zadowoloną miną. - Swoją drogą, ciekaw jestem, po jakich stronach oni tu łażą... Ten wirus to moje dzieło, osobiście go wpuściłem do sieci. Ale miał być taką karą za wchodzenie na niepowołane tereny...
Nie wyjaśnił jakie to tereny, za to zaczął coraz głośniej chichotać, omal nie spadając z krzesła.
- Nie wiem czy to jeszcze bardziej nie kusi - stwierdziłam słodko. - Gdybym miała w domu komputer, perspektywa posiadania śpiewającego monitora raczej by mi odpowiadała.
- No to proszę się do mnie zgłosić w razie czego - wykrztusił mój rozmówca i szybko skoczył na nogi. Był ode mnie sporo wyższy, musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Nie powiem, jeszcze lepiej...
- Pani Al'Wedd? - w drzwiach stanęła kolejna pielęgniareczka, ta, która co wieczór przynosiła z poświęceniem, a potem odnosiła kolację. - Nie dość, że opuściła pani swój pokój, to jeszcze przeszkadza fachowcowi?
- Ja się nie gniewam - rzeczony fachowiec zamachał uspokajająco ręką. - Fajnie nam się tu we dwójkę naprawiało. I skutecznie.
Skinęłam głową potwierdzająco. Alarm już nie wył, a światła pozostawały grzecznie zapalone.
- Al'Wedd... To nazwisko z Abd-Hadilu? - zainteresował się błękitnowłosy.
- Z innego świata - sprostowałam. Roześmiał się i znowu puścił do mnie oko.
- Szkoda, bo miałem tam niezły ubaw w sześćset dziesiątym - zaczął, nie zwracając uwagi, że pielęgniarka spogląda na nas spode łba. - Współtworzyłem tę wielką burzę, o której do dziś się rozpisują historycy.
- Za pozwoleniem, panie...
- Espiridion Tuuli Ayodele - uśmiechnął się uprzejmie do srogiej dozorczyni. - Ale czy to takie istotne?
- Jeśli chce pan tu zostać na dłużej, to da się załatwić - ciągnęła, starając się nie tracić rezonu. - Na razie zaś, skoro udało się panu zażegnać problem, proszę ze mną, po odbiór zapłaty.
- Świetnie - zatarł ręce. - Może tych paru groszy smarkata ze mnie nie wyciśnie...
Nie miałam pojęcia, o kim mówi, ale w tym momencie poczułam jakby zaczęło działać prawo zbiegów okoliczności. A może to była po prostu chęć spotkania go jeszcze kiedyś? Wydawał się bardzo sensowny na tle innych otaczających mnie osób. I pomachał mi ukradkiem, kiedy inna pielęgniarka mnie przejęła i rozdzieliliśmy się.
Tak czy inaczej, to miłe uczucie. Przynosi nadzieję, że coś się zmieni.
Nie zmartwiło mnie to - wręcz przeciwnie, miałam nadzieję, że zrobi się zamieszanie i będę mogła przynajmniej pozwiedzać bez eskorty. Nie łudziłam się, że ucieknę, bo nie jestem aż taką szczęściarą by za jednym zamachem znaleźć moje ciuchy i torbę. Tyle atrakcji na jeden dzień wystarczy... Uśmiechnęłam się lekko i ruszyłam przed siebie.
Sygnał wył uparcie, wejścia do pomieszczeń to otwierały się, to zamykały, a ja korzystałam z okazji, by do nich zaglądać. Widziałam więcej "gości" tego miejsca, nie wyglądających na zadowolonych z życia. Jeden człowiek panicznie bał się rozbrzmiewającego alarmu i próbował się gdzieć schować "bo wojna", inny zaś marszczył brwi w irytacji i mówił coś do siebie pod nosem. Za to pewna kobieta w średnim wieku, o zniszczonej twarzy, dołączywszy do mnie na chwilę w spacerze zwierzyła się, że tutaj wreszcie ma okazję do prawdziwego odpoczynku. Bywa i tak...
Dwa piętra niżej wpadłam na wiadomą panią doktor, która straciła swoje pogodne opanowanie i narzekała na główny komputer, który ni stąd, ni zowąd przestał działać jak należy. Na mój widok wygłosiła wykład o zasadzie niewychodzenia z pokoju samotnie, na co ja wyjaśniłam spokojnie, że drzwi się za mną zamknęły, a potem się zgubiłam (co zresztą było prawdą), szukając kogoś, kto naprawiłby tę niedogodność. Zanim wzięła sprawę w swoje ręce, zaczęły gasnąć światła, mogłam więc wymknąć się jej po cichu.
- No, jestem - usłyszałam w pewnym momencie. - To w czym problem?
- A nie widzi pan? - odparł wystraszony głosik jednej z tych dziewcząt wyglądających jak skrzyżowanie pielęgniarki z pokojówką. - Zaraz pana zaprowadzę do komputera, który tym wszystkim steruje. Dyrektor pana ozłoci, jeśli się pan z tym upora!
Zaciekawiona postanowiłam podążyć za głosami, których jakimś cudem nie zagłuszał alarm. Światła na przemian gasły i się zapalały, ale udało mi się o nic nie potknąć.
- Czy tu nie ma nikogo od obsługi tego ustrojstwa? - pytał nieznajomy ze zdziwieniem, ale i z rozbawieniem.
- Oczywiście, że są, ale siedzieli przy tym całą noc i nic nie wskórali - tłumaczyła pielęgniarka. - Podobno wczoraj wieczorem na monitorze wyskoczyły oczka i usta, które zaczęły śpiewać i mówić coś o urządzeniu kabaretu. A dzisiaj zaczęło się to...
Stłumiłam wybuch śmiechu. Teraz dopiero zaczynało być ciekawie!
Dziewczyna wprowadziła przybysza - najwyraźniej informatyka - do przestronnej sali, która o dziwo pozostała otwarta, po czym pobiegła w popłochu uspokajać jakiegoś nadpobudliwego pacjenta. Odczekałam chwilę i wśliznęłam się do pomieszczenia. Facet mnie nie usłyszał, bo podłączył do gadającego komputera słuchawki i chichotał, włożywszy je w uszy. Z zaintrygowaniem przyglądałam się jak stuka palcami w klawisze, a na ekranie pojawiają się tajemnicze rządki znaków. Nie żeby informatyczna czarna magia miała mnie kiedykolwiek przestać przerażać, ale tak to jest, że co wzbudza lęk, jednocześnie kusi... Tylko że jedyny haker jakiego znam (tak, Lex), choć zwykł zwierzać mi się ze wszystkiego, o tym aspekcie swego życia prawie nigdy nie wspominał, dobrze wiedząc, że i tak nigdy tego nie zrozumiem.
Mogłabym napisać, że sam potencjalny pogromca komputerów wyglądał dość osobliwie, ale w porównaniu do personelu kliniki, który nie może zdecydować czy zachować pozory, czy jednak nie, w związku z czym nosi pielęgniarskie czepki do falbaniastych fartuszków... W każdym razie miał nierówno przycięte i precyzyjnie roztrzepane włosy w uroczym srebrnobłękitnym kolorze, a nosił ciemnoszary garnitur z opaską na ramieniu, jak u sanitariusza. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam na niej jakiś napis, pewnie nazwę firmy. Wtedy dopiero facet uświadomił sobie czyjąś obecność i okręcił się na krześle.
- Pani tu na inspekcję, czy tylko z wizytą? - zapytał, zdejmując słuchawki. Miał miłą, delikatną twarz i ciemne oczy.
- Z wizytą - poczułam, że nie mogę się do niego nie uśmiechnąć. - Dość niezręczną w dodatku.
- No, to w porządku - odwzajemnił uśmiech i mrugnął, po czym znów wbił wzrok w ekran. - Czyli nie wygada pani górze, że podejrzanie szybko sobie radzę z wirusem?
- Nie mam powodu, by to zrobić - prychnęłam. - Nie skrócą mi wyroku za donosicielstwo.
- Tym lepiej - kiwnął głową, odsuwając klawiaturę z zadowoloną miną. - Swoją drogą, ciekaw jestem, po jakich stronach oni tu łażą... Ten wirus to moje dzieło, osobiście go wpuściłem do sieci. Ale miał być taką karą za wchodzenie na niepowołane tereny...
Nie wyjaśnił jakie to tereny, za to zaczął coraz głośniej chichotać, omal nie spadając z krzesła.
- Nie wiem czy to jeszcze bardziej nie kusi - stwierdziłam słodko. - Gdybym miała w domu komputer, perspektywa posiadania śpiewającego monitora raczej by mi odpowiadała.
- No to proszę się do mnie zgłosić w razie czego - wykrztusił mój rozmówca i szybko skoczył na nogi. Był ode mnie sporo wyższy, musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Nie powiem, jeszcze lepiej...
- Pani Al'Wedd? - w drzwiach stanęła kolejna pielęgniareczka, ta, która co wieczór przynosiła z poświęceniem, a potem odnosiła kolację. - Nie dość, że opuściła pani swój pokój, to jeszcze przeszkadza fachowcowi?
- Ja się nie gniewam - rzeczony fachowiec zamachał uspokajająco ręką. - Fajnie nam się tu we dwójkę naprawiało. I skutecznie.
Skinęłam głową potwierdzająco. Alarm już nie wył, a światła pozostawały grzecznie zapalone.
- Al'Wedd... To nazwisko z Abd-Hadilu? - zainteresował się błękitnowłosy.
- Z innego świata - sprostowałam. Roześmiał się i znowu puścił do mnie oko.
- Szkoda, bo miałem tam niezły ubaw w sześćset dziesiątym - zaczął, nie zwracając uwagi, że pielęgniarka spogląda na nas spode łba. - Współtworzyłem tę wielką burzę, o której do dziś się rozpisują historycy.
- Za pozwoleniem, panie...
- Espiridion Tuuli Ayodele - uśmiechnął się uprzejmie do srogiej dozorczyni. - Ale czy to takie istotne?
- Jeśli chce pan tu zostać na dłużej, to da się załatwić - ciągnęła, starając się nie tracić rezonu. - Na razie zaś, skoro udało się panu zażegnać problem, proszę ze mną, po odbiór zapłaty.
- Świetnie - zatarł ręce. - Może tych paru groszy smarkata ze mnie nie wyciśnie...
Nie miałam pojęcia, o kim mówi, ale w tym momencie poczułam jakby zaczęło działać prawo zbiegów okoliczności. A może to była po prostu chęć spotkania go jeszcze kiedyś? Wydawał się bardzo sensowny na tle innych otaczających mnie osób. I pomachał mi ukradkiem, kiedy inna pielęgniarka mnie przejęła i rozdzieliliśmy się.
Tak czy inaczej, to miłe uczucie. Przynosi nadzieję, że coś się zmieni.
9 X
Nie, tak dłużej być nie
może. Byłam pogrążona w takiej stagnacji, jakby tam, na zewnątrz, nic na
mnie nie czekało. A przecież powinnam wrócić do domu, prawda? Nie wiem,
dlaczego czuję, że jeśli czegoś nie zrobię, będę musiała linijka pod
linijką zapisywać swoje dane osobowe, żeby nie zapomnieć kim jestem,
czym jestem i co właściwie robię w światach. Co by znaczyło, że
faktycznie wariuję. To miejsce widać działa i na najzdrowszych.
Tęskniłam tak za dialogami, tęskniłam, aż sobie wykrakałam tę pogawędkę z miłą panią doktor. Było to jakoś... Wczoraj? Przedwczoraj? Sama nie wiem, dni mi się zlewają. W każdym razie przyszła z tym obowiązkowym uśmiechem i usiadła na krześle. Aż poczułam wewnętrzny przymus położenia się, ale jakoś go opanowałam.
- Przykro mi to mówić - od razu zaczęła uspokajającym tonem - ale niczego o dokonaniach literackich Madelyn Igneid Yumeni Al'Wedd nie znaleźliśmy.
O, a szukali? Udało mi się stłumić wybuch śmiechu.
- Oczywiście, że nie - palnęłam za to. - Raczej bym wiedziała, gdyby wydawano moją radosną twórczość w tym świecie.
- A szkoda, ponieważ chętnie bym ją przeczytała - recytowała dalej, niezrażona.
Podniosłam się z łóżka, ciesząc się chwilowym uczuciem górowania nad nią.
- To jestem w stanie pani zapewnić - powiedziałam. - Ale w zamian prosiłabym o parę odpowiedzi. Zadaliście mi już tyle irracjonalnych pytań, że aż się prosicie o rewanż.
Lekarka popatrzyła na mnie badawczo - a jakże by inaczej? - po czym skinęła głową. Teraz ja się uśmiechnęłam i zaczęłam chodzić po pokoju, który nagle awansował do rangi pokoju przesłuchań. Brakowało mi tylko lampy, specjalnie do świecenia w oczy. Byłyby ulubione klimaty Lexa.
- Kiedy tu trafiłam, miałam ze sobą płócienną, haftowaną torbę, a w niej teczkę z rysunkami - odezwałam się powoli. - Gdzie to wszystko teraz jest?
- Przepraszam, ale nie wiem, o czym pani mówi - odparła lekarka spokojnie.
Nie skomentowałam tego, tylko zatrzymałam się i spojrzałam jej w oczy. Wzrokiem typu "smutny szczeniaczek". Od razu poczuła się na nowo panią sytuacji.
- Owszem, pani rzeczy osobiste czekają, aż zostanie pani wypisana - wyjaśniła. - Ale nic nam nie wiadomo o teczce z rysunkami. Torba zawierała paczkę z ziołami o ostrym zapachu, które wzięliśmy do analizy, a także trochę pieniędzy i puzderko nie do otworzenia.
Zamurowało mnie w tym momencie. A zatem sen nie do końca zgadzał się z rzeczywistością albo raczej odwrotnie... Te podejrzane zioła to pewnie jakaś herbata, ale już puzderka nie byłam pewna. Ciekawe, czego próbowali, by je otworzyć...
Zdenerwowałam się, muszę przyznać. W związku z tym przeprosiłam się niechętnie z długopisem i napisałam z pamięci jedną z moich krótszych opowieści. Tę o dwóch zaborczych braciach-strażnikach, jedną z bardziej dramatycznych. Pani doktor otrzymała ją dzisiaj i zapowiedziała, że pokaże kolegom w kitlach. Może kiedy już przeanalizują moją herbatę, pochylą mądre głowy nad opowiadaniem i zaczną dla odmiany dumać, co też siedzi w główce autorki?
Oj, oj, mogę sobie tym napytać biedy. Ale cóż zrobić, podkusiło mnie.
Tęskniłam tak za dialogami, tęskniłam, aż sobie wykrakałam tę pogawędkę z miłą panią doktor. Było to jakoś... Wczoraj? Przedwczoraj? Sama nie wiem, dni mi się zlewają. W każdym razie przyszła z tym obowiązkowym uśmiechem i usiadła na krześle. Aż poczułam wewnętrzny przymus położenia się, ale jakoś go opanowałam.
- Przykro mi to mówić - od razu zaczęła uspokajającym tonem - ale niczego o dokonaniach literackich Madelyn Igneid Yumeni Al'Wedd nie znaleźliśmy.
O, a szukali? Udało mi się stłumić wybuch śmiechu.
- Oczywiście, że nie - palnęłam za to. - Raczej bym wiedziała, gdyby wydawano moją radosną twórczość w tym świecie.
- A szkoda, ponieważ chętnie bym ją przeczytała - recytowała dalej, niezrażona.
Podniosłam się z łóżka, ciesząc się chwilowym uczuciem górowania nad nią.
- To jestem w stanie pani zapewnić - powiedziałam. - Ale w zamian prosiłabym o parę odpowiedzi. Zadaliście mi już tyle irracjonalnych pytań, że aż się prosicie o rewanż.
Lekarka popatrzyła na mnie badawczo - a jakże by inaczej? - po czym skinęła głową. Teraz ja się uśmiechnęłam i zaczęłam chodzić po pokoju, który nagle awansował do rangi pokoju przesłuchań. Brakowało mi tylko lampy, specjalnie do świecenia w oczy. Byłyby ulubione klimaty Lexa.
- Kiedy tu trafiłam, miałam ze sobą płócienną, haftowaną torbę, a w niej teczkę z rysunkami - odezwałam się powoli. - Gdzie to wszystko teraz jest?
- Przepraszam, ale nie wiem, o czym pani mówi - odparła lekarka spokojnie.
Nie skomentowałam tego, tylko zatrzymałam się i spojrzałam jej w oczy. Wzrokiem typu "smutny szczeniaczek". Od razu poczuła się na nowo panią sytuacji.
- Owszem, pani rzeczy osobiste czekają, aż zostanie pani wypisana - wyjaśniła. - Ale nic nam nie wiadomo o teczce z rysunkami. Torba zawierała paczkę z ziołami o ostrym zapachu, które wzięliśmy do analizy, a także trochę pieniędzy i puzderko nie do otworzenia.
Zamurowało mnie w tym momencie. A zatem sen nie do końca zgadzał się z rzeczywistością albo raczej odwrotnie... Te podejrzane zioła to pewnie jakaś herbata, ale już puzderka nie byłam pewna. Ciekawe, czego próbowali, by je otworzyć...
Zdenerwowałam się, muszę przyznać. W związku z tym przeprosiłam się niechętnie z długopisem i napisałam z pamięci jedną z moich krótszych opowieści. Tę o dwóch zaborczych braciach-strażnikach, jedną z bardziej dramatycznych. Pani doktor otrzymała ją dzisiaj i zapowiedziała, że pokaże kolegom w kitlach. Może kiedy już przeanalizują moją herbatę, pochylą mądre głowy nad opowiadaniem i zaczną dla odmiany dumać, co też siedzi w główce autorki?
Oj, oj, mogę sobie tym napytać biedy. Ale cóż zrobić, podkusiło mnie.
6 X
Śniło mi się wczoraj, że
leżymy w trawie i rozmawiamy o czymś, przytuleni. Co prawda nie
słyszałam - a może nie zapamiętałam - słów, ale potrafiłam się ich
domyślić...
Skoro jednak, jak już wspomniałam, siedzę tu od dwóch miesięcy, oznacza to, że nie udało mi się doczekać aż spełni swoją obietnicę i przyjedzie. A mimo to jeszcze stąd nie uciekłam.
Chyba należy się kilka słów wyjaśnienia, jak się tu znalazłam. Nie żebym miała pozwolić, by ktoś z kliniki to przeczytał, ale warto zachować małą retrospekcję chociażby w zeszycie, bo na własnej pamięci nauczyłam się nie polegać. Zresztą nie codzień zdarza mi się tak dokładnie zapamiętywać sny, takie wydarzenie zawsze uwieczniam...
Szłam sobie brukowaną drogą, ubrana w mój srebrno-błękitny płaszcz, bo było chłodno. Na ramieniu miałam swoją przepastną torbę, a niej teczkę zawierającą rysunki od Geddwyna. Nie zaglądałam do niej, pewna, że nie mogłaby zawierać nic innego, tylko właśnie rysunki od Geddwyna. We śnie wie się takie rzeczy.
Wiedziałam, że śnię i z tego powodu bardzo mnie dziwiło, że sen nadal trwa - inne z reguły kończyły się wraz z zyskaniem tej świadomości. Może nie chciałam jeszcze kończyć, a może nie mogłam. Nie wiem. Tak czy inaczej, rozglądałam się wkoło z zaciekawieniem. Senna rzeczywistość była powykrzywiana jakby odbijała się w lustrze wziętym z wesołego miasteczka. Nawet drzewa i budynki wydawały się robić do mnie miny. Za mną rozlegały się kroki, czułam czyjąś obecność, ale po odwróceniu się, nie widziałam nikogo. Przypuszczam, że to miał być koszmar, ale nie wywołał we mnie nawet odrobiny niepokoju - byłam taką chłodną obserwatorką, turystką na obcym terenie. I może wspomniane miny były przyjazne, a nie odstraszające, a niewidzialny prześladowca podążał za mną dla towarzystwa?
Nie wiem skąd ten pomysł, ale w tej chwili wydaje mi się dziwnie na miejscu.
Przystanęłam dopiero na widok nie znanej mi osoby, którą ów koszmar wyraźnie przerastał. To ciekawe, od razu uznałam, że i ona śni - tyle, że w przeciwieństwie do mnie, nie radziła sobie z sytuacją. Młoda i nawet ładna, jednak nietwarzowe okulary i ciasny kok z kasztanowych włosów upodabniały ją do surowej nauczycielki, a wrażenie to dopełniała ciemnozielona toga. Co prawda żadna surowa nauczycielka nie miałaby tak wystraszonej i zrozpaczonej miny... Chyba że trafiłaby na b a r d z o nieznośnych uczniów. Ta, o której mowa, stała przed dwojgiem ludzi w średnim wieku, którzy czynili jej niekończące się wyrzuty. Dokładnie już nie pamiętam, ale coś tam, że zawiodła ich oczekiwania, że do niczego się nie nadaje... A ja nadal tylko się przyglądałam. Dopiero kiedy nadbiegła jakaś banda powykrzywianych smarkaczy i zaczęła tańczyć wokół kobiety, skrzecząc coś głośno, postanowiłam interweniować.
- Na bogów, dlaczego dajesz się tak traktować?! - podbiegłam do niej, roztrącając dzieciaki, które zaraz zniknęły. Zdziwił ją nie tyle mój widok, co moje słowa - pewnie spodziewała się kolejnych wymówek, ale raczej innej natury.
- A... Co ja mogę zrobić? - wyjąkała. - Tutaj niczemu nie zapobiegnę, choćbym chciała!
- Oczywiście, że tak - prychnęłam. - W końcu śnisz. Sny da się kontrolować.
- Nie śnię! - zaprzeczyła, machając rozpaczliwie rękami. - We śnie nie czułabym bólu, potknąwszy się...
- Jak to nie? Musiałabyś znaleźć się tu fizycznie, żeby nie czuć! - to powiedziawszy, złapałam ją za rękę i pociągnęłam przed siebie. - Idziemy stąd, nie powinnaś tak stać dopóki się nie obudzisz.
- Ale ja właśnie nie śpię! - tłumaczyła w biegu. - Przeniosłam się tu prosto ze szkolnego korytarza, na którym, słowo daję, n i e zasnęłam!
Ha, czyli rzeczywiście nauczycielka...
- Gdybyś była materialna, nie mogłabym cię dotknąć - ucięłam jej protesty. Teraz, kiedy wracam myślami do tego wydarzenia, przychodzi mi do głowy, że mogłam wziąć pod uwagę jeszcze jedną ewentualność - mianowicie, że obie byłyśmy materialne. Ale co było, a nie jest...
- Nie tędy! - wołała kasztanowłosa, gdy pędziłyśmy przez nierówną drogę, omijając wyboje i przeskakując dziury. - Stamtąd właśnie przyszłam! To jest chyba moja pełna przeszkód droga przez życie...
- Właśnie dlatego wracamy. Jeśli biegłybyśmy dalej w tamtą stronę, nie byłoby temu końca!
Wreszcie dotarłyśmy nad przepaść, która wydawała się nie kończyć. Dalej można już było tylko - w dół.
- A to twoja drabina do kariery? - przyjrzałam się jedynemu sposobowi ucieczki.
- Chcesz, żebyśmy nią zeszły? - przestraszyła się nauczycielka. - Mam pogrzebać całą moją przeszłość?
- To nie jest przeszłość - pchnęłam ją energicznie. - To twój koszmar. Jazda!
Chcąc nie chcąc, stanęła nad przepaścią, ale zamiast chwycić się drabiny, nagle zamachała rękami - i zniknęła.
Zaskoczona zrobiłam kilka kroków... I poczułam, że coś mnie wyciąga, że się... budzę?
(Bogowie, jak mi brak dialogów. W desperacji gotowa jestem podjąć z własnej woli rozmowę z personelem. A najlepiej z moją ulubioną panią doktor, tą z wiecznym uspokajającym uśmiechem.)
Obudziłam się siedząc do góry nogami na ławce. Serio - z nogami na oparciu, głową w dół. W tym samym płaszczu i z torbą, w wielkim mieście. A przechodnie dziwnie na mnie patrzyli.
Potem... Szkoda pisać. Ważne, że nie mogłam teleportować się do domu, przez co zaczęto reagować, a nie tylko mi się przyglądać. Pamiętam, miałam podobne przejścia w poprzednim życiu - tylko wtedy nikt nie sugerował mi chwili odpoczynku w klinice z widokiem na fabrykę.
Dlaczego jeszcze nie ponowiłam próby wydostania się stąd? Bo czuję się bezradna? Bo czekam na rozwój fabuły? Czy wreszcie dlatego, że obcięte włosy nie odrastają jak chcę, a z lustra patrzy na mnie moje obecne odbicie, co zdarzało mi się dotąd tylko w Pieśni?
Nie wiem, swoją drogą, po co mi obcięto te włosy. Żeby sprawdzić, czym farbowane? Ciekawe zatem, kiedy mi oczy wyłupią.
Skoro jednak, jak już wspomniałam, siedzę tu od dwóch miesięcy, oznacza to, że nie udało mi się doczekać aż spełni swoją obietnicę i przyjedzie. A mimo to jeszcze stąd nie uciekłam.
Chyba należy się kilka słów wyjaśnienia, jak się tu znalazłam. Nie żebym miała pozwolić, by ktoś z kliniki to przeczytał, ale warto zachować małą retrospekcję chociażby w zeszycie, bo na własnej pamięci nauczyłam się nie polegać. Zresztą nie codzień zdarza mi się tak dokładnie zapamiętywać sny, takie wydarzenie zawsze uwieczniam...
Szłam sobie brukowaną drogą, ubrana w mój srebrno-błękitny płaszcz, bo było chłodno. Na ramieniu miałam swoją przepastną torbę, a niej teczkę zawierającą rysunki od Geddwyna. Nie zaglądałam do niej, pewna, że nie mogłaby zawierać nic innego, tylko właśnie rysunki od Geddwyna. We śnie wie się takie rzeczy.
Wiedziałam, że śnię i z tego powodu bardzo mnie dziwiło, że sen nadal trwa - inne z reguły kończyły się wraz z zyskaniem tej świadomości. Może nie chciałam jeszcze kończyć, a może nie mogłam. Nie wiem. Tak czy inaczej, rozglądałam się wkoło z zaciekawieniem. Senna rzeczywistość była powykrzywiana jakby odbijała się w lustrze wziętym z wesołego miasteczka. Nawet drzewa i budynki wydawały się robić do mnie miny. Za mną rozlegały się kroki, czułam czyjąś obecność, ale po odwróceniu się, nie widziałam nikogo. Przypuszczam, że to miał być koszmar, ale nie wywołał we mnie nawet odrobiny niepokoju - byłam taką chłodną obserwatorką, turystką na obcym terenie. I może wspomniane miny były przyjazne, a nie odstraszające, a niewidzialny prześladowca podążał za mną dla towarzystwa?
Nie wiem skąd ten pomysł, ale w tej chwili wydaje mi się dziwnie na miejscu.
Przystanęłam dopiero na widok nie znanej mi osoby, którą ów koszmar wyraźnie przerastał. To ciekawe, od razu uznałam, że i ona śni - tyle, że w przeciwieństwie do mnie, nie radziła sobie z sytuacją. Młoda i nawet ładna, jednak nietwarzowe okulary i ciasny kok z kasztanowych włosów upodabniały ją do surowej nauczycielki, a wrażenie to dopełniała ciemnozielona toga. Co prawda żadna surowa nauczycielka nie miałaby tak wystraszonej i zrozpaczonej miny... Chyba że trafiłaby na b a r d z o nieznośnych uczniów. Ta, o której mowa, stała przed dwojgiem ludzi w średnim wieku, którzy czynili jej niekończące się wyrzuty. Dokładnie już nie pamiętam, ale coś tam, że zawiodła ich oczekiwania, że do niczego się nie nadaje... A ja nadal tylko się przyglądałam. Dopiero kiedy nadbiegła jakaś banda powykrzywianych smarkaczy i zaczęła tańczyć wokół kobiety, skrzecząc coś głośno, postanowiłam interweniować.
- Na bogów, dlaczego dajesz się tak traktować?! - podbiegłam do niej, roztrącając dzieciaki, które zaraz zniknęły. Zdziwił ją nie tyle mój widok, co moje słowa - pewnie spodziewała się kolejnych wymówek, ale raczej innej natury.
- A... Co ja mogę zrobić? - wyjąkała. - Tutaj niczemu nie zapobiegnę, choćbym chciała!
- Oczywiście, że tak - prychnęłam. - W końcu śnisz. Sny da się kontrolować.
- Nie śnię! - zaprzeczyła, machając rozpaczliwie rękami. - We śnie nie czułabym bólu, potknąwszy się...
- Jak to nie? Musiałabyś znaleźć się tu fizycznie, żeby nie czuć! - to powiedziawszy, złapałam ją za rękę i pociągnęłam przed siebie. - Idziemy stąd, nie powinnaś tak stać dopóki się nie obudzisz.
- Ale ja właśnie nie śpię! - tłumaczyła w biegu. - Przeniosłam się tu prosto ze szkolnego korytarza, na którym, słowo daję, n i e zasnęłam!
Ha, czyli rzeczywiście nauczycielka...
- Gdybyś była materialna, nie mogłabym cię dotknąć - ucięłam jej protesty. Teraz, kiedy wracam myślami do tego wydarzenia, przychodzi mi do głowy, że mogłam wziąć pod uwagę jeszcze jedną ewentualność - mianowicie, że obie byłyśmy materialne. Ale co było, a nie jest...
- Nie tędy! - wołała kasztanowłosa, gdy pędziłyśmy przez nierówną drogę, omijając wyboje i przeskakując dziury. - Stamtąd właśnie przyszłam! To jest chyba moja pełna przeszkód droga przez życie...
- Właśnie dlatego wracamy. Jeśli biegłybyśmy dalej w tamtą stronę, nie byłoby temu końca!
Wreszcie dotarłyśmy nad przepaść, która wydawała się nie kończyć. Dalej można już było tylko - w dół.
- A to twoja drabina do kariery? - przyjrzałam się jedynemu sposobowi ucieczki.
- Chcesz, żebyśmy nią zeszły? - przestraszyła się nauczycielka. - Mam pogrzebać całą moją przeszłość?
- To nie jest przeszłość - pchnęłam ją energicznie. - To twój koszmar. Jazda!
Chcąc nie chcąc, stanęła nad przepaścią, ale zamiast chwycić się drabiny, nagle zamachała rękami - i zniknęła.
Zaskoczona zrobiłam kilka kroków... I poczułam, że coś mnie wyciąga, że się... budzę?
(Bogowie, jak mi brak dialogów. W desperacji gotowa jestem podjąć z własnej woli rozmowę z personelem. A najlepiej z moją ulubioną panią doktor, tą z wiecznym uspokajającym uśmiechem.)
Obudziłam się siedząc do góry nogami na ławce. Serio - z nogami na oparciu, głową w dół. W tym samym płaszczu i z torbą, w wielkim mieście. A przechodnie dziwnie na mnie patrzyli.
Potem... Szkoda pisać. Ważne, że nie mogłam teleportować się do domu, przez co zaczęto reagować, a nie tylko mi się przyglądać. Pamiętam, miałam podobne przejścia w poprzednim życiu - tylko wtedy nikt nie sugerował mi chwili odpoczynku w klinice z widokiem na fabrykę.
Dlaczego jeszcze nie ponowiłam próby wydostania się stąd? Bo czuję się bezradna? Bo czekam na rozwój fabuły? Czy wreszcie dlatego, że obcięte włosy nie odrastają jak chcę, a z lustra patrzy na mnie moje obecne odbicie, co zdarzało mi się dotąd tylko w Pieśni?
Nie wiem, swoją drogą, po co mi obcięto te włosy. Żeby sprawdzić, czym farbowane? Ciekawe zatem, kiedy mi oczy wyłupią.
5 X
Now the beach we used to play on
Is washed by pain
Did you learn to surf the pleasure
Before it bombed you out again?
And how delicate the beauty
Now it's hollow and vain
It was washed out by the water
And filled by rain
But it's alright now, it's alright now
Ain't it OK?
Słońce usiłuje się wreszcie przebić przez gęste chmury. A może to nie chmury, tylko opary z pobliskich kominów? Mieszkanie niedaleko fabryki w środku szarej jesieni trochę zmienia punkt widzenia. Z tak uroczo zakratowanymi oknami w dodatku. Nawet krajobrazu popodziwiać nie dadzą. Gdyby było co podziwiać, znaczy.
Właściwie ta pora roku nadal powinna być złota, ale drzew tu jakoś mało. Oczywiście są i to całkiem ładne na dziedzińcu - w końcu co to za klinika bez przynajmniej udawania, że świeże powietrze i te sprawy? - ale tak dzisiaj zimno, że na dworze zmieniłabym się w lodową figurkę.
Zaraz jednak powiem sobie: hej, kobieto! Podróżowałaś w zimniejsze dni i przeżyłaś! Może więc to nie powietrze jest przepełnione takim chłodem. Może moja dusza.
A może po prostu nie chcę czuć za plecami obecności kogoś pilnującego, bym sobie krzywdy nie zrobiła? Nie wiem, weszła na drzewo i skoczyła? Czasem mam ochotę to zrobić, z czystej przekory i ciekawości jak zareagują. Ale może po takim wyskoku zaczęliby mnie strzec - chronić przed samą sobą - jeszcze bardziej. Już i tak mi co wieczór pod drzwiami łazienki stoją, jakbym mogła się utopić pod prysznicem... Doprawdy, brak mi tu porządnej wanny. To miejsce jest naprawdę eleganckie, ale jeszcze paru szczegółów mu brakuje do pełnego wrażenia, że to luksusowy hotel, a nie klinika dla niedostosowanych. Na przykład wspomniane już kraty w oknach psują to wrażenie.
Pozwolono mi wreszcie pisać. Parę dni temu dostałam o, taki gruby zeszyt w militarny wzorek i długopis... Długopis... No dobrze, ja wiem, że pióro od miecza potężniejsze i że stalówką można wybić sobie oko, ale pisanie opowieści długopisem to dla mnie jedna wielka pomyłka! Żadnego poszanowania dla jednej małej fanaberii Prawdziwej Artystki, też coś. Zanim więc rozpoczęłam ten oto wpis w nowym pamiętniku, poświęciłam kilka stron na rysowanie szlaczków, gwiazdek, kwiatków...
A co mi szkodzi? I tak będę ten zeszyt wszędzie nosić ze sobą. Nie zostawię go na widoku, bo jeszcze przeczytają i zaczną zadawać jeszcze więcej pytań, w które i tak nie uwierzą. Tak jak to robili dwa miesiące temu i do tej pory czuję się tym zmęczona.
Teraz pewnie zakończę, odłożę długopis i do jutra będę się wpatrywać w tę stronę z niedowierzaniem.
Że niby nie miałam już nadziei, że kiedykolwiek jeszcze coś napiszę w pamiętniku, czy jak?
Na imię mam Miya. M.I.Y.A.
Is washed by pain
Did you learn to surf the pleasure
Before it bombed you out again?
And how delicate the beauty
Now it's hollow and vain
It was washed out by the water
And filled by rain
But it's alright now, it's alright now
Ain't it OK?
Bell, Book & Candle
Słońce usiłuje się wreszcie przebić przez gęste chmury. A może to nie chmury, tylko opary z pobliskich kominów? Mieszkanie niedaleko fabryki w środku szarej jesieni trochę zmienia punkt widzenia. Z tak uroczo zakratowanymi oknami w dodatku. Nawet krajobrazu popodziwiać nie dadzą. Gdyby było co podziwiać, znaczy.
Właściwie ta pora roku nadal powinna być złota, ale drzew tu jakoś mało. Oczywiście są i to całkiem ładne na dziedzińcu - w końcu co to za klinika bez przynajmniej udawania, że świeże powietrze i te sprawy? - ale tak dzisiaj zimno, że na dworze zmieniłabym się w lodową figurkę.
Zaraz jednak powiem sobie: hej, kobieto! Podróżowałaś w zimniejsze dni i przeżyłaś! Może więc to nie powietrze jest przepełnione takim chłodem. Może moja dusza.
A może po prostu nie chcę czuć za plecami obecności kogoś pilnującego, bym sobie krzywdy nie zrobiła? Nie wiem, weszła na drzewo i skoczyła? Czasem mam ochotę to zrobić, z czystej przekory i ciekawości jak zareagują. Ale może po takim wyskoku zaczęliby mnie strzec - chronić przed samą sobą - jeszcze bardziej. Już i tak mi co wieczór pod drzwiami łazienki stoją, jakbym mogła się utopić pod prysznicem... Doprawdy, brak mi tu porządnej wanny. To miejsce jest naprawdę eleganckie, ale jeszcze paru szczegółów mu brakuje do pełnego wrażenia, że to luksusowy hotel, a nie klinika dla niedostosowanych. Na przykład wspomniane już kraty w oknach psują to wrażenie.
Pozwolono mi wreszcie pisać. Parę dni temu dostałam o, taki gruby zeszyt w militarny wzorek i długopis... Długopis... No dobrze, ja wiem, że pióro od miecza potężniejsze i że stalówką można wybić sobie oko, ale pisanie opowieści długopisem to dla mnie jedna wielka pomyłka! Żadnego poszanowania dla jednej małej fanaberii Prawdziwej Artystki, też coś. Zanim więc rozpoczęłam ten oto wpis w nowym pamiętniku, poświęciłam kilka stron na rysowanie szlaczków, gwiazdek, kwiatków...
A co mi szkodzi? I tak będę ten zeszyt wszędzie nosić ze sobą. Nie zostawię go na widoku, bo jeszcze przeczytają i zaczną zadawać jeszcze więcej pytań, w które i tak nie uwierzą. Tak jak to robili dwa miesiące temu i do tej pory czuję się tym zmęczona.
Teraz pewnie zakończę, odłożę długopis i do jutra będę się wpatrywać w tę stronę z niedowierzaniem.
Że niby nie miałam już nadziei, że kiedykolwiek jeszcze coś napiszę w pamiętniku, czy jak?
Na imię mam Miya. M.I.Y.A.
Subskrybuj:
Posty (Atom)