Zbiegi okoliczności się
zmówiły i atakują raz za razem. Takie jest moje zdanie i ja je
podzielam, jak rzekła kiedyś pewna znajoma.
W wydawnictwie zastałam kilka osób koczujących pod ścianą z kawą, niezły
bałagan i szefa tego bałaganu, który spojrzał na mnie błędnym wzrokiem.
- Nie widziała pani na drzwiach tej karteczki: Zamknięte do odwołania? - zaczął podniesionym głosem. - Żadnych akwizytorów, żadnych ankiet, nawet żadnych upomnień o czynsz!
- Nie było tam żadnej - odpowiedziałam niepewnie, ale już zaczynało mi
się tam podobać. - Ale szukam wydawcy, a nie frajera, któremu mogłabym
wcisnąć każdy towar... Choć właściwie na jedno wychodzi.
- Tym gorzej, tym gorzej - zamachał rękami. - Znowu jakieś napuszone, naukowe dzieło, które mało kto będzie chciał czytać...
- Na napuszonego naukowca chyba też nie wyglądam? - roześmiałam się. - Nie, raczej... Fantastyka.
- To jeszcze gorzej! Tak nam brakowało czegoś z fabułą, tymczasem pani ma to pewnie zmagazynowane na dysku?
- Nie, same rękopisy - pokręciłam głową, nie rozumiejąc dlaczego grupka
spod ściany wydaje zgodny okrzyk radości. Ja bym się nie cieszyła, gdyby
ktoś kazał mi rozszyfrowywać takie pismo jak moje (no dobra, Geddwyn ma
gorsze, a się nauczyłam)... Nie mogłam trwonić pieniędzy na nową
maszynę do pisania, a do komputera zbliżyłabym się tylko gdybym naprawdę
musiała.
- Czyli jednak nie zbankrutujemy! - usłyszałam. - Z nieba nam pani spadła, pani... Panno...
- Al'Wedd - podpowiedziałam i w tej samej chwili w drugim pokoju rozległ
się hałas, jakby przewróciło się gwałtownie odsunięte krzesło. Ktoś
zajrzał przez szparę w przymkniętych drzwiach, ale trwało to może ułamek
sekundy.
- Nie wygląda pani na Hadilijkę... - zawahał się wydawca. - Zresztą
nieważne. Ważne, że elektronika nam siadła i tylko patrzeć jak stracimy
wszystkie dane z komputerów, bo ten gość, którego wezwaliśmy, ciska
meblami zamiast naprawiać.
- Niczym nie ciskam! - dobiegł z tamtego pokoju znajomy głos. - I przynajmniej nie uprawiam tu żadnych nielegalnych procederów!
- A my niby tak?! - rozsierdził się wydawca. - Nie płacimy panu za bezczelność!
Drzwi otworzyły się z rozmachem i stanął w nich srebrnowłosy informatyk,
którego poznałam w klinice - to pierwsza rzecz odnośnie zbiegów
okoliczności. Podszedł do szefa tego bałaganu z teatralnie groźną miną.
- Jeszcze dotąd nikt mi tu nie zapłacił - wytknął, uderzając dłonia o
biurko. - Ale po zakazanych odmętach sieci się surfowało, taaak?!
- To jakieś pomówienie!! - oburzyła się jak na komendę gromadka spod ściany. Czy oni byli zaprogramowani, czy jak?
- Jeszcze się zobaczy - uciął, triumfalnie szczerząc zęby. - Bo ja mogę
przejrzeć wszystkie strony, na jakie zachodziliście przez ostatnie pół
roku. Nic się przede mną nie ukryje!
Powiedziawszy to, przeczesał palcami włosy, założył ręce za głowę i wolnym krokiem skierował się do swojego miejsca pracy.
- Ale fajnie! - odezwał się wniebowziętym tonem. - Czuję się jak w jakimś filmie o gliniarzach!
Zanim zamknął drzwi, okno się otworzyło i wiatr porozwiewał wszystkie
papiery na biurku. Kiedy wchodziłam, nie wiało ani trochę... Nagle tam, w
pełnej nieładu siedzibie wydawnictwa, poczułam jak w mojej wyobraźni
pojawia się wątek... A raczej wspomnienie wątku. Odruchowo skierowałam
wzrok ku zamkniętym drzwiom, ale już w następnej chwili musiałam
uskoczyć, bo Grupa Spod Ściany™ rozproszyła się, zbierając papierzyska.
- Wie pani co - westchnął wydawca, poczerwieniały na twarzy. - Proszę nam
zostawić te rękopisy... My je sobie przeczytamy jak już doprowadzimy
wszystko do porządku i się do pani odezwiemy.
- Chyba ja się prędzej odezwę, nie mam telefonu - westchnęłam, mając
uczucie, że gdzie tylko się pojawiam, wszyscy nagle zaczynają działać po
mojej myśli.
Albo raczej gdzie tylko on się pojawia?
Wypadł zza drzwi, zacierając ręce. Nie wracał już do tematu nielegalnych
stron, a jedynie zapisał na kartce numer swojego konta, pomachał
wszystkim i wybiegł jakby się bardzo spieszył.
- No to... Ja już też się pożegnam - powiedziałam, zostawiając rękopisy i
kierując się do drzwi. Nie wiem, dlaczego tak chciałam go jeszcze
złapać. To znaczy, wiem, ale... No właśnie, ale zbiegi okoliczności. Co
za dużo, to niezdrowo.
Nie odszedł daleko; właściwie to stał grzecznie przy ulicy, łypiąc w stronę bramy.
- Już wypisali? - odezwał się na mój widok.
- Wypisali - potwierdziłam. - Choć spodziewałam się, że zaraz usłyszę inne domysły. Na przykład, że uciekłam.
- Nie, uciekłaby pani już wtedy - srebrnowłosy pokręcił głową. - Chyba, że...?
- Nie, nie. Nie skorzystałam z okazji. Sami się na mnie poznali -
prychnęłam. - Ładnie to tak, nasyłać wirusa i potem brać forsę za jego
usuwanie?
Skrzywił się i podszedł do mnie, rozglądając się ostrożnie na boki.
- A nie powie pani nikomu? - szepnął, jakby znowu wczuł się w rolę.
Dałam słowo, że nie powiem, a wtedy rozejrzał się jeszcze raz.
- To draństwo chyba zaczyna wymykać się spod kontroli - powiedział tyleż
cicho, co teatralnie. - Jakby ktoś je zbuntował przeciw mnie. No, ale
jeśli ktoś nas podsłuchał - dodał już głośniej - to i tak nie może pani
nikomu sypnąć, bo jest już w to wmieszana razem ze mną, o!
- To jakieś wygłupy, tak? - odsunęłam się niepewnie.
- Może pani nie docenia mojej stresującej pracy - parsknął śmiechem. - A
może, skoro wpatrywała się pani we mnie tak badawczo, chciałem
przynajmniej dać po temu powód... Spotkaliśmy się już gdzieś? Znaczy,
oprócz kliniki.
- W mojej wyobraźni - odpowiedziałam odruchowo. - W zaczątku opowieści,
której nigdy nie podjęłam. A może to był ktoś podobny - mam słabość do
srebrnowłosych.
- Coś takiego - zadumał się i zobaczyłam w jego oczach jakąś niepewność. - To może ja już więcej nie będę niepokoił...
Powiedziawszy to ukłonił się dwornie i błyskawicznie wskoczył do
przejeżdżającego autobusu pozbawionego tylnych drzwi. A ja zostałam z
niedosytem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz