Siedziałam sobie i
zastanawiałam się czy są tu kamery (miałam ochotę pośpiewać, a nie lubię
tego robić, gdy ktoś mi się przygląda), kiedy nagle otwierane na hasło
drzwi odsunęły się, mimo że nikt za nimi nie stał. Zaskoczona wyjrzałam
na korytarz i zobaczyłam, że nie tylko mój pokój został tak
niespodziewanie otwarty. Ledwo przekroczyłam próg, drzwi zamknęły się z
powrotem i klinikę przepełniło wycie alarmu...
Nie zmartwiło mnie to - wręcz przeciwnie, miałam nadzieję, że zrobi się
zamieszanie i będę mogła przynajmniej pozwiedzać bez eskorty. Nie
łudziłam się, że ucieknę, bo nie jestem aż taką szczęściarą by za jednym
zamachem znaleźć moje ciuchy i torbę. Tyle atrakcji na jeden dzień
wystarczy... Uśmiechnęłam się lekko i ruszyłam przed siebie.
Sygnał wył uparcie, wejścia do pomieszczeń to otwierały się, to
zamykały, a ja korzystałam z okazji, by do nich zaglądać. Widziałam
więcej "gości" tego miejsca, nie wyglądających na zadowolonych z życia.
Jeden człowiek panicznie bał się rozbrzmiewającego alarmu i próbował się
gdzieć schować "bo wojna", inny zaś marszczył brwi w irytacji i mówił
coś do siebie pod nosem. Za to pewna kobieta w średnim wieku, o
zniszczonej twarzy, dołączywszy do mnie na chwilę w spacerze zwierzyła
się, że tutaj wreszcie ma okazję do prawdziwego odpoczynku. Bywa i
tak...
Dwa piętra niżej wpadłam na wiadomą panią doktor, która straciła swoje
pogodne opanowanie i narzekała na główny komputer, który ni stąd, ni zowąd przestał działać jak należy. Na mój widok wygłosiła wykład o
zasadzie niewychodzenia z pokoju samotnie, na co ja wyjaśniłam
spokojnie, że drzwi się za mną zamknęły, a potem się zgubiłam (co
zresztą było prawdą), szukając kogoś, kto naprawiłby tę niedogodność.
Zanim wzięła sprawę w swoje ręce, zaczęły gasnąć światła, mogłam więc
wymknąć się jej po cichu.
- No, jestem - usłyszałam w pewnym momencie. - To w czym problem?
- A nie widzi pan? - odparł wystraszony głosik jednej z tych dziewcząt
wyglądających jak skrzyżowanie pielęgniarki z pokojówką. - Zaraz pana
zaprowadzę do komputera, który tym wszystkim steruje. Dyrektor pana
ozłoci, jeśli się pan z tym upora!
Zaciekawiona postanowiłam podążyć za głosami, których jakimś cudem nie
zagłuszał alarm. Światła na przemian gasły i się zapalały, ale udało mi
się o nic nie potknąć.
- Czy tu nie ma nikogo od obsługi tego ustrojstwa? - pytał nieznajomy ze zdziwieniem, ale i z rozbawieniem.
- Oczywiście, że są, ale siedzieli przy tym całą noc i nic nie wskórali -
tłumaczyła pielęgniarka. - Podobno wczoraj wieczorem na monitorze
wyskoczyły oczka i usta, które zaczęły śpiewać i mówić coś o urządzeniu
kabaretu. A dzisiaj zaczęło się to...
Stłumiłam wybuch śmiechu. Teraz dopiero zaczynało być ciekawie!
Dziewczyna wprowadziła przybysza - najwyraźniej informatyka - do
przestronnej sali, która o dziwo pozostała otwarta, po czym pobiegła w
popłochu uspokajać jakiegoś nadpobudliwego pacjenta. Odczekałam chwilę i
wśliznęłam się do pomieszczenia. Facet mnie nie usłyszał, bo podłączył
do gadającego komputera słuchawki i chichotał, włożywszy je w uszy. Z
zaintrygowaniem przyglądałam się jak stuka palcami w klawisze, a na
ekranie pojawiają się tajemnicze rządki znaków. Nie żeby informatyczna
czarna magia miała mnie kiedykolwiek przestać przerażać, ale tak to
jest, że co wzbudza lęk, jednocześnie kusi... Tylko że jedyny haker
jakiego znam (tak, Lex), choć zwykł zwierzać mi się ze wszystkiego, o
tym aspekcie swego życia prawie nigdy nie wspominał, dobrze wiedząc, że i
tak nigdy tego nie zrozumiem.
Mogłabym napisać, że sam potencjalny pogromca komputerów wyglądał dość
osobliwie, ale w porównaniu do personelu kliniki, który nie może
zdecydować czy zachować pozory, czy jednak nie, w związku z czym nosi
pielęgniarskie czepki do falbaniastych fartuszków... W każdym razie miał
nierówno przycięte i precyzyjnie roztrzepane włosy w uroczym
srebrnobłękitnym kolorze, a nosił ciemnoszary garnitur z opaską na
ramieniu, jak u sanitariusza. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam na niej
jakiś napis, pewnie nazwę firmy. Wtedy dopiero facet uświadomił sobie
czyjąś obecność i okręcił się na krześle.
- Pani tu na inspekcję, czy tylko z wizytą? - zapytał, zdejmując słuchawki. Miał miłą, delikatną twarz i ciemne oczy.
- Z wizytą - poczułam, że nie mogę się do niego nie uśmiechnąć. - Dość niezręczną w dodatku.
- No, to w porządku - odwzajemnił uśmiech i mrugnął, po czym znów wbił
wzrok w ekran. - Czyli nie wygada pani górze, że podejrzanie szybko sobie
radzę z wirusem?
- Nie mam powodu, by to zrobić - prychnęłam. - Nie skrócą mi wyroku za donosicielstwo.
- Tym lepiej - kiwnął głową, odsuwając klawiaturę z zadowoloną miną. -
Swoją drogą, ciekaw jestem, po jakich stronach oni tu łażą... Ten wirus
to moje dzieło, osobiście go wpuściłem do sieci. Ale miał być taką karą
za wchodzenie na niepowołane tereny...
Nie wyjaśnił jakie to tereny, za to zaczął coraz głośniej chichotać, omal nie spadając z krzesła.
- Nie wiem czy to jeszcze bardziej nie kusi - stwierdziłam słodko. -
Gdybym miała w domu komputer, perspektywa posiadania śpiewającego
monitora raczej by mi odpowiadała.
- No to proszę się do mnie zgłosić w razie czego - wykrztusił mój
rozmówca i szybko skoczył na nogi. Był ode mnie sporo wyższy, musiał
mieć ponad metr osiemdziesiąt. Nie powiem, jeszcze lepiej...
- Pani Al'Wedd? - w drzwiach stanęła kolejna pielęgniareczka, ta, która
co wieczór przynosiła z poświęceniem, a potem odnosiła kolację. - Nie
dość, że opuściła pani swój pokój, to jeszcze przeszkadza fachowcowi?
- Ja się nie gniewam - rzeczony fachowiec zamachał uspokajająco ręką. - Fajnie nam się tu we dwójkę naprawiało. I skutecznie.
Skinęłam głową potwierdzająco. Alarm już nie wył, a światła pozostawały grzecznie zapalone.
- Al'Wedd... To nazwisko z Abd-Hadilu? - zainteresował się błękitnowłosy.
- Z innego świata - sprostowałam. Roześmiał się i znowu puścił do mnie oko.
- Szkoda, bo miałem tam niezły ubaw w sześćset dziesiątym - zaczął, nie
zwracając uwagi, że pielęgniarka spogląda na nas spode łba. -
Współtworzyłem tę wielką burzę, o której do dziś się rozpisują
historycy.
- Za pozwoleniem, panie...
- Espiridion Tuuli Ayodele - uśmiechnął się uprzejmie do srogiej dozorczyni. - Ale czy to takie istotne?
- Jeśli chce pan tu zostać na dłużej, to da się załatwić - ciągnęła,
starając się nie tracić rezonu. - Na razie zaś, skoro udało się panu
zażegnać problem, proszę ze mną, po odbiór zapłaty.
- Świetnie - zatarł ręce. - Może tych paru groszy smarkata ze mnie nie wyciśnie...
Nie miałam pojęcia, o kim mówi, ale w tym momencie poczułam jakby
zaczęło działać prawo zbiegów okoliczności. A może to była po prostu
chęć spotkania go jeszcze kiedyś? Wydawał się bardzo sensowny na tle
innych otaczających mnie osób. I pomachał mi ukradkiem, kiedy inna
pielęgniarka mnie przejęła i rozdzieliliśmy się.
Tak czy inaczej, to miłe uczucie. Przynosi nadzieję, że coś się zmieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz