11 X

Siedziałam sobie i zastanawiałam się czy są tu kamery (miałam ochotę pośpiewać, a nie lubię tego robić, gdy ktoś mi się przygląda), kiedy nagle otwierane na hasło drzwi odsunęły się, mimo że nikt za nimi nie stał. Zaskoczona wyjrzałam na korytarz i zobaczyłam, że nie tylko mój pokój został tak niespodziewanie otwarty. Ledwo przekroczyłam próg, drzwi zamknęły się z powrotem i klinikę przepełniło wycie alarmu...
Nie zmartwiło mnie to - wręcz przeciwnie, miałam nadzieję, że zrobi się zamieszanie i będę mogła przynajmniej pozwiedzać bez eskorty. Nie łudziłam się, że ucieknę, bo nie jestem aż taką szczęściarą by za jednym zamachem znaleźć moje ciuchy i torbę. Tyle atrakcji na jeden dzień wystarczy... Uśmiechnęłam się lekko i ruszyłam przed siebie.
Sygnał wył uparcie, wejścia do pomieszczeń to otwierały się, to zamykały, a ja korzystałam z okazji, by do nich zaglądać. Widziałam więcej "gości" tego miejsca, nie wyglądających na zadowolonych z życia. Jeden człowiek panicznie bał się rozbrzmiewającego alarmu i próbował się gdzieć schować "bo wojna", inny zaś marszczył brwi w irytacji i mówił coś do siebie pod nosem. Za to pewna kobieta w średnim wieku, o zniszczonej twarzy, dołączywszy do mnie na chwilę w spacerze zwierzyła się, że tutaj wreszcie ma okazję do prawdziwego odpoczynku. Bywa i tak...
Dwa piętra niżej wpadłam na wiadomą panią doktor, która straciła swoje pogodne opanowanie i narzekała na główny komputer, który ni stąd, ni zowąd przestał działać jak należy. Na mój widok wygłosiła wykład o zasadzie niewychodzenia z pokoju samotnie, na co ja wyjaśniłam spokojnie, że drzwi się za mną zamknęły, a potem się zgubiłam (co zresztą było prawdą), szukając kogoś, kto naprawiłby tę niedogodność. Zanim wzięła sprawę w swoje ręce, zaczęły gasnąć światła, mogłam więc wymknąć się jej po cichu.
- No, jestem - usłyszałam w pewnym momencie. - To w czym problem?
- A nie widzi pan? - odparł wystraszony głosik jednej z tych dziewcząt wyglądających jak skrzyżowanie pielęgniarki z pokojówką. - Zaraz pana zaprowadzę do komputera, który tym wszystkim steruje. Dyrektor pana ozłoci, jeśli się pan z tym upora!
Zaciekawiona postanowiłam podążyć za głosami, których jakimś cudem nie zagłuszał alarm. Światła na przemian gasły i się zapalały, ale udało mi się o nic nie potknąć.
- Czy tu nie ma nikogo od obsługi tego ustrojstwa? - pytał nieznajomy ze zdziwieniem, ale i z rozbawieniem.
- Oczywiście, że są, ale siedzieli przy tym całą noc i nic nie wskórali - tłumaczyła pielęgniarka. - Podobno wczoraj wieczorem na monitorze wyskoczyły oczka i usta, które zaczęły śpiewać i mówić coś o urządzeniu kabaretu. A dzisiaj zaczęło się to...
Stłumiłam wybuch śmiechu. Teraz dopiero zaczynało być ciekawie!
Dziewczyna wprowadziła przybysza - najwyraźniej informatyka - do przestronnej sali, która o dziwo pozostała otwarta, po czym pobiegła w popłochu uspokajać jakiegoś nadpobudliwego pacjenta. Odczekałam chwilę i wśliznęłam się do pomieszczenia. Facet mnie nie usłyszał, bo podłączył do gadającego komputera słuchawki i chichotał, włożywszy je w uszy. Z zaintrygowaniem przyglądałam się jak stuka palcami w klawisze, a na ekranie pojawiają się tajemnicze rządki znaków. Nie żeby informatyczna czarna magia miała mnie kiedykolwiek przestać przerażać, ale tak to jest, że co wzbudza lęk, jednocześnie kusi... Tylko że jedyny haker jakiego znam (tak, Lex), choć zwykł zwierzać mi się ze wszystkiego, o tym aspekcie swego życia prawie nigdy nie wspominał, dobrze wiedząc, że i tak nigdy tego nie zrozumiem.
Mogłabym napisać, że sam potencjalny pogromca komputerów wyglądał dość osobliwie, ale w porównaniu do personelu kliniki, który nie może zdecydować czy zachować pozory, czy jednak nie, w związku z czym nosi pielęgniarskie czepki do falbaniastych fartuszków... W każdym razie miał nierówno przycięte i precyzyjnie roztrzepane włosy w uroczym srebrnobłękitnym kolorze, a nosił ciemnoszary garnitur z opaską na ramieniu, jak u sanitariusza. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam na niej jakiś napis, pewnie nazwę firmy. Wtedy dopiero facet uświadomił sobie czyjąś obecność i okręcił się na krześle.
- Pani tu na inspekcję, czy tylko z wizytą? - zapytał, zdejmując słuchawki. Miał miłą, delikatną twarz i ciemne oczy.
- Z wizytą - poczułam, że nie mogę się do niego nie uśmiechnąć. - Dość niezręczną w dodatku.
- No, to w porządku - odwzajemnił uśmiech i mrugnął, po czym znów wbił wzrok w ekran. - Czyli nie wygada pani górze, że podejrzanie szybko sobie radzę z wirusem?
- Nie mam powodu, by to zrobić - prychnęłam. - Nie skrócą mi wyroku za donosicielstwo.
- Tym lepiej - kiwnął głową, odsuwając klawiaturę z zadowoloną miną. - Swoją drogą, ciekaw jestem, po jakich stronach oni tu łażą... Ten wirus to moje dzieło, osobiście go wpuściłem do sieci. Ale miał być taką karą za wchodzenie na niepowołane tereny...
Nie wyjaśnił jakie to tereny, za to zaczął coraz głośniej chichotać, omal nie spadając z krzesła.
- Nie wiem czy to jeszcze bardziej nie kusi - stwierdziłam słodko. - Gdybym miała w domu komputer, perspektywa posiadania śpiewającego monitora raczej by mi odpowiadała.
- No to proszę się do mnie zgłosić w razie czego - wykrztusił mój rozmówca i szybko skoczył na nogi. Był ode mnie sporo wyższy, musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Nie powiem, jeszcze lepiej...
- Pani Al'Wedd? - w drzwiach stanęła kolejna pielęgniareczka, ta, która co wieczór przynosiła z poświęceniem, a potem odnosiła kolację. - Nie dość, że opuściła pani swój pokój, to jeszcze przeszkadza fachowcowi?
- Ja się nie gniewam - rzeczony fachowiec zamachał uspokajająco ręką. - Fajnie nam się tu we dwójkę naprawiało. I skutecznie.
Skinęłam głową potwierdzająco. Alarm już nie wył, a światła pozostawały grzecznie zapalone.
- Al'Wedd... To nazwisko z Abd-Hadilu? - zainteresował się błękitnowłosy.
- Z innego świata - sprostowałam. Roześmiał się i znowu puścił do mnie oko.
- Szkoda, bo miałem tam niezły ubaw w sześćset dziesiątym - zaczął, nie zwracając uwagi, że pielęgniarka spogląda na nas spode łba. - Współtworzyłem tę wielką burzę, o której do dziś się rozpisują historycy.
- Za pozwoleniem, panie...
- Espiridion Tuuli Ayodele - uśmiechnął się uprzejmie do srogiej dozorczyni. - Ale czy to takie istotne?
- Jeśli chce pan tu zostać na dłużej, to da się załatwić - ciągnęła, starając się nie tracić rezonu. - Na razie zaś, skoro udało się panu zażegnać problem, proszę ze mną, po odbiór zapłaty.
- Świetnie - zatarł ręce. - Może tych paru groszy smarkata ze mnie nie wyciśnie...
Nie miałam pojęcia, o kim mówi, ale w tym momencie poczułam jakby zaczęło działać prawo zbiegów okoliczności. A może to była po prostu chęć spotkania go jeszcze kiedyś? Wydawał się bardzo sensowny na tle innych otaczających mnie osób. I pomachał mi ukradkiem, kiedy inna pielęgniarka mnie przejęła i rozdzieliliśmy się.
Tak czy inaczej, to miłe uczucie. Przynosi nadzieję, że coś się zmieni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz