Sposób, jaki znalazła Vinga
na przemieszczanie się od świata do świata, nie przyprawił mnie o atak
paniki tylko dlatego, że rzadko patrzyłam w dół.
Schody. Tysiące schodów, białych jak kość i zawieszonych między
Zwrotkami a Refrenem, z którego prowadziły. Nie wisiały w Melodii, coś
je od niej odgradzało, choć docierała do nas - stłumiona i cicha.
Wydawały się wieść tylko w dół, a jednak w różnych światach znajdowały
się na różnej wysokości - czasem tak nisko, że dało się nas dostrzec z
ziemi, innym razem wyżej niż ptaki, niż chmury. Może nić gwiazdy. Ani
Melodia, ani kosmos, ani międzysfera...
Czasem zdarzało mi się zerknąć w dół, a wtedy Vinga chwytała mnie
mocniej za ramię i patrzyła na mnie z uwagą. Przeważnie jednak
rozglądała się paranoicznie, jakby bojąc się, że ktoś ją odkryje.
- Czy chodzenie tędy jest bardzo niebezpieczne? - zapytałam.
- Tak, chyba że jest się bogiem - odpowiedziała ze śmiechem. - Chociaż
ostatnio nawet bogowie nie czują się pewnie na tym szlaku.
- Skąd wiesz?
- Och, muszę to wiedzieć. Wiem jeszcze sporo innych rzeczy, równie
ciekawych - Vinga nagle sięgnęła ku swojej torebce, zaniepokojona, czy
przypadkiem nic z niej nie wypadło. - Namalowałam kiedyś te schody.
Później rozmawiałyśmy jeszcze o innych drogach, którymi można dostać
się do Refrenu. Nie zdradziłam, że kiedyś złożyłam tam wizytę, za to
malarka opowiedziała mi o rajskim ogrodzie, strzeżonym przez zazdrosną
białą boginię i rosnącym w świecie zwanym Trotią. Podobno w czasach
sprzed zniszczenia alei Trotia była czymś w rodzaju krainy Faërie,
na pół realnym miejscem, w którym brały początek baśnie - widziałam raz
zbiór takich baśni w domu Ketrisa - kiedy jednak światy zostały ułożone
w Pieśń, stała się po prostu jedną ze Zwrotek, ostatnią. Ciekawe czy
nie straciła swej niezwykłości.
- Dlaczego właściwie chcesz się dostać do Ósmej Zwrotki? - spytała w pewnym momencie moja przewodniczka.
- Chyba już mówiłam - uniosłam brwi. - Przybyłam stamtąd.
- Tam jest twój dom?
- Tak - pokiwałam głową. Może nawet tak myślałam. Zresztą każda inna
odpowiedź przyniosłaby tylko więcej pytań, bardziej niewygodnych niż to,
które padło po chwili.
- A czym się tam zajmujesz?
Wbrew sobie zareagowałam wybuchem śmiechu, który bardzo zdziwił Vingę.
Cóż poradzić, że moja pierwsza myśl nie była z takich, które się mówi
świeżo poznanym osobom... Druga zresztą też nie, bo nie da się jej ubrać
w słowa. Pozostawała więc trzecia.
- Daję odpocząć pędowi do pisania - mruknęłam. - Długo podróżowałam,
zbierając po kilka opowieści naraz. W domu... Będę mogła na chwilę się
od nich oderwać.
- Zbierając opowieści? Zatem pewnie sporo wiesz o konflikcie w Refrenie
- wyraziła przypuszczenie czarnowłosa. - Wypytywałam wielu nam
podobnych, natchnionych i przemieszających światy. Czy i ty masz wgląd w
boską sferę?
- Ja?! Toż to sprowadza same kłopoty! - aż się zakrztusiłam. - Może i
mogłabym mieć, ale wolę trzymać się ziemskich opowieści. Nie jestem
kapłanką ani prorokinią.
- Nie?... - spojrzała na mnie z zaskoczeniem, jakby spodziewała się
czegoś wprost przeciwnego. - No cóż. Wkrótce ten konflikt i tak się
zakończy, a wtedy z pewnością ktoś go opisze.
- Skąd pewność, że już wkrótce? - pozwoliłam sobie na złośliwy
uśmieszek. - Może to ty jesteś prorokinią i przewidujesz przyszłość?
- Jestem malarką, a nie prorokinią, ale mogę ci coś opowiedzieć - Vinga
odwzajemniła uśmiech. - Tylko najpierw zatrzymajmy się gdzieś.
Byłyśmy akurat dość nisko nad światem, a w pobliżu wznosiła się wysoka
góra. Malarka chwyciła mnie za rękę i bez wahania skoczyła, ciągnąc mnie
ze sobą. Chwile lęku, chwila szoku - ale wylądowałyśmy bez szwanku na
występie skalnym. Od razu usiadłam, odkładając łuk i torbę - nogi pode
mną drżały. Trochę wysiłku zajęło mi całkowite uspokojenie nerwów, by
móc skoncentrować się na opowieści Vingi.
- Otóż dwóch zbuntowanych bogów postanowiło odnaleźć i dopaść
przeciwników, którzy ukryli się gdzieś poza Refrenem - zaczęła. - Jeden z
nich stworzył przedmiot, który miał ich doprowadzić do celu...
- Jeden z których? - jeszcze nie do końca kontaktowałam.
- Z tych zbuntowanych - wyjaśniła cierpliwie. - Tyle że ów przedmiot
nagle zniknął, być może został skradziony... Mimo to nie dali za wygraną
i ruszyli na wyprawę.
- I co? - zapytałam, pełna złych przeczuć.
- Zagubili się w drodze i dostali zasłużoną nauczkę - w głosie Vingi
pobrzmiewała satysfakcja. - Dziwię się, że nie wiedziałaś. Przecież jeden
z tych bogów mieszkał na ziemi. Chyba... Chyba nawet w twoim świecie.
Zakręciło mi się w głowie i tym razem nie był to już skutek tamtego
nagłego lądowania. Podczas gdy Vinga zaczęła głośno i entuzjastycznie
podziwiać widoki, wyjmując coś ze swojej torebki - przybory do
malowania? - ja sięgnęłam po Światło Przewodnie. Figurka pulsowała w
moich dłoniach, świecąc przy tym zachęcająco, a może ostrzegawczo. Czy
to był właśnie ten przedmiot, niezbędny Aeiranowi do...?
- Muszę iść - poderwałam się i natychmiast znowu klapnęłam na ziemię.
Druga próba była już bardziej skuteczna. Zarzuciłam sobie torbę na
ramię, a Przekorę Erlindrei wzięłam do drugiej ręki, gotowa ruszać; nie
uśmiechał mi się jednak powrót na te straszne schody.
- Aż tak wiele czasu nie zmarnowałyśmy - usłyszałam z tyłu głos
malarki. Stała z roziskrzonymi oczami przy wejściu do jaskini, trzymając
w rękach paletę i pędzel. Tylko podziwiać, że zmieściła je w takiej
małej torebce...
- Nie widziałam wcześniej tej jaskini - zmarszczyłam brwi i podeszłam
bliżej. Aksamitna czerń, niemal wychodząca na zewnątrz, nawoływała.
Migotała. Jakby ktoś ukrył tam kawałek rozgwieżdżonej nocy albo wpuścił
świetliki.
- Pięknie - sepnęłam, stając w wejściu. Vinga znalazła się tuż za mną i
uśmiechnęła się anielsko. Dopiero gdy się na nią obejrzałam, zwróciłam
uwagę, że na jej palecie jest tylko jedna farba - czarna. Z brokatem.
- Przypuszczałam, że ci się spodoba - powiedziała i chlapnęła pędzlem
dokładnie na Światło Przewodnie. A potem ciemność rozlała się wokół
mnie, odcinając drogę na zewnątrz.
Nie wiem jak długo znajdowałam się w tym kokonie utkanym ze światła i
mroku. Wyglądał jak nocne niebo, ale nie rozciągał się w nieskończoność,
tylko otulał mnie - nie dość, że czarny, to i miękki jak aksamit. A
można by pomyśleć, że będzie się lepić jak świeżo położona farba...
Nie żebym wisiała tam całkiem bezczynnie. Po pierwsze, wystrzeliłam z
łuku, żeby zobaczyć, co się stanie. Stało się tylko tyle, że ta
przeklęta czerń wchłonęła strzałę z energii bez żadnego uszczerbku. Po
drugie, zamartwiałam się tym, co spotkało Światło Przewodnie -
potraktowane farbą Vingi po prostu zniknęło mi z rąk. Chyba jego
przeznaczeniem jest ginąć właścicielom sprzed nosa i wywoływać zamęt.
Potem coś zaczęło rozrywać ten kokon. O wielki Stwórco, ileż to trwało!
Trzęsło przy tym, drgało jak uderzane, jakby ktoś dywan trzepał - nie,
na ładniejsze porównanie zdecydowanie nie zasługuje.
- Wiedziałem! Wiedziałem, że coś się tutaj kombinuje! - wykrzyknęło coś
nagle i z trzaskiem wepchnęło do środka rękę w szarym rękawie, spod
którego wyglądał koronkowy mankiecik. Zaraz po niej pojawiła się druga
ręka i czarna osłona została ostatecznie rozerwana, ukazując twarz w
trupiobladej masce, nie ukrywającej przesadnie zafrapowanego wyrazu ust.
- Realistyczne jak rzadko - mruknął do siebie przybysz. - Ale w takim
razie dlaczego tak schowane? Tylko po to, żeby przyszedł jakiś naiwniak i
się dogrzebał?
- Mam nadzieję, że to "realistyczne" to komplement - powiedziałam słabo, wpatrując się w niego nieufnie.
- I mówi - potrząsnął kasztanową czupryną. - No to może odpowie. Jesteś pułapką?
- Nie wiem. Jeśli tak, to nie przypuszczam, żeby na ciebie.
Zamaskowany jegomość przyjrzał mi się bliżej, przekrzywiając głowę to w
jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie zdecydował się na następny ruch.
- Demon miłości!!! - zapiał z zachwytem i rozłożył ramiona, jakby z zamiarem rzucenia mi się na szyję.
- Nawet nie próbuj!! - wrzasnęłam, wyciągając ręce w obronnym geście.
- Co? Czemu nie? - zdumiał się. - Przecież jestem po twojej stronie.
- A skąd ty wiesz czy ja w ogóle jestem po jakiejś stronie?! - nie
obniżyłam głosu ani o pół tonu. - Ja tylko chcę na Krawędź, a waszych
konfliktów mam już powyżej uszu!
- Ale... Przecież nie możesz mieć powyżej uszu! - zaprotestował
desperacko. - Zresztą, co będziesz robić na Krawędzi? Usiądziesz na
kanapie i będziesz bezczynnie czekać?
- Tam nie ma kanapy. Zrobię sobie herbaty, rozpalę w kominku i będę... - urwałam nagle,
przypominając sobie o czymś. - No tak, sama tam nie dam rady wrócić.
Jestem na łasce kolorowego bóstewka z nadmiarem entuzjazmu.
- Jakiego tam kolorowego - rzeczone bóstewko wreszcie trochę ucichło i
spojrzało po sobie. Rzeczywiście, tym razem było na nim trochę mniej
jaskrawych barw niż przy naszym ostatnim spotkaniu.
- No dobrze - westchnął, po czym złapał mnie za rękę i wyciągnął z
pułapki. Już nie stawiałam oporu. - To nie na mój rozum, zastanawiać
się, o co ci chodzi.
Wyszłam z czerni, jednak nie na zewnątrz, na tamtą górę, ale prosto do
Melodii. Niosła nas oboje, wlewając się do uszu i do umysłów - nadal
pozbawiona harmonii, ale jakby spokojniejsza. A może po prostu cichsza?
- No tak - mruknął Aysel, kiedy wypowiedziałam tę myśl na głos. - Nie ma
jej już kto psuć, więc robi się cicho. Nie wiem tylko czy to przez
waszą dwójkę śpiewaków, czy przez tego milczka z różkami.
- Psuć Melodię? - nie mogłam uwierzyć. - Po co ktoś rozmyślnie psuje
Melodię? Już nie wystarczy, że raz wam się światy przekręciły?
- Ale Ko'Ranveig zakłócał jej porządek tylko dlatego, żeby tamci nie
mogli wyjść z Pieśni! - zaczął wyjaśniać. - Gdyby nie został złapany,
nadal byłoby tu niespokojnie i nie mielibyśmy się czego obawiać.
- "Tamci", czyli którzy?
- Pomyślmy... Devna chce wyjść poza Pieśń, bo niby to pragnie odszukać
Geina, ale dobrze wiemy, że po prostu chce zaprowadzić własne porządki w
innych światach i przyłączyć je do nas - zaczął ponuro wyliczać. -
Veggdís chce wyjść, żeby zrobić naszej trójce na złość... A nawet i
czwórce, co jej tam. Agní chce chyba zostać jedyną boginią ognia we
wszechświecie, a Audrås nie wiem, czego chce. On nigdy nie wyjawia
powodów.
- A Kol'Ranveig jest niby z tych, którzy im przeszkadzają? -
skomentowałam sceptycznie. Przypominałam sobie tego jegomościa z potęgą
armaty napędzanej energią i z charakterem rozwydrzonego bachora.
Przecież to on pierwszy wyrwał się w światy zeszłego lata... I właściwie
wcale mu się tam nie podobało.
- Właśnie! - potwierdził radośnie Aysel. - Razem z Eydís i Aeiranem, i
oczywiście ze mną. Niestety teraz jest uziemiony na dobre. Ani sam się
nie uwolni, ani nikt z nas nie da rady mu pomóc.
- Dlaczego nie? - prychnęłam. - Jesteście bogami, czy nie? Chyba że... Uwięzili go wasi przeciwnicy?
- Jego nie - skrzywił się. - Gorzej. Są wśród nas również tacy, którzy
nie chcą mieć nic wspólnego z żadną ze stron i kimś takim jest nasza
biała zjawa, Ei'Ragna. Kol'Ranveig wpadł niechcący na jej wyłączne
terytorium i teraz ona nie chce go wypuścić ani wpuścić tam nas. Ma do
tego pełne prawo, niestety.
Ściskał moją dłoń tak mocno, że aż zdrętwiała. Starałam się odpłacić
tym samym, choć nie miałam takiej siły jak on. I miałam dziwne
podejrzenie, że zamiast na Krawędzi, wylądujemy właśnie na terytorium
Ei'Ragny, w rajskim ogrodzie, o którym opowiadała mi Vinga. A w każdym
razie gdzieś w jego okolicach.
- Ale wiesz, że wcale mi to wszystkiego
nie wyjaśniło? - zwróciłam się do Aysela z nadzieją, że rzuci jeszcze
trochę światła na obecną sytuację. Tyle że się przeliczyłam.
- Domyślam się - tym razem wyglądał na autentycznie zmartwionego. - Kłopot w tym, że nam też nie.
19 X
Ależ oczywiście, że nie
powinnam była tak postąpić. Przecież od dawna wiadomo, że przez Melodię
najbezpieczniej jest podróżować na Przenoszącym koniu albo w
towarzystwie kogoś, kto się w owej Melodii rozeznaje. Nawet gdy chodzi o
podróż w obrębie tej samej Zwrotki.
Z drugiej strony, co niby miałam zrobić?! Jechać do chyba jedynego portu w Hanie i czekać aż jakiś statek popłynie do D'athúil? A może pouśmiechać się do Tomine o transport latająco-pływający? Problem tkwi nawet nie w tym, że nie umiałabym czegoś takiego obsługiwać - jestem dziwnie pewna, że ta kobieta opóźniałaby mój wyjazd tak długo, jak by się dało. Tak się zawsze jakoś składa, że brak mi czasu, chociaż dobrze wiem, że ona czegoś ode mnie chce. Wiem to nie od dziś i do tej pory się dziwię, że jeszcze nie dała sobie spokoju.
Wspominałam już, że z Melodią coś było nie tak, kiedy jechałam przez nią z Kaede, prawda? No więc zachciało mi się przekonać, co dokładnie. I otoczyła mnie, ostra i głośna, pełna fałszywych nut - a mimo wszystko wciąż piękna. Oddalała się od swegj wyjściowej harmonii - a może właśnie próbowała do niej wrócić - ale nadal była pełna siły i osobowości. Być może więcej niż jednej i w tym cały problem. Współczuję Ketrisowi i Vaneshce, że będą musieli naprawiać ten bałagan.
Ocknęłam się w dziwnym zielonym pokoju bez kątów. Nie o zaokrąglonych kątach, jak w mojej herbaciarni, tylko w naprawdę półkulistym pomieszczeniu z okienkiem na suficie. Na pochyłych ścianach wisiały szafki, które jakimś cudem się nie otwierały, by wszystko z siebie wypluć. Po pół minuty rozglądania się dostałam zawrotów głowy, jakby nie wystarczyło, że wciąż rozbrzmiewa w niej echo Melodii.
W pewnym momencie cicho odsunęły się drzwi, których wcześniej nie zauważyłam, tak zlewały się kolorem ze ścianą. Stanęła w nich wysoka i żylasta kobieta w średnim wieku, trzymająca wieszak z prostą białą sukienką. Zdziwiła się, widząc, że nie śpię.
- Doprawdy, a wyglądała pani prawie jak martwa! - klasnęła w dłonie, odwiesiwszy ubranie do wygiętej szafy. - Już się obawiałam, że wynikną z tego niepiękne konsekwencje, ale całe szczęście, że jest pani cała i zdrowa.
Rzeczywiście, czułam się w miarę zdrowa i cała też chyba byłam. Odrzuciłam kołdrę; miałam na sobie białą piżamkę jak w szpitalu.
- Dama, która panią znalazła, dobrze mnie wynagrodziła za gościnę - trajkotała dalej kobieta. - Ponoć leżała pani na środku ulicy! No, ale dość gadania, pawnie chętnie zje pani obiad.
Doznałam nagle nieprzyjemnego skojarzenia z sytuacją sprzed roku, kiedy to trafiłam do tej paskudnej kliniki... Zdusiłam je jednak jak najszybciej.
- Nie jestem głodna, wolałabym raczej napić się herbaty - podniosłam się nieco chwiejnie. - I trochę się ogarnąć.
- Och, pani strój był cały podziurawiony - pokręciła głową i wskazała na szafę. - Proszę skorzystać z tego, co mamy. Będę tuż obok, w jadalni - zakończyła, po czym wyszła, zasuwając drzwi.
O, do licha. Oberwałam po głowie kolejną niemiłą myślą. Czym prędzej otworzyłam szafę, a tam wisiały jednakowe białe sukienki, zaś na półce leżała koronkowa bielizna, która wzbudziłaby zachwyt Vaneshki i Carnetii. Po ubraniu się zdołałam jakoś znaleźć wyjście i przebiegłam do drugiego pomieszczenia. Było dużo większe i również półkuliste; stało w nim kilka stołów, a pod ścianą bar oraz półki z kieliszkami i szklankami. Tym razem nie miałam jednak głowy do zastanawiania się nad tutejszą grawitacją.
- A moja torba?! - zawołałam z lękiem - Mój łuk?!
- W szatni wiszą, w szatni - uspokoiła mnie gospodyni, nalewając coś do dwóch szklanek. Czyżbyśmy miały wznieść toast za moje cudowne ozdrowienie?
- Jak widać, niektórym towarzyszy niezwykłe szczęście - usłyszałam kolejny głos, niski i melodyjny, i dopiero wtedy zorientowałam się, że w jadalni siedzi jeszcze jedna kobieta. - Za to zdecydowanie należy wznieść toast.
Podniosła się od stołu, powiewając długą czarną spódnicę, z którą świetnie komponowała się tego samego koloru bluzka z białymi guzikami, i podeszła do mnie, uśmiechając się serdecznie.
- To właśnie ta dama - poinformowała mnie gospodyni. - Moja najlepsza klientka.
- Nie przesadzajmy - roześmiała się moja przypuszczalna wybawicielka, potrząsając falą czarnych włosów. - Po prostu najbardziej wszędobylska.
Teraz, kiedy to piszę, nie bardzo widzę związek, ale w tamtej chwili nie miałam głowy do rozmyślań nad akcją. Wypiłyśmy za to herbatę o ostrym smaku, która trochę poprawiła mi nastrój.
- Dzięuję za pomoc - odwzajemniłam wreszcie uśmiech. - Chętnie poznałabym imię wybawicielki. Możesz mi mówić Miya.
- A ty mi Vinga - czarnowłosa uścisnęła moją dłoń jakoś niepewnie. - Mogę wiedzieć, dlaczego tak mi się przyglądasz?
Faktycznie, złapałam się na tym, że gapię się jak na obraz na wystawie. To dlatego, że czułam się przy tej kobiecie jak mała niepozorna dziewczynka. Naprawdę robiła wrażenie swoją nienaganną figurą, niesamowitymi bladoniebieskimi oczami, a przede wszystkim elegancją. Mimo to jednak zachowywała się zupełnie bezpretensjonalnie.
- Bo myślę sobie - zaczęłam - że gdybym tak przeprosiła się z makijażem, to może... Ale raczej nie wiedziałabym, co zrobić z taką urodą.
- Ja czasem też nie wiem - przyznała Vinga i natychmiast zmieniła temat: - Jesteś pewna, że czujesz się już dobrze? Chciałabym pokazać ci miasto.
Kiwnęłam głową potwierdzająco, a wtedy ona przeprosiła na chwilę i wyszła z jadalni. Obserwując ją nie mogłam nic poradzić na lekkie ukłucie zazdrości, choć przecież powiedziałam całkowitą prawdę. Taki wygląd tylko by mi przeszkadzał.
- Pani Vinga - chyba uważa, że uroda przynosi jej nieszczęście - głos gospodyni wybił mnie z niewesołych myśli. - Sama woli patrzeć na ładne osoby. Jest mianowicie malarką, ta nasza pani Vinga.
- Jak to przynosi jej nieszczęście? - zainteresowałam się.
- Chodzi o pecha do mężczyzn, ot co - brzmiała odpowiedź. - Czasem zdarza się przyprowadzić tu jakiegoś i wtedy obserwuję. Raz przyszła z takim całkiem od niej różnym jegomościem. Ubrany był krzykliwie, tak samo się zachowywał i co chwilę jej docinał...
Trochę nieswojo się czułam, słuchając tego. Że też akurat musiałam trafić na tak gadatliwą gospodynię - ale przeciaż sama pociągnęłam ten temat. Trudno mi jednak było uwierzyć, że Vinga dałaby sobie bezkarnie docinać.
- Potem był ten wielkooki młodzieniec, który tylko patrzył na nią z czcią, aż straciła cierpliwość - kontynuowała kobieta. - A z tym ostatnim tworzyłaby taką piękną parę, a jednak...
Na szczęście urwała, kiedy oplotkowana pojawiła się z powrotem i podała mi moją torbę - swoją własną, małą i czarną, miała już na ramieniu. Następnie zaczęła masować lewy nadgarstek, krzywiąc się przy każdym ruchu palcami.
- Przepraszam, że nie uprzedziłam - od razu domyśliłam się, co jest grane. - Mój łuk nie lubi, gdy dotyka go ktoś obcy.
- Zdążyłam się o tym przekonać już kiedy cią znalazłam - Vinga uśmiechnęła się cierpko. - Problem w tym, że lubię wyzwania.
Osobiście zabrałam Przekorę Erlindrei z szatni i wyszłyśmy z lokalu pod zachmurzone niebo.
- Chyba będzie padać - uznałam, spojrzawszy w górę. - Może powinnyśmy były przeczekać wewnątrz?
- Ale ona raczej nie powinna mieć powodów do pracy - wyjaśniła lekkim tonem Vinga. - Dziś jest święto. Jeszcze zresztą będziemy miały gdzie się schronić.
Szłyśmy przez chwilę brukowanymi ulicami, przy których stały podobne do siebie domy, złożone z połączonych ze sobą półkul. Mijali nas ludzie w białych albo czarnych strojach, pozdrawiając się nawzajem przyjaznymi, lecz przyciszonymi głosami.
W końcu przyszło mi do głowy, by spytać, gdzie jesteśmy.
- W mieście Hakulin - usłyszałam od Vingi. Niewiele mi to wyjaśniło, a tylko przypomniało, jak słabo się orientuję w Pieśni.
- To świat Lardicia... Szósta Zwrotka, jak je teraz nazywamy - dodała moja nowa znajoma, widząc jaką mam tępą minę.
- Szlag, przecież miałam być w ósmej... - syknęłam i w tej samej chwili spłynęło na mnie olśnienie: - Skąd wiedziałaś, że chodzi mi o świat?
Teraz powinna była powiedzieć "zobaczyłam jaką masz tępą minę", ale nie.
- Przecież mówiłam, że cię znalazłam - wyjaśniła spokojnie. - Co miałam pomyśleć, kiedy zobaczyłam jak wypadasz z nicości? Już samo to mnie zainteresowało.
- No to pięknie - mruknęłam. - I jak ja teraz przeskoczę z powrotem? Te anomalie w Melodii powodują jedną wielką mordęgę!
Na to Vinga uśmiechnęła się tak pięknie, że miałam ochotę wytargać za uszy tych wszystkich facetów, do których miała pecha.
- Widzisz, jak to dobrze, że na siebie trafiłyśmy - powiedziała wesoło. - Ja też jestem kimś w rodzaju podróżniczki po światach.
Z drugiej strony, co niby miałam zrobić?! Jechać do chyba jedynego portu w Hanie i czekać aż jakiś statek popłynie do D'athúil? A może pouśmiechać się do Tomine o transport latająco-pływający? Problem tkwi nawet nie w tym, że nie umiałabym czegoś takiego obsługiwać - jestem dziwnie pewna, że ta kobieta opóźniałaby mój wyjazd tak długo, jak by się dało. Tak się zawsze jakoś składa, że brak mi czasu, chociaż dobrze wiem, że ona czegoś ode mnie chce. Wiem to nie od dziś i do tej pory się dziwię, że jeszcze nie dała sobie spokoju.
Wspominałam już, że z Melodią coś było nie tak, kiedy jechałam przez nią z Kaede, prawda? No więc zachciało mi się przekonać, co dokładnie. I otoczyła mnie, ostra i głośna, pełna fałszywych nut - a mimo wszystko wciąż piękna. Oddalała się od swegj wyjściowej harmonii - a może właśnie próbowała do niej wrócić - ale nadal była pełna siły i osobowości. Być może więcej niż jednej i w tym cały problem. Współczuję Ketrisowi i Vaneshce, że będą musieli naprawiać ten bałagan.
Ocknęłam się w dziwnym zielonym pokoju bez kątów. Nie o zaokrąglonych kątach, jak w mojej herbaciarni, tylko w naprawdę półkulistym pomieszczeniu z okienkiem na suficie. Na pochyłych ścianach wisiały szafki, które jakimś cudem się nie otwierały, by wszystko z siebie wypluć. Po pół minuty rozglądania się dostałam zawrotów głowy, jakby nie wystarczyło, że wciąż rozbrzmiewa w niej echo Melodii.
W pewnym momencie cicho odsunęły się drzwi, których wcześniej nie zauważyłam, tak zlewały się kolorem ze ścianą. Stanęła w nich wysoka i żylasta kobieta w średnim wieku, trzymająca wieszak z prostą białą sukienką. Zdziwiła się, widząc, że nie śpię.
- Doprawdy, a wyglądała pani prawie jak martwa! - klasnęła w dłonie, odwiesiwszy ubranie do wygiętej szafy. - Już się obawiałam, że wynikną z tego niepiękne konsekwencje, ale całe szczęście, że jest pani cała i zdrowa.
Rzeczywiście, czułam się w miarę zdrowa i cała też chyba byłam. Odrzuciłam kołdrę; miałam na sobie białą piżamkę jak w szpitalu.
- Dama, która panią znalazła, dobrze mnie wynagrodziła za gościnę - trajkotała dalej kobieta. - Ponoć leżała pani na środku ulicy! No, ale dość gadania, pawnie chętnie zje pani obiad.
Doznałam nagle nieprzyjemnego skojarzenia z sytuacją sprzed roku, kiedy to trafiłam do tej paskudnej kliniki... Zdusiłam je jednak jak najszybciej.
- Nie jestem głodna, wolałabym raczej napić się herbaty - podniosłam się nieco chwiejnie. - I trochę się ogarnąć.
- Och, pani strój był cały podziurawiony - pokręciła głową i wskazała na szafę. - Proszę skorzystać z tego, co mamy. Będę tuż obok, w jadalni - zakończyła, po czym wyszła, zasuwając drzwi.
O, do licha. Oberwałam po głowie kolejną niemiłą myślą. Czym prędzej otworzyłam szafę, a tam wisiały jednakowe białe sukienki, zaś na półce leżała koronkowa bielizna, która wzbudziłaby zachwyt Vaneshki i Carnetii. Po ubraniu się zdołałam jakoś znaleźć wyjście i przebiegłam do drugiego pomieszczenia. Było dużo większe i również półkuliste; stało w nim kilka stołów, a pod ścianą bar oraz półki z kieliszkami i szklankami. Tym razem nie miałam jednak głowy do zastanawiania się nad tutejszą grawitacją.
- A moja torba?! - zawołałam z lękiem - Mój łuk?!
- W szatni wiszą, w szatni - uspokoiła mnie gospodyni, nalewając coś do dwóch szklanek. Czyżbyśmy miały wznieść toast za moje cudowne ozdrowienie?
- Jak widać, niektórym towarzyszy niezwykłe szczęście - usłyszałam kolejny głos, niski i melodyjny, i dopiero wtedy zorientowałam się, że w jadalni siedzi jeszcze jedna kobieta. - Za to zdecydowanie należy wznieść toast.
Podniosła się od stołu, powiewając długą czarną spódnicę, z którą świetnie komponowała się tego samego koloru bluzka z białymi guzikami, i podeszła do mnie, uśmiechając się serdecznie.
- To właśnie ta dama - poinformowała mnie gospodyni. - Moja najlepsza klientka.
- Nie przesadzajmy - roześmiała się moja przypuszczalna wybawicielka, potrząsając falą czarnych włosów. - Po prostu najbardziej wszędobylska.
Teraz, kiedy to piszę, nie bardzo widzę związek, ale w tamtej chwili nie miałam głowy do rozmyślań nad akcją. Wypiłyśmy za to herbatę o ostrym smaku, która trochę poprawiła mi nastrój.
- Dzięuję za pomoc - odwzajemniłam wreszcie uśmiech. - Chętnie poznałabym imię wybawicielki. Możesz mi mówić Miya.
- A ty mi Vinga - czarnowłosa uścisnęła moją dłoń jakoś niepewnie. - Mogę wiedzieć, dlaczego tak mi się przyglądasz?
Faktycznie, złapałam się na tym, że gapię się jak na obraz na wystawie. To dlatego, że czułam się przy tej kobiecie jak mała niepozorna dziewczynka. Naprawdę robiła wrażenie swoją nienaganną figurą, niesamowitymi bladoniebieskimi oczami, a przede wszystkim elegancją. Mimo to jednak zachowywała się zupełnie bezpretensjonalnie.
- Bo myślę sobie - zaczęłam - że gdybym tak przeprosiła się z makijażem, to może... Ale raczej nie wiedziałabym, co zrobić z taką urodą.
- Ja czasem też nie wiem - przyznała Vinga i natychmiast zmieniła temat: - Jesteś pewna, że czujesz się już dobrze? Chciałabym pokazać ci miasto.
Kiwnęłam głową potwierdzająco, a wtedy ona przeprosiła na chwilę i wyszła z jadalni. Obserwując ją nie mogłam nic poradzić na lekkie ukłucie zazdrości, choć przecież powiedziałam całkowitą prawdę. Taki wygląd tylko by mi przeszkadzał.
- Pani Vinga - chyba uważa, że uroda przynosi jej nieszczęście - głos gospodyni wybił mnie z niewesołych myśli. - Sama woli patrzeć na ładne osoby. Jest mianowicie malarką, ta nasza pani Vinga.
- Jak to przynosi jej nieszczęście? - zainteresowałam się.
- Chodzi o pecha do mężczyzn, ot co - brzmiała odpowiedź. - Czasem zdarza się przyprowadzić tu jakiegoś i wtedy obserwuję. Raz przyszła z takim całkiem od niej różnym jegomościem. Ubrany był krzykliwie, tak samo się zachowywał i co chwilę jej docinał...
Trochę nieswojo się czułam, słuchając tego. Że też akurat musiałam trafić na tak gadatliwą gospodynię - ale przeciaż sama pociągnęłam ten temat. Trudno mi jednak było uwierzyć, że Vinga dałaby sobie bezkarnie docinać.
- Potem był ten wielkooki młodzieniec, który tylko patrzył na nią z czcią, aż straciła cierpliwość - kontynuowała kobieta. - A z tym ostatnim tworzyłaby taką piękną parę, a jednak...
Na szczęście urwała, kiedy oplotkowana pojawiła się z powrotem i podała mi moją torbę - swoją własną, małą i czarną, miała już na ramieniu. Następnie zaczęła masować lewy nadgarstek, krzywiąc się przy każdym ruchu palcami.
- Przepraszam, że nie uprzedziłam - od razu domyśliłam się, co jest grane. - Mój łuk nie lubi, gdy dotyka go ktoś obcy.
- Zdążyłam się o tym przekonać już kiedy cią znalazłam - Vinga uśmiechnęła się cierpko. - Problem w tym, że lubię wyzwania.
Osobiście zabrałam Przekorę Erlindrei z szatni i wyszłyśmy z lokalu pod zachmurzone niebo.
- Chyba będzie padać - uznałam, spojrzawszy w górę. - Może powinnyśmy były przeczekać wewnątrz?
- Ale ona raczej nie powinna mieć powodów do pracy - wyjaśniła lekkim tonem Vinga. - Dziś jest święto. Jeszcze zresztą będziemy miały gdzie się schronić.
Szłyśmy przez chwilę brukowanymi ulicami, przy których stały podobne do siebie domy, złożone z połączonych ze sobą półkul. Mijali nas ludzie w białych albo czarnych strojach, pozdrawiając się nawzajem przyjaznymi, lecz przyciszonymi głosami.
W końcu przyszło mi do głowy, by spytać, gdzie jesteśmy.
- W mieście Hakulin - usłyszałam od Vingi. Niewiele mi to wyjaśniło, a tylko przypomniało, jak słabo się orientuję w Pieśni.
- To świat Lardicia... Szósta Zwrotka, jak je teraz nazywamy - dodała moja nowa znajoma, widząc jaką mam tępą minę.
- Szlag, przecież miałam być w ósmej... - syknęłam i w tej samej chwili spłynęło na mnie olśnienie: - Skąd wiedziałaś, że chodzi mi o świat?
Teraz powinna była powiedzieć "zobaczyłam jaką masz tępą minę", ale nie.
- Przecież mówiłam, że cię znalazłam - wyjaśniła spokojnie. - Co miałam pomyśleć, kiedy zobaczyłam jak wypadasz z nicości? Już samo to mnie zainteresowało.
- No to pięknie - mruknęłam. - I jak ja teraz przeskoczę z powrotem? Te anomalie w Melodii powodują jedną wielką mordęgę!
Na to Vinga uśmiechnęła się tak pięknie, że miałam ochotę wytargać za uszy tych wszystkich facetów, do których miała pecha.
- Widzisz, jak to dobrze, że na siebie trafiłyśmy - powiedziała wesoło. - Ja też jestem kimś w rodzaju podróżniczki po światach.
17 X
Zadziwiające, jak proste
mogą się okazać pewne rzeczy. Ot, tak od razu dowiedzieć się od Kaede i
Vanny, że bóstwa w innej domenie walczą między sobą - gdybym umieściła
taką rozmowę w heroicznej opowieści, czytelnicy by mnie śmiechem zabili.
O, albo dzisiejszy dzień - nawet nie miałam sposobności zobaczyć, jakie są efekty wspomnianej walki (choć podróż przez Melodię była trudniejsza niż pamiętałam), bo Ha'O'Hana stanowi oazę, której spokoju nic nie może zakłócić. Co prawda jej mieszkańcy wciąż do końca nie nawykli, że organizacja już ich nie trzyma żelazną ręką, a obecna głowa państwa nadal ogląda się na Tomine niczym wzorcowy maminsynek, ale mimo to czuję się tu inaczej niż kiedy towarzyszyłam Kaede w jego ostatecznej walce.
Bardziej mnie zadziwia ten spokój niż to, że zawędrowałam z Kaede właśnie do Hany. On w końcu ma własne priorytety, ja tylko zabrałam się z nim na siłę. I nie zamierzam tego żałować, póki nie będę miała powodu.
Jeden z tych priorytetów został usadowiiony na moich kolanach, gdzie wiercił się niemiłosiernie i gaworzył, a ja wciąż się bałam, że go - albo ją - upuszczę. Kaede udawał, że wcale nie ma tego samego problemu, a Noelle przyglądała się temu z rozczuleniem.
- Słowo daję - śmiała się potem, układając bliźniaki spać. - Patrząc na was można by pomyśleć, że trzymanie niemowlaków to nie jest najprostsza rzecz na świecie!
- Nie bardzo miałam tę przyjemność, bo Tenari niemal od początku fruwał - westchnęłam. - Które z nich to Yuki, a które Rei?
- Rei to to bledsze - rzucił Kaede, krążąc po pokoju w rozdrażnieniu. Nie podobało mu się, że przyłapano go na chwili słabości, czy że ktoś mu się wtrąca w sielankę?
- Nie wygaduj takich rzeczy na głos - prychnęła Noelle. - Bo zaraz przybiegnie Tomine z zarzutami, że wpędzamy dziecko w anemię.
Umilkł natychmiast, ale nie przestał rzucać chmurnych spojrzeń, a ja prędko poczułam, że muszę ruszać dalej. Nawet nie dlatego, że nie czułam się tam mile widziana - mimo wszystko ten chłopak chyba żywi do mnie jakiś szacunek - a do tego jestem z niego dumna, ale w tamtej chwili dominującym uczuciem była jednak zazdrość. Podobie czułam się patrząc swego czasu na Muirenn i Laderica, ale wtedy byłam daleko, a teraz... Zazdrościłam tej pewności i czułości, tego rzadkiego spokoju, który pojawiał się na twarzy Kaede, gdy ten przytulał do siebie Noelle.
- Nie żałujesz? - spytałam go przekornie, przyglądając się śpiącym postaćkom w kolorowych śpiochach i próbując dostrzec, które z nich jest bledsze. Ja bym na jego miejscu nie potrafiła ich rozróżnić.
- Niby czego?
- No, że postawiłeś ustatkowanie się przed wrażeniami i pogonią za ostateczną walką - wyszczerzyłam zęby, tylko go jeszcze bardziej drażniąc.
- Już mówiłem, że nie nadaję się do głębokich rozmów - burknął i postarał się szybko zejść mi z oczu.
- Czyżbyś była z tych, którzy uważają, że dążenie do celu jest ważniejsze niż sam cel? - zapytała aksamitnym głosem Noelle, unosząc brwi.
Usiłowałam wyglądać na wcielenie niewinności, ale ona tylko pokręciła głową i westchnęła.
- Daj spokój, on tu ma na głowie Tomine, Hyô, Hifryn i przede wszystkim Enrith - przypomniała. - Naprawdę uważasz, że narzeka na brak wrażeń?
Trudno nie sądzić, że Tomine ma wszędzie porozwieszane oczy i uszy, bo faktycznie przybiegła - ale dopiero wtedy, kiedy okazało się, że nie zostanę na dłużej. Przybiegła z wyrzutami.
- Czy jesteś pewna, że to, do czego zmierzasz, to twoja walka, Jasnooka? - zapytała ostro. Po jej obu stronach stanęli Sei'Hyô i Hifryn, niczym obstawa, której tak naprawdę niespecjalnie potrzebowała. On błękitno-fioletowy, ona fioletowo-seledynowa. - Przecież nigdy nie chciałaś się mieszać w sprawy bogów tych światów. Mogłabyś spokojnie przeczekać tutaj.
- Nie jestem pewna, czy powinnam jeszcze reagować na to miano - mruknęłam. - Ale przeczekać nie mogę. Może właśnie dlatego, że to nie moja walka.
- Znowu mówisz niezrozumiale - poskarżył się Hyô.
- Chyba po prostu lubię czuć, że mam wybór. Albo chociaż złudzenie wyboru - wzruszyłam ramionami.
- Powinnaś była zabrać ze sobą miecz - stwierdziła Tomine, przyglądając się broni, którą trzymałam w ręce. Po dość długiej rozterce zdecydowałam się na Przekorę Erlindrei, przemyślawszy wszystkie "za" i "przeciw", ale ona z pewnością wybrałaby broń białą, choćby miała do dyspozycji sto innych, lepszych.
- Miecz można by łatwo obrócić przeciwko temu, kto nim włada - pokręciłam głową. - Ale nie łuk. W każdym razie nie ten łuk.
Skrzywiła się, chcąc chyba jeszcze coś dodać, ale sama byłam jeszcze bardziej skrzywiona, a to z pewnością nie zachęcało do rozmowy. Skinęła mi więc tylko głową i odeszła dostojnym krokiem, dając tym do zrozumienia, że ona wie lepiej. Cokolwiek.
- Może ty mi powiesz - zwróciła się do mnie Hifryn wyzywającym tonem - dlaczego nasze życie zaczęło się obracać głównie wokół dwóch śliniących się i robiących w pieluchy istot, które nawet nie potrafią porządnie myśleć? Byliśmy potężną organizacją i moglibyśmy znowu być, a tymczasem zostaliśmy zdegradowani do roli nianiek!!
Odczekałam chwilę, by móc zdusić śmiech i głęboko odetchnąć.
- Pewnie dlatego - powiedziałam po namyśle - że stanowią połączenie dwóch potężnych mocy i będzie z nich świetna tajna broń, kiedy podrosną.
- Tak? - zadumała się psioniczka. - Hmm. No tak. Na to wygląda. Tylko kiedy to będzie...
O, albo dzisiejszy dzień - nawet nie miałam sposobności zobaczyć, jakie są efekty wspomnianej walki (choć podróż przez Melodię była trudniejsza niż pamiętałam), bo Ha'O'Hana stanowi oazę, której spokoju nic nie może zakłócić. Co prawda jej mieszkańcy wciąż do końca nie nawykli, że organizacja już ich nie trzyma żelazną ręką, a obecna głowa państwa nadal ogląda się na Tomine niczym wzorcowy maminsynek, ale mimo to czuję się tu inaczej niż kiedy towarzyszyłam Kaede w jego ostatecznej walce.
Bardziej mnie zadziwia ten spokój niż to, że zawędrowałam z Kaede właśnie do Hany. On w końcu ma własne priorytety, ja tylko zabrałam się z nim na siłę. I nie zamierzam tego żałować, póki nie będę miała powodu.
Jeden z tych priorytetów został usadowiiony na moich kolanach, gdzie wiercił się niemiłosiernie i gaworzył, a ja wciąż się bałam, że go - albo ją - upuszczę. Kaede udawał, że wcale nie ma tego samego problemu, a Noelle przyglądała się temu z rozczuleniem.
- Słowo daję - śmiała się potem, układając bliźniaki spać. - Patrząc na was można by pomyśleć, że trzymanie niemowlaków to nie jest najprostsza rzecz na świecie!
- Nie bardzo miałam tę przyjemność, bo Tenari niemal od początku fruwał - westchnęłam. - Które z nich to Yuki, a które Rei?
- Rei to to bledsze - rzucił Kaede, krążąc po pokoju w rozdrażnieniu. Nie podobało mu się, że przyłapano go na chwili słabości, czy że ktoś mu się wtrąca w sielankę?
- Nie wygaduj takich rzeczy na głos - prychnęła Noelle. - Bo zaraz przybiegnie Tomine z zarzutami, że wpędzamy dziecko w anemię.
Umilkł natychmiast, ale nie przestał rzucać chmurnych spojrzeń, a ja prędko poczułam, że muszę ruszać dalej. Nawet nie dlatego, że nie czułam się tam mile widziana - mimo wszystko ten chłopak chyba żywi do mnie jakiś szacunek - a do tego jestem z niego dumna, ale w tamtej chwili dominującym uczuciem była jednak zazdrość. Podobie czułam się patrząc swego czasu na Muirenn i Laderica, ale wtedy byłam daleko, a teraz... Zazdrościłam tej pewności i czułości, tego rzadkiego spokoju, który pojawiał się na twarzy Kaede, gdy ten przytulał do siebie Noelle.
- Nie żałujesz? - spytałam go przekornie, przyglądając się śpiącym postaćkom w kolorowych śpiochach i próbując dostrzec, które z nich jest bledsze. Ja bym na jego miejscu nie potrafiła ich rozróżnić.
- Niby czego?
- No, że postawiłeś ustatkowanie się przed wrażeniami i pogonią za ostateczną walką - wyszczerzyłam zęby, tylko go jeszcze bardziej drażniąc.
- Już mówiłem, że nie nadaję się do głębokich rozmów - burknął i postarał się szybko zejść mi z oczu.
- Czyżbyś była z tych, którzy uważają, że dążenie do celu jest ważniejsze niż sam cel? - zapytała aksamitnym głosem Noelle, unosząc brwi.
Usiłowałam wyglądać na wcielenie niewinności, ale ona tylko pokręciła głową i westchnęła.
- Daj spokój, on tu ma na głowie Tomine, Hyô, Hifryn i przede wszystkim Enrith - przypomniała. - Naprawdę uważasz, że narzeka na brak wrażeń?
Trudno nie sądzić, że Tomine ma wszędzie porozwieszane oczy i uszy, bo faktycznie przybiegła - ale dopiero wtedy, kiedy okazało się, że nie zostanę na dłużej. Przybiegła z wyrzutami.
- Czy jesteś pewna, że to, do czego zmierzasz, to twoja walka, Jasnooka? - zapytała ostro. Po jej obu stronach stanęli Sei'Hyô i Hifryn, niczym obstawa, której tak naprawdę niespecjalnie potrzebowała. On błękitno-fioletowy, ona fioletowo-seledynowa. - Przecież nigdy nie chciałaś się mieszać w sprawy bogów tych światów. Mogłabyś spokojnie przeczekać tutaj.
- Nie jestem pewna, czy powinnam jeszcze reagować na to miano - mruknęłam. - Ale przeczekać nie mogę. Może właśnie dlatego, że to nie moja walka.
- Znowu mówisz niezrozumiale - poskarżył się Hyô.
- Chyba po prostu lubię czuć, że mam wybór. Albo chociaż złudzenie wyboru - wzruszyłam ramionami.
- Powinnaś była zabrać ze sobą miecz - stwierdziła Tomine, przyglądając się broni, którą trzymałam w ręce. Po dość długiej rozterce zdecydowałam się na Przekorę Erlindrei, przemyślawszy wszystkie "za" i "przeciw", ale ona z pewnością wybrałaby broń białą, choćby miała do dyspozycji sto innych, lepszych.
- Miecz można by łatwo obrócić przeciwko temu, kto nim włada - pokręciłam głową. - Ale nie łuk. W każdym razie nie ten łuk.
Skrzywiła się, chcąc chyba jeszcze coś dodać, ale sama byłam jeszcze bardziej skrzywiona, a to z pewnością nie zachęcało do rozmowy. Skinęła mi więc tylko głową i odeszła dostojnym krokiem, dając tym do zrozumienia, że ona wie lepiej. Cokolwiek.
- Może ty mi powiesz - zwróciła się do mnie Hifryn wyzywającym tonem - dlaczego nasze życie zaczęło się obracać głównie wokół dwóch śliniących się i robiących w pieluchy istot, które nawet nie potrafią porządnie myśleć? Byliśmy potężną organizacją i moglibyśmy znowu być, a tymczasem zostaliśmy zdegradowani do roli nianiek!!
Odczekałam chwilę, by móc zdusić śmiech i głęboko odetchnąć.
- Pewnie dlatego - powiedziałam po namyśle - że stanowią połączenie dwóch potężnych mocy i będzie z nich świetna tajna broń, kiedy podrosną.
- Tak? - zadumała się psioniczka. - Hmm. No tak. Na to wygląda. Tylko kiedy to będzie...
16 X
Wielki dysk z ustawionymi na
powierzchni pudełkowatymi budyneczkami wisiał nad nie znanym mi
światem, a jednocześnie jakby poza nim. Przypominał mi w tym trochę
Faile Grande, Yin'gian i inne Górne Wyspy, które tkwiły sobie w
przejściu z DeNaNi do najbliższego świata, Veraldy... Ale przede
wszystkim przywodził mi na myśl tacę z kolorowymi klockami, które
poustawiało jakieś dziecko.
No dobrze, ta potężna góra z równie potężnym wodospadem, u stóp którego błyszczało jezioro, trochę psuła to wrażenie. Stała dumnie na środku dysku i każda rozsądna osoba nazwałaby ją nielogiczną. Nie dość, że wodospad brał się właściwie znikąd, to jezioro wydawało się głębokie... Tak głębokie, że dysk powinien co najmniej przeciekać. A ja się tylko zachwyciłam.
Tam właśnie pojechałam z Kaede, zanim zabrał mnie do Pieśni. Już na Północy naszej domeny, co oznaczało, że podróż zje nam trochę więcej czasu niż powinna.
- Co to za miejsce? - nie mogłam nie spytać.
- Trafiłem tu podczas jednej z podróży z Geddwynem-sensei - odpowiedział niechętnie; widać było, że wolałby mi czegoś nie ujawniać. - Ta góra była wtedy sucha jak pieprz, a ludzie... - zacisnął na chwilę zęby. - Zdesperowani.
Nie chciał już mówić więcej, po prostu zsadził mnie z konia, a sam ruszył ku najwyższemu z klocków... Przepraszam, z domów; takiemu bez okien, a za to z tarasem. Nie zostałam jednak sama, bo mieszkańcy zauważyli nasz przyjazd i zaczęli się kłócić, kto mnie ugości w swojej siedzibie. Wszyscy byli bladzi, chudzi i nosili plecaki ze skrzydłami - to ostatnie oznaczało, że nie spędzali całego życia na tej dziwnej "wyspie". Nawet nie słyszeli, jak próbowałam ich rozdzielić, ale w końcu wszyscy pozostaliśmy na zewnątrz, w pobliżu jeziora. Wodospad huczał donośnie, ale nie zagłuszył mojej ciekawości odnośnie tego miejsca. Nie przeszkadzał też, kiedy tę ciekawość zaspokajałam.
- Trzeba było zabrać mnie ze sobą - powiedziałam później do Kaede, nie kryjąc uśmiechu zadowolenia. - Może wtedy nie usłyszałabym aż tyle.
Zesztywniał, z jedną nogą w strzemieniu.
- Co oni tu robią, atrakcję turystyczną?! - warknął. - A ty też jesteś dobra. Noelle ich tak nie wypytywała!
- Taka historia faktycznie zrobiłaby wrażenie na turystach - uśmiechnęłam się, niezrażona. - Legenda o złym demonie góry, który kazał sobie przyprowadzać dzieci o nadprzyrodzonych zdolnościach, żeby je potem pożerać. Dreszcz emocji gwarantowany.
- Tam na dole, całkiem niedaleko, podobno mieszkają potężni magowie - zjeżył się chłopak. - A nigdy się tym nie zainteresowali. Siedzieli tam z podwiniętymi ogonami.
- Ale teraz już nic nikogo nie zjada, prawda? - nie dałam mu spokoju, choć bardzo tego chciał.
- Nie zjada - powtórzył i nagle roześmiał się ostro. - Teraz mają tu azyl, oazę i sanktuarium. I ten szpanerski wodospad.
- I przyjeżdżasz tutaj, żeby się upewnić, że żadne niezwykłe dziecko już nie będzie cierpiało? - zadałam ostatnie pytanie, siedząc już na koniu. - Czy może im zazdrościsz tego spokoju? Zawsze już będziesz ich tak strzegł?
Kaede westchnął ciężko i poderwał Ayomide do lotu tak gwałtownie, że omal nie spadłam.
- Słuchaj, nie jestem odpowiednim partnerem do głębokich rozmów - uciął stanowczo. - Robię to, co uważam, że muszę robić, i tyle.
Nie naciskałam już. Trzymając się go mocno, spojrzałam niepewnie w dół, pod dysk. Tam też stała klockowata budowla, ale kilkupoziomowa i bardziej skomplikowana.
- A co tam jest? - zainteresowałam się, próbując przyjrzeć się uważniej, zanim konstrukcja zniknęła nam z oczu. Chyba była biała... Kaede zdążył jeszcze zerknąć w dół.
- Nie mam pojęcia - stwierdził. - Nigdy wcześniej tu tego nie było.
- Zabrać cię gdzieś jeszcze? - zaproponował, całkowicie z własnej inicjatywy, gdy już wróciliśmy na Zachód.
- I tak już straciłam dzień - pokręciłam głową. - Nie żebym żałowała, że akurat tak go spędziłam, ale... Pora już przestać się zachowywać, jakby czas się zatrzymał.
Mówiłam tak, a w głębi duszy tęskniłam do tego, by znów zobaczyć DeNaNi. Tylko że gdybym już się tam znalazła, pragnęłabym jednocześnie spotkać się z Claydem, z Mezz'Lil i Shee'Ną, zobaczyć Solen i eksplozję jesieni w lasach. Jednak zapowiadane obskoczenie paru miejsc musiało jeszcze chwilę poczekać.
No dobrze, ta potężna góra z równie potężnym wodospadem, u stóp którego błyszczało jezioro, trochę psuła to wrażenie. Stała dumnie na środku dysku i każda rozsądna osoba nazwałaby ją nielogiczną. Nie dość, że wodospad brał się właściwie znikąd, to jezioro wydawało się głębokie... Tak głębokie, że dysk powinien co najmniej przeciekać. A ja się tylko zachwyciłam.
Tam właśnie pojechałam z Kaede, zanim zabrał mnie do Pieśni. Już na Północy naszej domeny, co oznaczało, że podróż zje nam trochę więcej czasu niż powinna.
- Co to za miejsce? - nie mogłam nie spytać.
- Trafiłem tu podczas jednej z podróży z Geddwynem-sensei - odpowiedział niechętnie; widać było, że wolałby mi czegoś nie ujawniać. - Ta góra była wtedy sucha jak pieprz, a ludzie... - zacisnął na chwilę zęby. - Zdesperowani.
Nie chciał już mówić więcej, po prostu zsadził mnie z konia, a sam ruszył ku najwyższemu z klocków... Przepraszam, z domów; takiemu bez okien, a za to z tarasem. Nie zostałam jednak sama, bo mieszkańcy zauważyli nasz przyjazd i zaczęli się kłócić, kto mnie ugości w swojej siedzibie. Wszyscy byli bladzi, chudzi i nosili plecaki ze skrzydłami - to ostatnie oznaczało, że nie spędzali całego życia na tej dziwnej "wyspie". Nawet nie słyszeli, jak próbowałam ich rozdzielić, ale w końcu wszyscy pozostaliśmy na zewnątrz, w pobliżu jeziora. Wodospad huczał donośnie, ale nie zagłuszył mojej ciekawości odnośnie tego miejsca. Nie przeszkadzał też, kiedy tę ciekawość zaspokajałam.
- Trzeba było zabrać mnie ze sobą - powiedziałam później do Kaede, nie kryjąc uśmiechu zadowolenia. - Może wtedy nie usłyszałabym aż tyle.
Zesztywniał, z jedną nogą w strzemieniu.
- Co oni tu robią, atrakcję turystyczną?! - warknął. - A ty też jesteś dobra. Noelle ich tak nie wypytywała!
- Taka historia faktycznie zrobiłaby wrażenie na turystach - uśmiechnęłam się, niezrażona. - Legenda o złym demonie góry, który kazał sobie przyprowadzać dzieci o nadprzyrodzonych zdolnościach, żeby je potem pożerać. Dreszcz emocji gwarantowany.
- Tam na dole, całkiem niedaleko, podobno mieszkają potężni magowie - zjeżył się chłopak. - A nigdy się tym nie zainteresowali. Siedzieli tam z podwiniętymi ogonami.
- Ale teraz już nic nikogo nie zjada, prawda? - nie dałam mu spokoju, choć bardzo tego chciał.
- Nie zjada - powtórzył i nagle roześmiał się ostro. - Teraz mają tu azyl, oazę i sanktuarium. I ten szpanerski wodospad.
- I przyjeżdżasz tutaj, żeby się upewnić, że żadne niezwykłe dziecko już nie będzie cierpiało? - zadałam ostatnie pytanie, siedząc już na koniu. - Czy może im zazdrościsz tego spokoju? Zawsze już będziesz ich tak strzegł?
Kaede westchnął ciężko i poderwał Ayomide do lotu tak gwałtownie, że omal nie spadłam.
- Słuchaj, nie jestem odpowiednim partnerem do głębokich rozmów - uciął stanowczo. - Robię to, co uważam, że muszę robić, i tyle.
Nie naciskałam już. Trzymając się go mocno, spojrzałam niepewnie w dół, pod dysk. Tam też stała klockowata budowla, ale kilkupoziomowa i bardziej skomplikowana.
- A co tam jest? - zainteresowałam się, próbując przyjrzeć się uważniej, zanim konstrukcja zniknęła nam z oczu. Chyba była biała... Kaede zdążył jeszcze zerknąć w dół.
- Nie mam pojęcia - stwierdził. - Nigdy wcześniej tu tego nie było.
- Zabrać cię gdzieś jeszcze? - zaproponował, całkowicie z własnej inicjatywy, gdy już wróciliśmy na Zachód.
- I tak już straciłam dzień - pokręciłam głową. - Nie żebym żałowała, że akurat tak go spędziłam, ale... Pora już przestać się zachowywać, jakby czas się zatrzymał.
Mówiłam tak, a w głębi duszy tęskniłam do tego, by znów zobaczyć DeNaNi. Tylko że gdybym już się tam znalazła, pragnęłabym jednocześnie spotkać się z Claydem, z Mezz'Lil i Shee'Ną, zobaczyć Solen i eksplozję jesieni w lasach. Jednak zapowiadane obskoczenie paru miejsc musiało jeszcze chwilę poczekać.
15 X
Usłyszawszy moje pytanie, Tenari uśmiechnął się i odpowiedział przeczącym ruchem głowy.
- Coś takiego - mruknęłam. - Skoro n i e polubiłeś mówienia, to powinnam bić ci pokłony za to, że raczyłeś czytać tę książkę na głos.
Siedząca obok niego Ivy upuściła swój pędzelek, chlapiąc farbą na bluzeczkę, i rozchichotała się w głos.
- Przychodzimy oddać ci pokłon, my, królowie ze wszystkich stron świata! - wykrzyknęła, cytując fragment jedneego ze słynnych soleńskich dramatów. Ciekawe, co jeszcze dostaje do czytania. - Niebiosa patrzą, jak płaszczymy się przed dziecięciem!
Tenari pacnął ją kredką w głowę i dopiero wtedy się uspokoiła.
- Słowa zniekształcają myśli - powiedział cicho i wrócił do rysowania. Nie przeszkadzałam mu już, bo nie dość, że rysunek miał być prezentem, to Ten-chan podchodził do niego już trzeci raz i powoli tracił cierpliwość.
Patrzyłam na niego z zadziwieniem. Trochę urósł, to oczywiste, a jednak wciąż był dzieckiem i rzucało się w oczy, kiedy wyrażał się zupełnie nie po dziecięcemu. Zawsze lubił psocić, wcinać niezdrowe posiłki i zaglądać we wszystkie zakamarki, a jednocześnie pozostawał skupiony i wszystko uważnie obserwował - nic się nie zmienił. Właściwie Ivy, wyjściowo przecież prastara dusza jednej z wielu krain Pieśni, bardziej pasowała do standardowego wizerunku dziecka, ale może to po prostu dlatego, że bardziej ją było słychać? Razem stanowili niesamowity duecik ze swoimi własnymi tajemnicami i światy powinny się dobrze przygotować na ich podrośnięcie.
Przyznam, że kiedy się zbudziłam wczorajszego ranka, miałam szczery zamiar zająć się poważnymi rzeczami i pomyśleć o poważnych sprawach - prawda, jak to ambitnie brzmi? Tymczasem jednak miałam wrażenie, że świat się zatrzymał specjalnie dla mnie, że poważne sprawy nie ruszą z miejsca dopóki się porządnie nie wybawię z dzieciakami nad gwiaździstym jeziorkiem (byliśmy potem cali brokatowi), nie napiję się kilku różnych mieszanek herbacianych pomysłu Andrei...
Ach tak. I dopóki nie wyczerpią mi się siły na śmiech, w którym wtórowała mi Vanny. Z jakiegoś powodu Djellia i Ellil upodobali sobie Ricka jako prywatnego przewodnika - ciągali go po całym Rozdrożu, żądając dokładnego wytłumaczenia i dziwiąc się, że w ich światach nikt nie wymyślił tak przemiłego miejsca (domu Nineveh nie widzieli)... Z tego, jak nieszczęsny pan na włościach skarżył się na swój los, wywnioskowałam, że przytrafiło mu się to nie pierwszy raz.
Zastanawiam się, co będzie dalej z tą dwójką. Teraz jest dokładnie odwrotnie - ja jestem u siebie, a oni w zupełnie obcej rzeczywistości. I jak dotąd wcale się tym nie przejmują.
No dobrze, nie ma co tak tkwić we wczoraj, bo dziś z samego ranka pojawił się Kaede.
Przyjechał na kasztance z zaplecionym ogonem, noszącej egzotyczne imię Ayomide; o ile dobrze pamiętam, jeździ na niej od ponad roku, a jednak nie przestał czuć się z tym niepewnie. Nie mam zamiaru go potępiać - mnie samej przez parę lat posiadania konia trudno było przyzwyczaić się do tego podskakiwania, a Kaede zawsze preferował motocykle... Zachowywał się trochę jakby nie wiedział, po co właściwie tu jest, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, został zgarnięty na śniadanie. Nawet nie zdążyłam się z nim porządnie przywitać, ale przynajmniej pomachałam mu z drugiej strony stołu, kiedy już zasiedliśmy do jedzenia.
- Sam przyjechałeś? - zagaiła Vanny ze zmartwioną miną, ale oczy jej jakoś podejrzanie błyszczały. Chłopak odwzajemnił spojrzenie dość nieufnie - albo się już na nim poznał, albo po prostu nie przywykł jeszcze do nowego wyglądu pani Rozdroża.
- Nie chodziło mi o to, żeby trafić właśnie tutaj - powiedział dobitnie. - Sei'Hyô nalegał, cholera wie, dlaczego i po co.
- Twoja obecność jest bardzo mile widziana - pocieszyłam go. - Zawieziesz mnie do Pieśni, dobrze?
Kaede zmierzył mnie wzrokiem podobnie jak przedtem moją kuzynkę; miałam wrażenie, że nie potrafi mnie uplasować w rzeczywistości. Może faktycznie nie mógł, nie dziwiłabym się. A może po prostu miał co innego w głowie.
- Jakbyś nie miała czym pojechać... - burknął wreszcie.
- Bo nie ma! - wyjaśniła Vanny. - Jej osobisty wierzchowiec już tam jest. Skonfiskowany tydzień temu przez Vaneshkę.
- Tam nie ma teraz po co leźć - Kaede wzruszył ramionami i wsadził do ust sporą porcję sałatki. - Na tę całą Krawędź.
Próbował przełknąć zanim jeszcze skończył mówić, czego efektem było zakrztuszenie. Akurat kiedy Vanny zdzieliła go z całej siły w plecy, nadszedł Rick, holowany przez swoich najnowszych fanów.
- Co za żenada - mruknął na ten uroczy widoczek.
Kaede ostentacyjnie to zignorował i (oczywiście, kiedy już wszystko wykaszlał) przyjrzał się raczej Djellii i Ellilowi, który zaczął bawić się powietrzem, popisując się przed Vanny.
- Przygarnęliście jakichś nowych nieszczęśników bez domu? - zdziwił się. - A jeden z nich to jakaś uczesana wersja Tileya? Chyba chcecie dogonić Hanę w jej kolekcji dziwadeł.
- Jak to uczesana? - zakłopotany Ellil przejechał dłonią po swoich niesfornych kosmykach.
- Czekaj - wtrąciłam się. - Co to znaczy, że na Krawędź nie ma po co jechać?
- Ta s t r a s z n a kobieta od pieśni mówiła kiedyś, że to boska strażnica czy coś w tym rodzaju - skrzywił się Kaede. - A może to ty mówiłaś, a ona tylko się denerwowała? Przyjechała wraz z tym drugim, tym kolorowym, ostrzec nas przed wojującymi bogami - prychnął, jakby to była największa niedorzeczność z możliwych.
- Jeśli chodzi o Vaneshkę, to mi też coś takiego mówiła - przypomniała sobie Vanny. - Kiedy zabierała Nindë. Powiedziała, że Los Pieśni zaginął i to zachwiało równowagę.
O, to dopiero mnie zaintrygowało. Los? Były w Pieśni dwa bóstwa związane z losem. Światom na pewno by ulżyło, gdyby chodziło o Devnę, ale tak pięknie być nie mogło, nie ma się co łudzić.
Ha, przyłapałam się na czymś - dopiero co wróciłam, a już wczułam się w sytuację jakbym od początku siedziała w niej po uszy. Tak czy inaczej, nie mogłam pozwolić, żeby mi roznieśli domenę, o której wciąż wiedziałam za mało, prawda? Nawet jeśli... w ogóle wiedziałam za mało i nie miałam pojęcia, co tak naprawdę zastanę na zewnątrz. Mogłabym raz a dobrze wypytać o szczegóły, zamiast interpretować później szereg niedopowiedzeń, ale nie, po co...
- Jedni bogowie chcą wyjść z Pieśni i przyłaczać do niej inne światy - kontynuował Kaede. - Inni chcą tamtych powstrzymać. Tam jest teraz chryja nie z tej ziemi i tyle.
- I mówisz to wszystko tak lekko?! - syknął Rick, uderzając dłonią o blat stołu. - Zostawiwszy tam Noelle i dzieciaki?!
- Chciałabyś, żeby on wobec ciebie też był taki opiekuńczy, co? - szepnęła Vanny do jego żony.
- Czy ja wiem... - westchnęła Andrea. - Zawsze kiedy temat schodzi na Noelle, wpada w ten swój dramatyzm...
Faktycznie, ów dramatyzm powoli sięgał szczytu. Widząc, że Kaede niespecjalnie zważa na jego słowa, białowłosy szybkim ruchem chwycił go za klapy czarnej kurtki.
- Wiesz, co byś zrobił, gdybyś miał trochę rozumu? - wycedził. - Powiem ci powoli, żebyś zrozumiał: ukryłbyś swoją rodzinę w bezpiecznym miejscu, z dala od jakichkolwiek "chryj", zamiast szwendać się samotnie po innych domenach.
Teraz Kaede nie wytrzymał - również złapał Ricka za kołnierz i odepchnął go od siebie, wstając gwałtownie i przewracając przy tym krzesło.
- Ha'O'Hana jest od wieków obrażona z wzajemnością na bogów, przez co jest najbezpieczniejszym miejscem w naszej Zwrotce, a inne światy mogą w każdej chwili mieć przechlapane, I ODWAL SIĘ OD MOJEJ RODZINY!! - wyrzucił z siebie jednym tchem.
- Światy już i tak mają przechlapane - mruknęła Vanny, ale miała przy tym dziwnie zdławiony głos.
- Przypominam ci - Rick nie dał się zbić z tropu - że to jest też m o j a rodzina.
Staliby tak bez końca, piorunując się wzrokiem, gdyby Andrea nie wstała i ich nie rozdzieliła.
- Mój niepoprawny małżonek miał na myśli, że mógłbyś ich wreszcie przywieźć w odwiedziny - zwróciła się do Kaede ze słodkim uśmiechem. - Polulałabym sobie taki mały kłębuszek. Albo i dwa.
Obaj panowie jednocześnie przełknęli ślinę i uciekli spojrzeniem w bok. Każdy chyba z innych powodów.
- Oczywiście mam już i tak dwa inne do lulania - dokończyła lekkim tonem. - Ale cóż, Tenari i Ivy przychodzą do mnie głównie po słodycze.
- Mogłem tutaj jednak nie przyjeżdżać - stwierdził Kaede. - Choćby Sei'Hyô mnie nawiedzał w moich własnych okularach.
- Nie desperuj - mruknęłam. - I nie waż się nawiać, póki się nie spakuję.
- A my? - poskarżył się Ellil. - Jednak nas zostawiasz!
- Wepchnąłeś się tu za mną, to teraz się dostosuj - prychnęłam. - Bogom trudno jest się aklimatyzować w światach już i tak terroryzowanych przez innych bogów, wiesz? Mówię to na podstawie osobistych obserwacji.
- Chyba we wszystkich światach byłbym obcym bóstwem, nie? - mruknął niepewnie.
- Nie znam się na innych bogach, ale ci to dwunastka piramidalnych gnojków - ucięłam. - No, jedenastka, skoro jeden zaginął.
Najbardziej mi się nie podobało, że znowu zostawiam Tenariego, choć Pieśń to już przecież nie Domena Lustrzana. No ale on tylko uśmiechnął się tak wyrozumiale, że aż mi gorąco uderzyło do głowy i chyba wypłynęło obficie na twarz.
- Coś takiego - mruknęłam. - Skoro n i e polubiłeś mówienia, to powinnam bić ci pokłony za to, że raczyłeś czytać tę książkę na głos.
Siedząca obok niego Ivy upuściła swój pędzelek, chlapiąc farbą na bluzeczkę, i rozchichotała się w głos.
- Przychodzimy oddać ci pokłon, my, królowie ze wszystkich stron świata! - wykrzyknęła, cytując fragment jedneego ze słynnych soleńskich dramatów. Ciekawe, co jeszcze dostaje do czytania. - Niebiosa patrzą, jak płaszczymy się przed dziecięciem!
Tenari pacnął ją kredką w głowę i dopiero wtedy się uspokoiła.
- Słowa zniekształcają myśli - powiedział cicho i wrócił do rysowania. Nie przeszkadzałam mu już, bo nie dość, że rysunek miał być prezentem, to Ten-chan podchodził do niego już trzeci raz i powoli tracił cierpliwość.
Patrzyłam na niego z zadziwieniem. Trochę urósł, to oczywiste, a jednak wciąż był dzieckiem i rzucało się w oczy, kiedy wyrażał się zupełnie nie po dziecięcemu. Zawsze lubił psocić, wcinać niezdrowe posiłki i zaglądać we wszystkie zakamarki, a jednocześnie pozostawał skupiony i wszystko uważnie obserwował - nic się nie zmienił. Właściwie Ivy, wyjściowo przecież prastara dusza jednej z wielu krain Pieśni, bardziej pasowała do standardowego wizerunku dziecka, ale może to po prostu dlatego, że bardziej ją było słychać? Razem stanowili niesamowity duecik ze swoimi własnymi tajemnicami i światy powinny się dobrze przygotować na ich podrośnięcie.
Przyznam, że kiedy się zbudziłam wczorajszego ranka, miałam szczery zamiar zająć się poważnymi rzeczami i pomyśleć o poważnych sprawach - prawda, jak to ambitnie brzmi? Tymczasem jednak miałam wrażenie, że świat się zatrzymał specjalnie dla mnie, że poważne sprawy nie ruszą z miejsca dopóki się porządnie nie wybawię z dzieciakami nad gwiaździstym jeziorkiem (byliśmy potem cali brokatowi), nie napiję się kilku różnych mieszanek herbacianych pomysłu Andrei...
Ach tak. I dopóki nie wyczerpią mi się siły na śmiech, w którym wtórowała mi Vanny. Z jakiegoś powodu Djellia i Ellil upodobali sobie Ricka jako prywatnego przewodnika - ciągali go po całym Rozdrożu, żądając dokładnego wytłumaczenia i dziwiąc się, że w ich światach nikt nie wymyślił tak przemiłego miejsca (domu Nineveh nie widzieli)... Z tego, jak nieszczęsny pan na włościach skarżył się na swój los, wywnioskowałam, że przytrafiło mu się to nie pierwszy raz.
Zastanawiam się, co będzie dalej z tą dwójką. Teraz jest dokładnie odwrotnie - ja jestem u siebie, a oni w zupełnie obcej rzeczywistości. I jak dotąd wcale się tym nie przejmują.
No dobrze, nie ma co tak tkwić we wczoraj, bo dziś z samego ranka pojawił się Kaede.
Przyjechał na kasztance z zaplecionym ogonem, noszącej egzotyczne imię Ayomide; o ile dobrze pamiętam, jeździ na niej od ponad roku, a jednak nie przestał czuć się z tym niepewnie. Nie mam zamiaru go potępiać - mnie samej przez parę lat posiadania konia trudno było przyzwyczaić się do tego podskakiwania, a Kaede zawsze preferował motocykle... Zachowywał się trochę jakby nie wiedział, po co właściwie tu jest, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, został zgarnięty na śniadanie. Nawet nie zdążyłam się z nim porządnie przywitać, ale przynajmniej pomachałam mu z drugiej strony stołu, kiedy już zasiedliśmy do jedzenia.
- Sam przyjechałeś? - zagaiła Vanny ze zmartwioną miną, ale oczy jej jakoś podejrzanie błyszczały. Chłopak odwzajemnił spojrzenie dość nieufnie - albo się już na nim poznał, albo po prostu nie przywykł jeszcze do nowego wyglądu pani Rozdroża.
- Nie chodziło mi o to, żeby trafić właśnie tutaj - powiedział dobitnie. - Sei'Hyô nalegał, cholera wie, dlaczego i po co.
- Twoja obecność jest bardzo mile widziana - pocieszyłam go. - Zawieziesz mnie do Pieśni, dobrze?
Kaede zmierzył mnie wzrokiem podobnie jak przedtem moją kuzynkę; miałam wrażenie, że nie potrafi mnie uplasować w rzeczywistości. Może faktycznie nie mógł, nie dziwiłabym się. A może po prostu miał co innego w głowie.
- Jakbyś nie miała czym pojechać... - burknął wreszcie.
- Bo nie ma! - wyjaśniła Vanny. - Jej osobisty wierzchowiec już tam jest. Skonfiskowany tydzień temu przez Vaneshkę.
- Tam nie ma teraz po co leźć - Kaede wzruszył ramionami i wsadził do ust sporą porcję sałatki. - Na tę całą Krawędź.
Próbował przełknąć zanim jeszcze skończył mówić, czego efektem było zakrztuszenie. Akurat kiedy Vanny zdzieliła go z całej siły w plecy, nadszedł Rick, holowany przez swoich najnowszych fanów.
- Co za żenada - mruknął na ten uroczy widoczek.
Kaede ostentacyjnie to zignorował i (oczywiście, kiedy już wszystko wykaszlał) przyjrzał się raczej Djellii i Ellilowi, który zaczął bawić się powietrzem, popisując się przed Vanny.
- Przygarnęliście jakichś nowych nieszczęśników bez domu? - zdziwił się. - A jeden z nich to jakaś uczesana wersja Tileya? Chyba chcecie dogonić Hanę w jej kolekcji dziwadeł.
- Jak to uczesana? - zakłopotany Ellil przejechał dłonią po swoich niesfornych kosmykach.
- Czekaj - wtrąciłam się. - Co to znaczy, że na Krawędź nie ma po co jechać?
- Ta s t r a s z n a kobieta od pieśni mówiła kiedyś, że to boska strażnica czy coś w tym rodzaju - skrzywił się Kaede. - A może to ty mówiłaś, a ona tylko się denerwowała? Przyjechała wraz z tym drugim, tym kolorowym, ostrzec nas przed wojującymi bogami - prychnął, jakby to była największa niedorzeczność z możliwych.
- Jeśli chodzi o Vaneshkę, to mi też coś takiego mówiła - przypomniała sobie Vanny. - Kiedy zabierała Nindë. Powiedziała, że Los Pieśni zaginął i to zachwiało równowagę.
O, to dopiero mnie zaintrygowało. Los? Były w Pieśni dwa bóstwa związane z losem. Światom na pewno by ulżyło, gdyby chodziło o Devnę, ale tak pięknie być nie mogło, nie ma się co łudzić.
Ha, przyłapałam się na czymś - dopiero co wróciłam, a już wczułam się w sytuację jakbym od początku siedziała w niej po uszy. Tak czy inaczej, nie mogłam pozwolić, żeby mi roznieśli domenę, o której wciąż wiedziałam za mało, prawda? Nawet jeśli... w ogóle wiedziałam za mało i nie miałam pojęcia, co tak naprawdę zastanę na zewnątrz. Mogłabym raz a dobrze wypytać o szczegóły, zamiast interpretować później szereg niedopowiedzeń, ale nie, po co...
- Jedni bogowie chcą wyjść z Pieśni i przyłaczać do niej inne światy - kontynuował Kaede. - Inni chcą tamtych powstrzymać. Tam jest teraz chryja nie z tej ziemi i tyle.
- I mówisz to wszystko tak lekko?! - syknął Rick, uderzając dłonią o blat stołu. - Zostawiwszy tam Noelle i dzieciaki?!
- Chciałabyś, żeby on wobec ciebie też był taki opiekuńczy, co? - szepnęła Vanny do jego żony.
- Czy ja wiem... - westchnęła Andrea. - Zawsze kiedy temat schodzi na Noelle, wpada w ten swój dramatyzm...
Faktycznie, ów dramatyzm powoli sięgał szczytu. Widząc, że Kaede niespecjalnie zważa na jego słowa, białowłosy szybkim ruchem chwycił go za klapy czarnej kurtki.
- Wiesz, co byś zrobił, gdybyś miał trochę rozumu? - wycedził. - Powiem ci powoli, żebyś zrozumiał: ukryłbyś swoją rodzinę w bezpiecznym miejscu, z dala od jakichkolwiek "chryj", zamiast szwendać się samotnie po innych domenach.
Teraz Kaede nie wytrzymał - również złapał Ricka za kołnierz i odepchnął go od siebie, wstając gwałtownie i przewracając przy tym krzesło.
- Ha'O'Hana jest od wieków obrażona z wzajemnością na bogów, przez co jest najbezpieczniejszym miejscem w naszej Zwrotce, a inne światy mogą w każdej chwili mieć przechlapane, I ODWAL SIĘ OD MOJEJ RODZINY!! - wyrzucił z siebie jednym tchem.
- Światy już i tak mają przechlapane - mruknęła Vanny, ale miała przy tym dziwnie zdławiony głos.
- Przypominam ci - Rick nie dał się zbić z tropu - że to jest też m o j a rodzina.
Staliby tak bez końca, piorunując się wzrokiem, gdyby Andrea nie wstała i ich nie rozdzieliła.
- Mój niepoprawny małżonek miał na myśli, że mógłbyś ich wreszcie przywieźć w odwiedziny - zwróciła się do Kaede ze słodkim uśmiechem. - Polulałabym sobie taki mały kłębuszek. Albo i dwa.
Obaj panowie jednocześnie przełknęli ślinę i uciekli spojrzeniem w bok. Każdy chyba z innych powodów.
- Oczywiście mam już i tak dwa inne do lulania - dokończyła lekkim tonem. - Ale cóż, Tenari i Ivy przychodzą do mnie głównie po słodycze.
- Mogłem tutaj jednak nie przyjeżdżać - stwierdził Kaede. - Choćby Sei'Hyô mnie nawiedzał w moich własnych okularach.
- Nie desperuj - mruknęłam. - I nie waż się nawiać, póki się nie spakuję.
- A my? - poskarżył się Ellil. - Jednak nas zostawiasz!
- Wepchnąłeś się tu za mną, to teraz się dostosuj - prychnęłam. - Bogom trudno jest się aklimatyzować w światach już i tak terroryzowanych przez innych bogów, wiesz? Mówię to na podstawie osobistych obserwacji.
- Chyba we wszystkich światach byłbym obcym bóstwem, nie? - mruknął niepewnie.
- Nie znam się na innych bogach, ale ci to dwunastka piramidalnych gnojków - ucięłam. - No, jedenastka, skoro jeden zaginął.
Najbardziej mi się nie podobało, że znowu zostawiam Tenariego, choć Pieśń to już przecież nie Domena Lustrzana. No ale on tylko uśmiechnął się tak wyrozumiale, że aż mi gorąco uderzyło do głowy i chyba wypłynęło obficie na twarz.
13 X
I've been many places
I've travelled 'round the world
Always on the search for something new
But what does it matter
When all the roads I've crossed
Always seem to lead back to you
When you play with fire
Sometimes you get burned
It happens when you take a chance or two
But time is never wasted
When you've lived and learned
And in time it comes back to you
And when I got weary
I'd sit a while and rest
Memories invading my mind
All the things I'd treasured
The ones I'd loved the best
Were the things that I'd left behind...
Vanny podniosła się z kanapy i powoli podeszła, spoglądając na mnie uważnie i z lekkim wyrzutem. A przynajmniej już na początku założyłam, że to Vanny, bo skoro siedziała w salonie na Rozdrożu, osaczona przez Tenariego i Ivy, i była tu zupełnie na miejscu... Że nie była do siebie zbyt podobna, to inna rzecz. Miała niebieskie oczy, a włosy koloru zgaszonego błękitu, z uroczą dziewczęcą grzyweczką, ale wciąż mogła uchodzić przynajmniej za własną bliską krewną.
- Co to za image? - zapytałam, przyglądając się jej. Musiałam mieć wyjątkowo tępą minę, bo dzieciaki na kanapie zachichotały.
- Co to za nadbagaż? - odbiła piłeczkę, wskazując palcem gdzieś za mnie.
Zamrugałam ślepkami równie tępo, po czym wolniutko się obejrzałam, by zobaczyć następującą niespodziankę: Ellil stał sobie spokojnie, szczerząc zęby, a u jego boku Djellia, w pelerynce utkanej jakby z wielkich płatków kwiatów, rozglądała się po pokoju.
- A bo ja wiem? - mruknęłam, odwracając się z powrotem. - Nie spodziewałam się, że coś za mną przyjdzie.
- Doszliśmy do wniosku, że skoro zostaliśmy we trójkę umieszczeni na jednym rysunku, to coś to musi oznaczać - zaczęła wyjaśniać dziewczyna przepraszającym tonem. - I okazało się, że nas też można wczytać.
- A w każdym razie k o g o ś jeszcze, i tym kimś mogliśmy być my - dodał Ellil. - Poza tym Djel chciała sobie w ten sposób zrobić prezent urodzinowy.
- O? - zainteresowałam się. - A kiedy masz urodziny?
- Jedenastego października - wyjawiła nieśmiało.
- O! - ucieszyła się naraz Vanny. - To przedwczoraj! Też jesteś spod Wagi!
Za jej plecami Ten-chan i Ivy uśmiechnęli się do siebie jak para szaleńców, ale skoro tego nie widziała, to i nie zgromiła ich wzrokiem. Przygryzłam wargę i zmierzwiłam mojemu wychowankowi czuprynę, co przyjął zupełnie spokojnie; złapał mnie za rękę z uśmiechem, jakbym wcale a wcale nie zostawiła go na tak długo, ale...
- Coś takiego, a myślałam, że spędziłam tam więcej czasu - powiedziałam do siebie.
- A co, mało ci było? - podchwyciła moja kuzyneczka. - Gdziekolwiek byłaś, spędziłaś tam ponad rok. Wybrałaś się w długą drogę do odnalezienia siebie, czy co to miało być?
- Tak, oczywiście - prychnęłam. - Spędziłam ponad rok na skrajnej ascezie, żeby w końcu dostąpić nirwany - powrotu.
- Ascezie?! - wykrzyknęła Vanny. - Ty byś się dała namówić na ascezę? Ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co oznacza skrajna asceza?!
- Nie, ona chyba sobie nie zdaje - wtrącił Ellil, patrząc na nas i niewiele rozumiejąc - Zawsze mi się wydawało, że asceza to wyrzeczenie się przyjemności, surową samodyscyplinę i nieustanne kontemplacje. To ostatnie to akurat Miya często robiła, ale jeszcze nie zauważyłem, żeby z własnej woli wyrzekła się herbaty, książek czy...
Jak na komendę odwzajemniłyśmy jego spojrzenie, obie poważne i uroczyste.
- Chodzi o to - powiedziała powoli i dobitnie Vanny. - że dzieci słyszą.
W tym momencie nie wytrzymałam i wybuchnęłam dzikim chichotem; i już po chwili obie siedziałyśmy na kanapie, obejmując się serdecznie i zaśmiewając się do łez, jakby było z czego. Chociaż właściwie było, bo przecież co miałyśmy robić, płakać? A że "nadbagaż" stał jak te dwa słupy, dziwnie na nas patrząc? Zachciało im się leźć w moje środowisko, to niech się przyzwyczajają.
Po takim przywitaniu nadszedł czas na obfitą kolację - niby napchałam się cukierkami w Krainie Czarów, a jednak czułam ożywczy apetyt, jakbym nagle zaczęła funkcjonować na nowo. Andrea, niezawodna gospodyni, nie kręciła nosem na dodatkowe gęby do nakarmienia, a tylko zauważyła, że dawno ich nie odwiedzałam, ale to dobrze, że jestem, bo dzięki temu i Vanny się wreszcie pofatygowała na Rozdroże.
- To Tenari się domagał - zaoponowała z pełnymi ustami zainteresowana. - Ja głosowałam za herbaciarnią.
- Ja nie narzekam - wzruszyłam ramionami. - W herbaciarni byłoby mi za łatwo zostać.
- A nie o to ci chodziło? - zdziwił się Ellil. - Tam jest twój dom, tak? Tam, gdzie ta herbaciarnia.
- No właśnie - skinęłam głową. - A trzeba będzie obskoczyć parę miejsc, zanim przyjdzie pora na zaszycie się w Blue Haven.
- Na razie nigdzie nie skaczesz - zmitygowała mnie kuzynka. - Po pierwsze, musisz mi wszystko opowiedzieć. Po drugie, ja muszę ci co nieco opowiedzieć. A po trzecie, tam, gdzie skoczysz, pewnie zaszyjesz się jeszcze głębiej i...
- I po czwarte - dodał cicho bóg wiatru. - Halo, a kto się nami zaopiekuje?...
- Jesteś dużym chłopcem, prawda? - usadziła go Djellia. - Poza tym ja też potrafię się przenosić między światami, zaopiekuję się tobą, biedactwo.
- Jakież to rozczulające - westchnęłam na ten widok i ponownie zwróciłam się do kuzynki: - A przepraszam, co ty sugerujesz na temat, gdzie ja chcę skakać?
Vanny tylko wzniosła oczy do sufitu i pokręciła głową z rezygnacją. A ja naprawdę miałam powody, by zadać takie pytanie; w końcu z początku byłam niepewna nawet tego, jak ona mnie przyjmie. Albo Tenari. Albo właściwie ktokolwiek, komu zniknęłam z życia.
- Nie, no nie musisz się tak martwić - pocieszyła mnie Vanny jeszcze później, kiedy już leżałyśmy obłożone poduszkami. - Lex, jak go ostatnio widziałam, ma się świetnie.
- Lex ma się świetnie - powtórzyłam bez wyrazu. - Jasne, nie ma sprawy.
- No, świetnie w miarę swoich możliwości - przyznała. - W każdym razie podjęłam go kiedyś w herbaciarni, przegadałam, zatkałam...
- Jestem z ciebie dumna - mruknęłam sennie. Sen także aż się prosił, bym mu się poddała, ale nie miałam jeszcze ochoty przerywać tej pogawędki z kuzynką. Nawet jeśli po zdaniu jej relacji z większości podróży zaczęłam tracić głos. Nawet jeśli wymyślałam sobie w duchu, że dałam się w ogóle namówić na tak długie opowiadanie bez przerwy. Ale może jestem troszkę niesprawiedliwa - Vanny też sporo od siebie wtrącała, często na zupełnie błahe tematy, ale tego mi było trzeba, żeby mocniej poczuć, że nie straciłam tu swojego miejsca. Opowiadała, co przez ten czas porabiał Tenari; relacjonowała jak to w Melgrade jabłonie uginały się pod ciężarem owoców, które zrywała wraz z Claydem całymi dniami i skończyć nie mogli, "bo to jakieś czary były"; mówiła, jak sobie radzi Kaede "w swojej wielkiej, kochanej rodzinie z Hany" i wspomniała, że Geddwyn czegoś szwenda się po światach, razem z Brangien i Artenem. Nie powiem, szkoda, bo przecież Teevine miało być jednym z pierwszych miejsc moich "skoków"...
Trochę mi za to umykała na pytania o jej nowy wygląd - w porządku, dowiedziałam się, że jej prawdziwe ciało jest teraz dobrze zakonserwowane w siedzibie organizacji, która ją zatrudnia, ale o przyczynach mówiła bardzo oględnie. Nawet kiedy próbowałam wypytać o szczegóły ascezy typu czy jej nowe kubki smakowe lubią słodycze i czy nagle nie dostała alergii na coś, za czym przedtem przepadała. No nic, nie jest specjalnie zadowolona z tej zamiany i trudno mi się temu dziwić.
- Powinnaś pogadać z Vaneshką - stwierdziła w pewnej chwili. - Widujemy się czasem z Blue Haven i z tego, co zrozumiałam, chętnie cię wytarga za uszy, kiedy się spotkacie.
- Jakoś podejrzewam, że będzie pierwsza z wielu - odparłam. - Ale chętnie się przekonam... Jak bardzo moja nieobecność została odnotowana...
Język mi się już plątał, więc dałam sobie spokój i życzyłam Vanny dobrej nocy. Tylko jeszcze zanim sen całkowicie mnie pochłonął, przypomniałam sobie, że słyszałam jak Tenari się o d e z w a ł, a nawet tego nie skomentowałam.
I've travelled 'round the world
Always on the search for something new
But what does it matter
When all the roads I've crossed
Always seem to lead back to you
When you play with fire
Sometimes you get burned
It happens when you take a chance or two
But time is never wasted
When you've lived and learned
And in time it comes back to you
And when I got weary
I'd sit a while and rest
Memories invading my mind
All the things I'd treasured
The ones I'd loved the best
Were the things that I'd left behind...
Blackmore's Night
Vanny podniosła się z kanapy i powoli podeszła, spoglądając na mnie uważnie i z lekkim wyrzutem. A przynajmniej już na początku założyłam, że to Vanny, bo skoro siedziała w salonie na Rozdrożu, osaczona przez Tenariego i Ivy, i była tu zupełnie na miejscu... Że nie była do siebie zbyt podobna, to inna rzecz. Miała niebieskie oczy, a włosy koloru zgaszonego błękitu, z uroczą dziewczęcą grzyweczką, ale wciąż mogła uchodzić przynajmniej za własną bliską krewną.
- Co to za image? - zapytałam, przyglądając się jej. Musiałam mieć wyjątkowo tępą minę, bo dzieciaki na kanapie zachichotały.
- Co to za nadbagaż? - odbiła piłeczkę, wskazując palcem gdzieś za mnie.
Zamrugałam ślepkami równie tępo, po czym wolniutko się obejrzałam, by zobaczyć następującą niespodziankę: Ellil stał sobie spokojnie, szczerząc zęby, a u jego boku Djellia, w pelerynce utkanej jakby z wielkich płatków kwiatów, rozglądała się po pokoju.
- A bo ja wiem? - mruknęłam, odwracając się z powrotem. - Nie spodziewałam się, że coś za mną przyjdzie.
- Doszliśmy do wniosku, że skoro zostaliśmy we trójkę umieszczeni na jednym rysunku, to coś to musi oznaczać - zaczęła wyjaśniać dziewczyna przepraszającym tonem. - I okazało się, że nas też można wczytać.
- A w każdym razie k o g o ś jeszcze, i tym kimś mogliśmy być my - dodał Ellil. - Poza tym Djel chciała sobie w ten sposób zrobić prezent urodzinowy.
- O? - zainteresowałam się. - A kiedy masz urodziny?
- Jedenastego października - wyjawiła nieśmiało.
- O! - ucieszyła się naraz Vanny. - To przedwczoraj! Też jesteś spod Wagi!
Za jej plecami Ten-chan i Ivy uśmiechnęli się do siebie jak para szaleńców, ale skoro tego nie widziała, to i nie zgromiła ich wzrokiem. Przygryzłam wargę i zmierzwiłam mojemu wychowankowi czuprynę, co przyjął zupełnie spokojnie; złapał mnie za rękę z uśmiechem, jakbym wcale a wcale nie zostawiła go na tak długo, ale...
- Coś takiego, a myślałam, że spędziłam tam więcej czasu - powiedziałam do siebie.
- A co, mało ci było? - podchwyciła moja kuzyneczka. - Gdziekolwiek byłaś, spędziłaś tam ponad rok. Wybrałaś się w długą drogę do odnalezienia siebie, czy co to miało być?
- Tak, oczywiście - prychnęłam. - Spędziłam ponad rok na skrajnej ascezie, żeby w końcu dostąpić nirwany - powrotu.
- Ascezie?! - wykrzyknęła Vanny. - Ty byś się dała namówić na ascezę? Ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co oznacza skrajna asceza?!
- Nie, ona chyba sobie nie zdaje - wtrącił Ellil, patrząc na nas i niewiele rozumiejąc - Zawsze mi się wydawało, że asceza to wyrzeczenie się przyjemności, surową samodyscyplinę i nieustanne kontemplacje. To ostatnie to akurat Miya często robiła, ale jeszcze nie zauważyłem, żeby z własnej woli wyrzekła się herbaty, książek czy...
Jak na komendę odwzajemniłyśmy jego spojrzenie, obie poważne i uroczyste.
- Chodzi o to - powiedziała powoli i dobitnie Vanny. - że dzieci słyszą.
W tym momencie nie wytrzymałam i wybuchnęłam dzikim chichotem; i już po chwili obie siedziałyśmy na kanapie, obejmując się serdecznie i zaśmiewając się do łez, jakby było z czego. Chociaż właściwie było, bo przecież co miałyśmy robić, płakać? A że "nadbagaż" stał jak te dwa słupy, dziwnie na nas patrząc? Zachciało im się leźć w moje środowisko, to niech się przyzwyczajają.
Po takim przywitaniu nadszedł czas na obfitą kolację - niby napchałam się cukierkami w Krainie Czarów, a jednak czułam ożywczy apetyt, jakbym nagle zaczęła funkcjonować na nowo. Andrea, niezawodna gospodyni, nie kręciła nosem na dodatkowe gęby do nakarmienia, a tylko zauważyła, że dawno ich nie odwiedzałam, ale to dobrze, że jestem, bo dzięki temu i Vanny się wreszcie pofatygowała na Rozdroże.
- To Tenari się domagał - zaoponowała z pełnymi ustami zainteresowana. - Ja głosowałam za herbaciarnią.
- Ja nie narzekam - wzruszyłam ramionami. - W herbaciarni byłoby mi za łatwo zostać.
- A nie o to ci chodziło? - zdziwił się Ellil. - Tam jest twój dom, tak? Tam, gdzie ta herbaciarnia.
- No właśnie - skinęłam głową. - A trzeba będzie obskoczyć parę miejsc, zanim przyjdzie pora na zaszycie się w Blue Haven.
- Na razie nigdzie nie skaczesz - zmitygowała mnie kuzynka. - Po pierwsze, musisz mi wszystko opowiedzieć. Po drugie, ja muszę ci co nieco opowiedzieć. A po trzecie, tam, gdzie skoczysz, pewnie zaszyjesz się jeszcze głębiej i...
- I po czwarte - dodał cicho bóg wiatru. - Halo, a kto się nami zaopiekuje?...
- Jesteś dużym chłopcem, prawda? - usadziła go Djellia. - Poza tym ja też potrafię się przenosić między światami, zaopiekuję się tobą, biedactwo.
- Jakież to rozczulające - westchnęłam na ten widok i ponownie zwróciłam się do kuzynki: - A przepraszam, co ty sugerujesz na temat, gdzie ja chcę skakać?
Vanny tylko wzniosła oczy do sufitu i pokręciła głową z rezygnacją. A ja naprawdę miałam powody, by zadać takie pytanie; w końcu z początku byłam niepewna nawet tego, jak ona mnie przyjmie. Albo Tenari. Albo właściwie ktokolwiek, komu zniknęłam z życia.
- Nie, no nie musisz się tak martwić - pocieszyła mnie Vanny jeszcze później, kiedy już leżałyśmy obłożone poduszkami. - Lex, jak go ostatnio widziałam, ma się świetnie.
- Lex ma się świetnie - powtórzyłam bez wyrazu. - Jasne, nie ma sprawy.
- No, świetnie w miarę swoich możliwości - przyznała. - W każdym razie podjęłam go kiedyś w herbaciarni, przegadałam, zatkałam...
- Jestem z ciebie dumna - mruknęłam sennie. Sen także aż się prosił, bym mu się poddała, ale nie miałam jeszcze ochoty przerywać tej pogawędki z kuzynką. Nawet jeśli po zdaniu jej relacji z większości podróży zaczęłam tracić głos. Nawet jeśli wymyślałam sobie w duchu, że dałam się w ogóle namówić na tak długie opowiadanie bez przerwy. Ale może jestem troszkę niesprawiedliwa - Vanny też sporo od siebie wtrącała, często na zupełnie błahe tematy, ale tego mi było trzeba, żeby mocniej poczuć, że nie straciłam tu swojego miejsca. Opowiadała, co przez ten czas porabiał Tenari; relacjonowała jak to w Melgrade jabłonie uginały się pod ciężarem owoców, które zrywała wraz z Claydem całymi dniami i skończyć nie mogli, "bo to jakieś czary były"; mówiła, jak sobie radzi Kaede "w swojej wielkiej, kochanej rodzinie z Hany" i wspomniała, że Geddwyn czegoś szwenda się po światach, razem z Brangien i Artenem. Nie powiem, szkoda, bo przecież Teevine miało być jednym z pierwszych miejsc moich "skoków"...
Trochę mi za to umykała na pytania o jej nowy wygląd - w porządku, dowiedziałam się, że jej prawdziwe ciało jest teraz dobrze zakonserwowane w siedzibie organizacji, która ją zatrudnia, ale o przyczynach mówiła bardzo oględnie. Nawet kiedy próbowałam wypytać o szczegóły ascezy typu czy jej nowe kubki smakowe lubią słodycze i czy nagle nie dostała alergii na coś, za czym przedtem przepadała. No nic, nie jest specjalnie zadowolona z tej zamiany i trudno mi się temu dziwić.
- Powinnaś pogadać z Vaneshką - stwierdziła w pewnej chwili. - Widujemy się czasem z Blue Haven i z tego, co zrozumiałam, chętnie cię wytarga za uszy, kiedy się spotkacie.
- Jakoś podejrzewam, że będzie pierwsza z wielu - odparłam. - Ale chętnie się przekonam... Jak bardzo moja nieobecność została odnotowana...
Język mi się już plątał, więc dałam sobie spokój i życzyłam Vanny dobrej nocy. Tylko jeszcze zanim sen całkowicie mnie pochłonął, przypomniałam sobie, że słyszałam jak Tenari się o d e z w a ł, a nawet tego nie skomentowałam.
*
Pewien mistrz opowieści
rzekł kiedyś, że wszystkie miejsca, które zniknęły z map, gdy
ostatecznie udowodniono im nieistnienie, trafiają do Krainy Czarów.
Sądzę, że nikt, kto choć raz do niej zawitał, nie zaprzeczyłby tym
słowom. Właśnie tutaj można znaleźć pałac Walkirii, Wyspę Jabłoni oraz
mnóstwo innych miejsc, których istnienie uświadomiłam sobie jeszcze
nawet zanim Rafael lub któraś z naszych towarzyszek zdążyli choćby o
nich nadmienić.
Nie jestem pewna, ile zajęła nam droga do Przystani Pereł ani nawet w jaki sposób ją pokonaliśmy. Tak jakby ktoś, kto czytał tę opowieść - albo wcześniej pisał - ominął opis podróży. Nie będę mieć pretensji, sama niekiedy tak robię. W każdym razie Przystań Pereł powitała nas szumem morza już z oddali.
Zanim jednak doszliśmy do miasta, elfki pożegnały nas, tłumacząc, że za bardzo oddaliły się od swoich i trochę już się stęskniły.
- Nawet ich nie zapytałam o imiona - pożaliłam się, gdy tylko zniknęły nam z oczu. - Były i się rozpłynęły. Jak na pograniczu snu i jawy.
- Ani ty nie podałaś im swojego - zauważył Rafael. - Pamiętaj, że zdradzanie imienia obcym może mieć przykre konsekwencje.
- Czy według ciebie jestem czarownicą-zaklinaczką? - prychnęłam.
- Nie, za to jesteś czymś innym - odparował z mądrą miną.
- Demony częściej gubią własne imiona niż zabierają cudze - ucięłam. - Dziwi mnie, że ty wyraźnie masz za nic te przestrogi.
- Bo mnie tutaj wszyscy kochają - oświadczył Rafael niefrasobliwie. - Ale widzisz, ja ciebie też nie zapytałem.
- No to co mam robić? Nie chcę być traktowana tak bezosobowo. Za mało mam charyzmy, żeby się wznieść ponad swoje imię.
- Wymyśl, jak cię nazywać. Nawet jeśli nowe imię przyrośnie do ciebie, i tak nikt nie obróci go przeciwko tobie.
Zadumałam się, uciekając myślami do książki Moriany, w której przecież się pojawiłam.
- Co to znaczy ayina-kela? - przypomniało mi się. Rafael natychmiast uśmiechnął się radośnie.
- "Kropla rosy" - wyjaśnił. - To z języka Synów Pustyni. Oni w ogóle bardzo sobie cenią wodę, jak się łatwo domyślić. Pewnie dlatego tak to ładnie brzmi.
- Kropla Rosy - powtórzyłam, odwzajemniając uśmiech. - Mój przyjaciel lubi mnie tak nazywać.
- No, to jesteś przyzwyczajona - skwitował. Nie mitrężyliśmy już dłużej czasu, była już najwyższa pora, by rozejrzeć się po Przystani Pereł.
I bardzo prędko się tam zgubiłam. Zobaczyłam trzy małe światełka, krążące w powietrzu jakby się czymś denerwowały, i zaciekawiona poszłam za nimi. A kiedy się zreflektowałam i obejrzałam za Rafaelem, zdążył już mi zniknąć w tłumie istot najprzeróżniejszej maści...
Przechadzałam się brukowanymi uliczkami, rozglądając się wkoło. Domy były śliczne i kruche, jak powiększone - i mniej kiczowate - wersje bibelotów, które można sobie postawić na półce. Wszędzie rozlegał się szum morza, choć czasem dołączały do niego ciche odgłosy dzwoneczków lub czyjś śpiew. Trzy światła towarzyszyły mi przez jakiś czas, krążąc dokoła mojej głowy, dopóki nie zdecydowałam się wejść do jednego z budynków. Miał spadzisty zielony dach, ciemne zasłony w oknach i wymyślny szyld w nieznanym mi języku. W otwartych drzwiach stały w rządku elfy i inne istoty, które umiejscowiłabym raczej w lesie niż nad morzem - dziwne, ale nikt nie obraził się, że weszłam bez kolejki.
Kiedy znalazłam się w środku, od razu pomyślałam, że gdyby Tarquin to zobaczył, przestałby bredzić, że tu nie pasuje, a Shyam byłby zachwycony. Półmrok, na ścianach porozwieszane amulety o niewiadomym zastosowaniu, a do tego mnóstwo starych ksiąg o omszałych okładkach. Dotknęłam jednej, a ona poruszyła się gwałtownie, jakby miała łaskotki. Potem zobaczyłam wreszcie, gdzie prowadzi kolejka - na bujanym fotelu siedziała czarownica w szpiczastym kapeluszu i udzielała rozmaitych porad, w tej chwili akurat zdrożony leśny czart prosił ją o coś, co odstrasza pioruny. No wiecie co, czy tam w lasach nie mają własnych wiedźm?
Żeby nie przeszkadzać, cofnęłam się pod ścianę (zza której dochodziło dziwne bulgotanie) i omal nie wpadłam na jakąś dziewczynę. Upuściła przeglądane właśnie grube tomisko i przyjrzała mi się z zaciekawieniem przemieszanym z niepewnością. Następnie podniosła szeleszczącą z wyrzutem książkę i odłożyła ją na miejsce.
- Inaczej to sobie wyobrażałam! - poskarżyła mi się znienacka, ale pretensja w jej głosie chyba nie była do końca serio. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, nie bardzo pewna, o czym konkretnie mówiła.
- Jeśli ci się tu nie podoba, możesz przecież wyjść - powiedziałam.
- A ty co, będziesz tu siedzieć? - prychnęła. - Za dużo ciekawych rzeczy jest tam na zewnątrz, żeby zatrzymywać się na dłużej w jednym. Tak bez celu.
Wyszłyśmy ze sklepiku i mogłam się lepiej przyrzeć nowej znajomej. Miała długie jasne włosy i czarny płaszcz ze srebrną klamrą z wygrawerowaną sową. Wyglądała dość ludzko, choć z pewnością nie była Córą Pustyni, mogła więc być tu gościem, jak ja.
- Ale ja nie jestem pewna, dokąd teraz iść - teraz nadeszła moja kolej na narzekanie. - Ktoś mi się zgubił... A raczej ja mu się zgubiłam i...
- A czy to naprawdę takie straszne? - zapytała dziewczyna. - Powinnaś raczej cieszyć się urokami Przystani Pereł. Niewiele jest miejsc tak pełnych czarów jak to.
- Fakt - przyznałam. - To miasto wprost emanuje baśniową magią.
- Nie magią. Czary to co innego niż magia - pouczyła mnie. - Tam, w innych światach, są niejednokrotnie mylone, ale tutaj wszyscy pamiętają o tej różnicy.
- Ja też powinnam - westchnęłam. - Bo chyba wiem, co masz na myśli, tylko te moje c u d z o z i e m s k i e odruchy...
Popatrzyłyśmy na siebie i roześmiałyśmy się w głos.
- No, to chodź - zadecydowała dziewczyna, ciągnąc mnie za rękaw. - Masz tyle czarownych miejsc do obejrzenia. Możesz tu sobie kupić pogodę w butelkach, wiesz? I śpiewające kwiaty ze szkła, i cukierki, i mydełka. Są takie n i e s p o d z i a n k o w e.
- Będzie burza - powiedziała nieobecnym głosem, kiedy kilka godzin później szłyśmy brzegiem morza. Odwróciłam wzrok od kotów morskich, zbierających się przy skarpach, i spojrzałam w niebo, tak jak ona.
- Aha, płanetnicy nisko latają? - dojrzałam coś jakby sylwetki na ciemnych obłokach. - Chętnie przeleciałabym się na chmurze, gdybym nie miała lęku wysokości.
- Oni chętnie zabierają dziewczęta na przejażdżki, wiesz - zachichotała, a ja do niej dołączyłam. - Trochę się przez moment niepokoiłam, ale to chyba jednak będzie zwykła burza.
- A jaka inna mogłaby być? - zainteresowałam się, ale nawet gdybym dostała jakąś odpowiedź, nie zwróciłabym na nią uwagi. Dostrzegłam w oddali znajomą postać i pomachałam. Po chwili Rafael podszedł do nas z zadowolonym uśmiechem.
- Wiedziałem, że w końcu tu przyjdziesz - powiedział. - Ale długo ci to zajęło, odkąd straciłem cię z oczu.
- No tak - westchnęła moja przewodniczka. - Takie miłe spotkanie, a ty zaczynasz od wymówek.
- Z tobą to nawet nie powinienem gadać... Zniknęłaś mi z oczu w dość bezczelny sposób. Myślałem, że dłużej tam zostaniesz.
- Nie miałam po co, to jednak były zwykłe wiśnie - odpowiedziała niejasno. - Zresztą pewnych rzeczy po prostu nie wypada przegapić.
Nasze spojrzenia się spotkały i posłała mi uśmiech, trochę dziecięcy, a trochę uszczypliwy. I wiedziałam już, kim jest - może zresztą wiedziałam od początku, tylko atrakcje Przystani zagłuszyły mi podświadomość.
- Nie wypada - zgodziłam się. - Dziwnie by było, gdybym opuściła Krainę Czarów bez spotkania ciebie.
Moriana roześmiała się i usiadła na jednym z wielu przybrzeżnych kamieni. Tam dołączył do niej Rafael.
- Jeszcze byś tu wróciła - zapewniła. - A mając tyle innych istot do spotkania, szybko byś zapomniała.
- Ale... Kto inny mógłby mi pomóc zrozumieć, dlaczego tu jestem? To od ciebie się zaczęło, snujesz tę opowieść...
- Skąd pomysł, że mogę mieć do niej klucz? A może być kluczem? - zdziwiła się. - Jestem zupełnie zwyczajna jak na to miejsce. Tylko o nim piszę, tak jak ty opisujesz to, co dzieje się wokół ciebie.
- Skąd więc tyle o mnie wiesz? - nie dałam za wygraną. - Czy ty też nosisz ze sobą książkę podpisaną moim imieniem?
- Hej, ty akurat masz zupełnie co innego do czytania - zauważyła Moriana z uśmiechem.
Sięgnęłam do torby - i rzeczywiście, wyjęłam z niej to nieszczęsne dzieło, które jeszcze nie zostało napisane, z wyjątkiem jednego ścinka i kawałka piosenki. Czy miałam je przy sobie cały czas? Nie mogłam sobie przypomnieć. Przejrzałam kartki i odkryłam, że rysunki, które powinny grzecznie leżeć w teczce, tkwią tam w charakterze ilustracji.
Moriana wzięła ode mnie książkę i zaczęła ją przeglądać, zachwycając się rysunkami Geddwyna. Rafael przez chwilę jej towarzyszył, ale kiedy podjęła rozmowę, zapatrzył się na morze.
- Jednego brakuje - poinformowała mnie. - Ale musisz go znaleźć dopiero tam, dokąd zmierzasz.
- A gdzie się znajdę, kiedy stąd wyjdę? - chciałam wiedzieć.
- Oj, panienko - zaśmiała się Moriana. - Masz w tej chwili dwie drogi: przed siebie albo z powrotem. Choć ta druga chyba nie ma dla ciebie zbyt wiele sensu.
- Teoretycznie ma - wzruszyłam ramionami. - Przed sobą znajdę na pewno sporo wątków, które same będą mi się wpychać w łapy. Ale za mną... Też się wpychały.
- A ty je wypuściłaś? - mrugnęła do mnie szelmowsko.
Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć i co w ogóle o tym myśleć, ale kiedy Moriana oddała mi książkę, chwyciłam ją bez wahania, potykając się przy okazji...
...Zrobiła krok i nagle odkryła, że stawia nogi w powietrzu - a raczej w próżni, bo nie czuła już najmniejszego powiewu wiatru ani nie widziała wokół nieba.
Przypomniała sobie postawioną przez kogoś dawno temu zagadkę: "Który krok jest najważniejszy w życiu - pierwszy, obecny czy ostatni?" i zrobiła drugi krok, wiedząc, że inaczej pozostałaby tam na zawsze, a tak następny będzie już ostatnim. Oczywiście trochę się dziwiła sama sobie, że tak stąpa bez gruntu pod nogami, a jeszcze nie uderzyła w krzyk, ale czy miałoby to jakiś sens? Czasami nie ma po co zatrzymywać się i myśleć, kiedy wokół walą się światy... No dobrze, w tej chwili akurat nie miało się co walić, o tym dobrze wiedziała. W każdym razie nie tam, gdzie właśnie była. Musiała jednak wyjść, żeby stawić czoło nawet łamiącym się sercom i odpadającemu tynkowi ze ścian. Cokolwiek miałoby to znaczyć.
Wykonała trzeci krok i uzmysłowiła sobie, że stoi na miękkim perskim dywanie w dziwnie znajomym pokoju, a trzymana przez nią książka znajduje się w rękach chłopca ze skrzydłami, który jeszcze przed chwilą czytał ją miłym, choć niewyrobionym głosem. Zdążyła jeszcze usłyszeć kilka słów i uznała, że te bzdury brzmią jakby sama je napisała.
Chłopiec siedział na kanapie, opierając się o ramię młodej kobiety o falujących niebieskich włosach; po jej drugiej stronie siedziała mała dziewczynka, przysłuchując mu się uważnie. Po takiej przymusowej przerwie w czytaniu mógł oczywiście przytrzasnąć nowo przybyłej palce, ale nie zrobił tego, czekając cierpliwie aż sama puści książkę. Uśmiechnął się do niej szeroko, kiedy wreszcie to zrobiła i pewniej stanęła na dywanie.
- Wróciłam - powiedziałam, odzyskawszy głos.
Nie jestem pewna, ile zajęła nam droga do Przystani Pereł ani nawet w jaki sposób ją pokonaliśmy. Tak jakby ktoś, kto czytał tę opowieść - albo wcześniej pisał - ominął opis podróży. Nie będę mieć pretensji, sama niekiedy tak robię. W każdym razie Przystań Pereł powitała nas szumem morza już z oddali.
Zanim jednak doszliśmy do miasta, elfki pożegnały nas, tłumacząc, że za bardzo oddaliły się od swoich i trochę już się stęskniły.
- Nawet ich nie zapytałam o imiona - pożaliłam się, gdy tylko zniknęły nam z oczu. - Były i się rozpłynęły. Jak na pograniczu snu i jawy.
- Ani ty nie podałaś im swojego - zauważył Rafael. - Pamiętaj, że zdradzanie imienia obcym może mieć przykre konsekwencje.
- Czy według ciebie jestem czarownicą-zaklinaczką? - prychnęłam.
- Nie, za to jesteś czymś innym - odparował z mądrą miną.
- Demony częściej gubią własne imiona niż zabierają cudze - ucięłam. - Dziwi mnie, że ty wyraźnie masz za nic te przestrogi.
- Bo mnie tutaj wszyscy kochają - oświadczył Rafael niefrasobliwie. - Ale widzisz, ja ciebie też nie zapytałem.
- No to co mam robić? Nie chcę być traktowana tak bezosobowo. Za mało mam charyzmy, żeby się wznieść ponad swoje imię.
- Wymyśl, jak cię nazywać. Nawet jeśli nowe imię przyrośnie do ciebie, i tak nikt nie obróci go przeciwko tobie.
Zadumałam się, uciekając myślami do książki Moriany, w której przecież się pojawiłam.
- Co to znaczy ayina-kela? - przypomniało mi się. Rafael natychmiast uśmiechnął się radośnie.
- "Kropla rosy" - wyjaśnił. - To z języka Synów Pustyni. Oni w ogóle bardzo sobie cenią wodę, jak się łatwo domyślić. Pewnie dlatego tak to ładnie brzmi.
- Kropla Rosy - powtórzyłam, odwzajemniając uśmiech. - Mój przyjaciel lubi mnie tak nazywać.
- No, to jesteś przyzwyczajona - skwitował. Nie mitrężyliśmy już dłużej czasu, była już najwyższa pora, by rozejrzeć się po Przystani Pereł.
I bardzo prędko się tam zgubiłam. Zobaczyłam trzy małe światełka, krążące w powietrzu jakby się czymś denerwowały, i zaciekawiona poszłam za nimi. A kiedy się zreflektowałam i obejrzałam za Rafaelem, zdążył już mi zniknąć w tłumie istot najprzeróżniejszej maści...
Przechadzałam się brukowanymi uliczkami, rozglądając się wkoło. Domy były śliczne i kruche, jak powiększone - i mniej kiczowate - wersje bibelotów, które można sobie postawić na półce. Wszędzie rozlegał się szum morza, choć czasem dołączały do niego ciche odgłosy dzwoneczków lub czyjś śpiew. Trzy światła towarzyszyły mi przez jakiś czas, krążąc dokoła mojej głowy, dopóki nie zdecydowałam się wejść do jednego z budynków. Miał spadzisty zielony dach, ciemne zasłony w oknach i wymyślny szyld w nieznanym mi języku. W otwartych drzwiach stały w rządku elfy i inne istoty, które umiejscowiłabym raczej w lesie niż nad morzem - dziwne, ale nikt nie obraził się, że weszłam bez kolejki.
Kiedy znalazłam się w środku, od razu pomyślałam, że gdyby Tarquin to zobaczył, przestałby bredzić, że tu nie pasuje, a Shyam byłby zachwycony. Półmrok, na ścianach porozwieszane amulety o niewiadomym zastosowaniu, a do tego mnóstwo starych ksiąg o omszałych okładkach. Dotknęłam jednej, a ona poruszyła się gwałtownie, jakby miała łaskotki. Potem zobaczyłam wreszcie, gdzie prowadzi kolejka - na bujanym fotelu siedziała czarownica w szpiczastym kapeluszu i udzielała rozmaitych porad, w tej chwili akurat zdrożony leśny czart prosił ją o coś, co odstrasza pioruny. No wiecie co, czy tam w lasach nie mają własnych wiedźm?
Żeby nie przeszkadzać, cofnęłam się pod ścianę (zza której dochodziło dziwne bulgotanie) i omal nie wpadłam na jakąś dziewczynę. Upuściła przeglądane właśnie grube tomisko i przyjrzała mi się z zaciekawieniem przemieszanym z niepewnością. Następnie podniosła szeleszczącą z wyrzutem książkę i odłożyła ją na miejsce.
- Inaczej to sobie wyobrażałam! - poskarżyła mi się znienacka, ale pretensja w jej głosie chyba nie była do końca serio. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, nie bardzo pewna, o czym konkretnie mówiła.
- Jeśli ci się tu nie podoba, możesz przecież wyjść - powiedziałam.
- A ty co, będziesz tu siedzieć? - prychnęła. - Za dużo ciekawych rzeczy jest tam na zewnątrz, żeby zatrzymywać się na dłużej w jednym. Tak bez celu.
Wyszłyśmy ze sklepiku i mogłam się lepiej przyrzeć nowej znajomej. Miała długie jasne włosy i czarny płaszcz ze srebrną klamrą z wygrawerowaną sową. Wyglądała dość ludzko, choć z pewnością nie była Córą Pustyni, mogła więc być tu gościem, jak ja.
- Ale ja nie jestem pewna, dokąd teraz iść - teraz nadeszła moja kolej na narzekanie. - Ktoś mi się zgubił... A raczej ja mu się zgubiłam i...
- A czy to naprawdę takie straszne? - zapytała dziewczyna. - Powinnaś raczej cieszyć się urokami Przystani Pereł. Niewiele jest miejsc tak pełnych czarów jak to.
- Fakt - przyznałam. - To miasto wprost emanuje baśniową magią.
- Nie magią. Czary to co innego niż magia - pouczyła mnie. - Tam, w innych światach, są niejednokrotnie mylone, ale tutaj wszyscy pamiętają o tej różnicy.
- Ja też powinnam - westchnęłam. - Bo chyba wiem, co masz na myśli, tylko te moje c u d z o z i e m s k i e odruchy...
Popatrzyłyśmy na siebie i roześmiałyśmy się w głos.
- No, to chodź - zadecydowała dziewczyna, ciągnąc mnie za rękaw. - Masz tyle czarownych miejsc do obejrzenia. Możesz tu sobie kupić pogodę w butelkach, wiesz? I śpiewające kwiaty ze szkła, i cukierki, i mydełka. Są takie n i e s p o d z i a n k o w e.
- Będzie burza - powiedziała nieobecnym głosem, kiedy kilka godzin później szłyśmy brzegiem morza. Odwróciłam wzrok od kotów morskich, zbierających się przy skarpach, i spojrzałam w niebo, tak jak ona.
- Aha, płanetnicy nisko latają? - dojrzałam coś jakby sylwetki na ciemnych obłokach. - Chętnie przeleciałabym się na chmurze, gdybym nie miała lęku wysokości.
- Oni chętnie zabierają dziewczęta na przejażdżki, wiesz - zachichotała, a ja do niej dołączyłam. - Trochę się przez moment niepokoiłam, ale to chyba jednak będzie zwykła burza.
- A jaka inna mogłaby być? - zainteresowałam się, ale nawet gdybym dostała jakąś odpowiedź, nie zwróciłabym na nią uwagi. Dostrzegłam w oddali znajomą postać i pomachałam. Po chwili Rafael podszedł do nas z zadowolonym uśmiechem.
- Wiedziałem, że w końcu tu przyjdziesz - powiedział. - Ale długo ci to zajęło, odkąd straciłem cię z oczu.
- No tak - westchnęła moja przewodniczka. - Takie miłe spotkanie, a ty zaczynasz od wymówek.
- Z tobą to nawet nie powinienem gadać... Zniknęłaś mi z oczu w dość bezczelny sposób. Myślałem, że dłużej tam zostaniesz.
- Nie miałam po co, to jednak były zwykłe wiśnie - odpowiedziała niejasno. - Zresztą pewnych rzeczy po prostu nie wypada przegapić.
Nasze spojrzenia się spotkały i posłała mi uśmiech, trochę dziecięcy, a trochę uszczypliwy. I wiedziałam już, kim jest - może zresztą wiedziałam od początku, tylko atrakcje Przystani zagłuszyły mi podświadomość.
- Nie wypada - zgodziłam się. - Dziwnie by było, gdybym opuściła Krainę Czarów bez spotkania ciebie.
Moriana roześmiała się i usiadła na jednym z wielu przybrzeżnych kamieni. Tam dołączył do niej Rafael.
- Jeszcze byś tu wróciła - zapewniła. - A mając tyle innych istot do spotkania, szybko byś zapomniała.
- Ale... Kto inny mógłby mi pomóc zrozumieć, dlaczego tu jestem? To od ciebie się zaczęło, snujesz tę opowieść...
- Skąd pomysł, że mogę mieć do niej klucz? A może być kluczem? - zdziwiła się. - Jestem zupełnie zwyczajna jak na to miejsce. Tylko o nim piszę, tak jak ty opisujesz to, co dzieje się wokół ciebie.
- Skąd więc tyle o mnie wiesz? - nie dałam za wygraną. - Czy ty też nosisz ze sobą książkę podpisaną moim imieniem?
- Hej, ty akurat masz zupełnie co innego do czytania - zauważyła Moriana z uśmiechem.
Sięgnęłam do torby - i rzeczywiście, wyjęłam z niej to nieszczęsne dzieło, które jeszcze nie zostało napisane, z wyjątkiem jednego ścinka i kawałka piosenki. Czy miałam je przy sobie cały czas? Nie mogłam sobie przypomnieć. Przejrzałam kartki i odkryłam, że rysunki, które powinny grzecznie leżeć w teczce, tkwią tam w charakterze ilustracji.
Moriana wzięła ode mnie książkę i zaczęła ją przeglądać, zachwycając się rysunkami Geddwyna. Rafael przez chwilę jej towarzyszył, ale kiedy podjęła rozmowę, zapatrzył się na morze.
- Jednego brakuje - poinformowała mnie. - Ale musisz go znaleźć dopiero tam, dokąd zmierzasz.
- A gdzie się znajdę, kiedy stąd wyjdę? - chciałam wiedzieć.
- Oj, panienko - zaśmiała się Moriana. - Masz w tej chwili dwie drogi: przed siebie albo z powrotem. Choć ta druga chyba nie ma dla ciebie zbyt wiele sensu.
- Teoretycznie ma - wzruszyłam ramionami. - Przed sobą znajdę na pewno sporo wątków, które same będą mi się wpychać w łapy. Ale za mną... Też się wpychały.
- A ty je wypuściłaś? - mrugnęła do mnie szelmowsko.
Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć i co w ogóle o tym myśleć, ale kiedy Moriana oddała mi książkę, chwyciłam ją bez wahania, potykając się przy okazji...
...Zrobiła krok i nagle odkryła, że stawia nogi w powietrzu - a raczej w próżni, bo nie czuła już najmniejszego powiewu wiatru ani nie widziała wokół nieba.
Przypomniała sobie postawioną przez kogoś dawno temu zagadkę: "Który krok jest najważniejszy w życiu - pierwszy, obecny czy ostatni?" i zrobiła drugi krok, wiedząc, że inaczej pozostałaby tam na zawsze, a tak następny będzie już ostatnim. Oczywiście trochę się dziwiła sama sobie, że tak stąpa bez gruntu pod nogami, a jeszcze nie uderzyła w krzyk, ale czy miałoby to jakiś sens? Czasami nie ma po co zatrzymywać się i myśleć, kiedy wokół walą się światy... No dobrze, w tej chwili akurat nie miało się co walić, o tym dobrze wiedziała. W każdym razie nie tam, gdzie właśnie była. Musiała jednak wyjść, żeby stawić czoło nawet łamiącym się sercom i odpadającemu tynkowi ze ścian. Cokolwiek miałoby to znaczyć.
Wykonała trzeci krok i uzmysłowiła sobie, że stoi na miękkim perskim dywanie w dziwnie znajomym pokoju, a trzymana przez nią książka znajduje się w rękach chłopca ze skrzydłami, który jeszcze przed chwilą czytał ją miłym, choć niewyrobionym głosem. Zdążyła jeszcze usłyszeć kilka słów i uznała, że te bzdury brzmią jakby sama je napisała.
Chłopiec siedział na kanapie, opierając się o ramię młodej kobiety o falujących niebieskich włosach; po jej drugiej stronie siedziała mała dziewczynka, przysłuchując mu się uważnie. Po takiej przymusowej przerwie w czytaniu mógł oczywiście przytrzasnąć nowo przybyłej palce, ale nie zrobił tego, czekając cierpliwie aż sama puści książkę. Uśmiechnął się do niej szeroko, kiedy wreszcie to zrobiła i pewniej stanęła na dywanie.
- Wróciłam - powiedziałam, odzyskawszy głos.
Subskrybuj:
Posty (Atom)