22 VII

Zapach powietrza po deszczu to jedno z tych cudownych zjawisk, które dowodzą, że Stwórca jest prawdziwym artystą.
Ha, jednak dość sporo udało mi się napisać przez ostatni miesiąc. Co powinnam jeszcze dodać? Że według Brangien do tego małego skrawka lądu był niegdyś doczepiony cały duży kontynent? I ów kontynent pogrążył się w odmętach, a skrawek nie? Może, ale przyczyny zostawię jednak do zgłębienia następnemu pokoleniu. Które to pokolenie właśnie znalazło krzak z dziwnymi różowymi owocami w kształcie przerośniętych jabłek, i próbuje nas częstować. Sama nie wiem, zjeść czy poczekać aż postanowią usmażyć je na ognisku. Może to odwróci uwagę pozostałych? Dziś wieczorem ja mam opowiadać.
Za tydzień Krawędź. 

20 VII

Drzewami targał porywisty wiatr – wysoko na niebie Tiley próbował rzucić wyzwanie górze i obłokom, ale zdaje się, że wszystkie jego starania szły na marne (i w dół). San-Q, dzielna Strażniczka Chaosu z rasy urodzonych wojowników, pomarudziła trochę na stan swoich paznokci, aż wreszcie stwierdziła, że skoro i tak już je połamała, może równie dobrze wyruszyć na poszukiwanie przygód. Co, jak ją znam, miało oznaczać gramolenie się po wertepach, zaglądanie w każdy najciemniejszy kąt i pchanie się we wszystkie krzaki, nucąc przy tym głośno i płosząc wszystko, co mogłoby tu mieszkać. Oczywiście tłumaczyła się dziwnym pretekstem pilnowania Neid – jakby którekolwiek z naszych milusińskich potrzebowało nadzoru, zwłaszcza po dwóch tygodniach bez – a ja i Vanny zabrałyśmy się również, żeby popilnować jej.
Nie minęło wiele czasu, nim dałyśmy spokój próbom wejścia na górę (oczywiście, że ja poddałam się pierwsza). Zbocza ma strome, ale miękka ziemia porośnięta trawą i wystające gdzieniegdzie kamienie to dobre podłoże, jeśli marzyć o nietrudnej wspinaczce, ale… Co mogłoby być bardziej zniechęcające niż szczyt tonący w chmurach, na którym licho wie, co się znajduje? Chyba tylko jakiś dzielny bohater z wyłączonym instynktem samozachowawczym podjąłby się tego bez wahania. Nie mówiąc już o tym, że góra była bardzo, bardzo, b a r d z o wysoka. Niby San podśmiewała się z mojej opinii, ale nie protestowała zbyt przekonująco przeciw przerwaniu wspinaczki.
Potem już tylko wędrowałyśmy dokoła góry, wyszukując niezwykłe układy kamieni i pytlując jedna przez drugą o tym, co której przypominają. Co rusz wybuchałyśmy przy tym śmiechem.
- O, a tu mamy przykład starożytnego pisma, zapomnianego przez wieki – wskazałam. – Muszę to sobie przepisać i uwzględnić w jakiejś bajeczce.
- Jeszcze chwila, a zaczniesz wypatrywać wejścia prowadzącego do ukrytego skarbu – zachichotała San. – Albo do innych dawnych tajemnic.
- Może i tak – uśmiechnęłam się. – Przypomina mi się wyspa czarownic. Ciekawe, czy tamten świat nadal istnieje.
- Czegoś z tak dziką magią diabli nie wezmą – zaoponowała Vanny. – Mnie to przypomina wyspę piratów.
- Że niby którą? Tę z pojedynczym duchem?!
- Bo ja wiem? – naburmuszyła się. – To mogłaby być wyspa piratów. Może to przez ten skamieniały statek, nie wiem.
- Gdyby był tu mój drogi małżonek, na pewno dorobiłby jakąś teorię o karze za grzechy – prychnęła San, znów przywodząc mi tym na myśl wyspę czarownic. – Może to i lepiej, że nie mógł ze mną przyjechać.
- Ja tam się nie cieszę, że Clayd panoszy się teraz po instytucie i denerwuje naukowców – stwierdziła Vanny. – Na pewno znalazłby jakąś pasującą legendę. A jak nie, zaimprowizowałby.
- A ja bym mu w tym pomogła, nie miałabym już wyjścia – dodałam nie bez żalu, z tych czy innych powodów (przypominam, że miało nie być o marudzących mamuśkach!).
- Aha! Tu się snujecie, słomiane wdowy, i wzdychacie! – zawołała radośnie Brangien, wyłaniając się z krzaków, zapewne po długim czasie skradania się i podsłuchiwania.
- No proszę – mruknęła San. – A można by się spodziewać, że wykorzystasz te chwile bez nas na czułe buzi-buzi ze swoim lubym. Tymczasem stęskniłaś się już za babskim towarzystwem!
- I tylko nie słomiane – dołączyła Vanny. – To my zostawiłyśmy naszych facetów w domu, nie?
- Oj taaak – przyznała Brangien, marszcząc nos jak złośliwy królik. – I przez to trudno was teraz znaleźć, kiedy pocieszacie się nawzajem.
- To ty namawiałaś nas na reanimację życia towarzyskiego – przypomniałam. – Teraz nam nie wytykaj.
- Właśnie! – poparła mnie San. – Zakop tego elfa w piachu i integruj się z nami!
- „Ten elf” właśnie pilnuje mojego braciszka, który wreszcie dał sobie spokój – poinformowała nasza droga przyjaciółka. – Na szczęście dla was Tiley jest w takim stanie, że to nie ja powinnam się nim opiekować. Iskrzy się, trzeszczy i w ogóle…
- Ot i dowód, że z tą górą walczyć nie należy – westchnęła sentencjonalnie San. – I co, przypomniałaś sobie o nas, skarbie?
- No pewnie. Zwłaszcza, że mam coś dla Miyi – teraz dopiero zauważyłam, że Brangien chowa coś za plecami. Zaaraz też wręczyła mi zwiniętą w rulon kartkę, podpisaną w rogu: Legend? Ani chybi rysunek…
Rozwinęłam kartkę i zobaczyłam cztery ściany… No dobrze, coś, co niegdyś mogło być czterema ścianami, ale pozostały z nich dwie i trochę. Niebo na zewnątrz było popękane i odbijały się w nim dziesiątki jasnych oczu, a pod jedną ze ścian siedział człowiek o nijakiej powierzchowności – chwila upłynęła, zanim go dojrzałam – głowę miał spuszczoną jakby w rezygnacji. Nad jego głową tkwił kołek, na którym wisiał diadem z zielonym (?! – tak, wiem, że ołówkowo szarym, ale…) kamieniem.
- Co to, jakaś surrealistyczna ilustracja? – San zajrzała mi przez ramię. – Czemu masz taką minę, to też ci się z czymś kojarzy?
- Poniekąd, ale… – skrzywiłam się. – Mnie to wygląda raczej na ostrzeżenie. Tylko dlaczego przyszło do mnie?
- Mnie nie pytaj – Brangien wzruszyła ramionami. – Wiesz, że kiedy Geddwyn ma momenty upojenia tą swoją sztuką, innej odpowiedzi niż rysunek nie dostaniesz.

16 VII

- Śniło mi się, że byłaś w ciąży – wygłosiła Vanny smacznym głosem.
Zagapiłam się na nią z otwartymi ustami i nie zauważyłam, że następna fala nadchodzi z większą siłą. Po chwili miałam już mnóstwo słonej wody w ustach. Po diabła umościłam się tam, gdzie woda już podmywa brzeg?!
- I tak ślicznie realistycznie się frustrowałaś, bo chciałaś się rozbijać po światach, a w twoim stanie nie było to najlepszym pomysłem! – dokończyła moja kuzynka, gdy już minął jej atak śmiechu.
- Czy ty przypadkiem nie miałaś śnić służbowo?! – wyprychałam, gramoląc się na suchy piasek.
- Oj tam, służbowo już dawno skończyłam – machnęła ręką. – W sumie mogliby się beze mnie obyć. Znaleźliśmy większość tych dzieciaków bez większego trudu. Byli w takich tarapatach, że sami wysłali nam wezwanie.
- Większość? – powtórzyłam. – Ktoś został w tych tarapatach?
- No… Ta Śniąca, przez którą to wszystko się zdarzyło. Powinna wrócić do szkoły i przepisywać tysiąc razy jakąś nudną formułkę za karę, ale podobno olała wszystko i zabrała się z kimś obcym. Nie wiem, czy będą dalej jej szukać… – Vanny wbiła we mnie wzrok i zamrugała, jakby widziała mnie po raz pierwszy. – Chyba że ty byś się czegoś dowiedziała?
- …A przepraszam, dlaczego właśnie ja?
- No, jak to? To była twoja protegowana, nie? – Musiałam mieć naprawdę tępą minę, bo sprecyzowała: – No wiesz, ta mała… Adelin z Kamelii.
- Kamelliardu – poprawiłam odruchowo. – Kamelliardu, gdzie łzy wciąż się leją. Kiedy uciekła? – dodałam już przytomniej.
- Mówili, że w najkrótszą noc roku – przypomniała sobie Vanny. – A co, to ważne?
- Dla niej pewnie tak – mruknęłam.

12 VII

Dość kiepsko idzie mi obecnie pamietnikowanie, w każdym razie regularne. Przeglądam zeszyt i widzę przypadkowe ścinki i równie przypadkową piosenkę, jakby dni zlewały się w jedno, a czas tracił znaczenie. Czego powinnam się trzymać, na co zwracać uwagę – na wszystkie rozmowy, które dotąd miały miejsce, czy na sam świat i to, co w nim robimy? Zasługuje na bycie czymś więcej niż naszym tłem, a tymczasem co tu mamy? Zwykłą górę tonącą w obłokach, zwykły kamienny statek i zwykły tajemniczy most, który nawet nie chce zaprowadzić nikogo do swojego kresu. Piszę o tym wszystkim jak gdyby nigdy nic… I tylko na skraju świadomości tłucze mi się myśl, że tak właśnie powinno być. W końcu nie mogę zawłaszczać sobie wszystkich tajemnic światów tylko dlatego, że je dostrzegam. Ta wyspa czeka na swoich własnych odkrywców, którzy mogą zjawić się na niej za setki lat. A może właśnie będą to Tenari, Neid i Ivy? Bawią się tu jak we własnym domu – może już poznali cały teren na pamięć i wiedzą coś, czym się z nikim nie podzielą?
Właśnie obserwuję, jak bawią się na plaży, wymieniając między sobą jakieś własne sekrety. Nawet Tenari odzywa się od czasu do czasu. Mój rozczulający wychowanek, który przejął wiele z mojego sposobu myślenia, łącząc to ze wszystkim, co samo przyszło mu do główki. Komuś, kto go nie zna, mógłby wydawać się zamknięty w sobie i wyhamowany, a przecież po prostu komunikuje się trochę inaczej. Trochę mu zazdroszczę, bo sama wolałabym czasem móc przekazywać innym swoje wizje w jakiś łatwiejszy sposób – słowa sa kapryśne, a próby podporządkowania ich sobie nie należą do łatwych – ale życie nie może być aż tak proste… Obok Neid – mała, pulchniutka i potykająca się co rusz o za długą sukienkę, po prostu ucieleśnienie bohaterstwa, prawda? Dziwna jest myśl, że legenda zapowiedziała jej narodziny z kilkuwiekowym wyprzedzeniem. San powiada, że nigdy nie zawiezie tego dziecka z powrotem do Czterech Kątów; zresztą elfy i ludzie już dawno temu pogodzili się sami z siebie, więc po co jeszcze trzymać się przepowiedni?… I wreszcie Ivy, najbardziej energiczna i lubująca się w cytowaniu tekstów, które jeszcze nie całkiem rozumie, tylko dlatego, że – w jej mniemaniu – pasują do sytuacji. Wygląda na małego aniołka, ale czasem wyłazi z niej niezły diabełek i to ona najczęściej inicjuje „wyprawy w nieznane”, które czasem trwają nawet do późnego wieczora.
To dopiero zestawienie. Książę demonów, elfia legenda i duch opiekuńczy. Trójka szalonych dzieciaków. Mali odkrywcy.

5 VII

- Był kiedyś pewien świat – zaczęła cicho Brangien, siadając bliżej ognia. – Był srebrny jak księżyc i złoty jak jesienne liście, a w świetle słońca skrzył się jak kryształ.
Cała trójka… a raczej czwórka dzieciaków, bo Tiley bawił się z nimi cały dzień, przysunęła się do niej błyskawicznie, z zachłanną ciekawością. Tak od siebie różni, a doskonale zgrani, zwłaszcza gdy zaczynał się wieczór opowieści.
- Szumiał tam wiatr, rośliny pięły się w górę, płynęły strumienie – opowiadała z uśmiechem, ale ogień rzucał na jej twarz przedziwne cienie, czyniąc ją podobną do złowieszczej maski – Gdzieniegdzie wyrastało zboże o złocistych kłosach, którego nikt nie uprawiał, a drzewa rodziły wspaniałe owoce… Których jednak nikt nie jadł. Bo na tamtym świecie nie mieszkało nic, co miałoby serce i rozum.
- A dusę? – wysepleniła Neid, najmniejsza słuchaczka.
- Duszę… Może. A może nie? Jeden, jedyny podróżnik odwiedził ów świat dawno temu i poświęcił wiele czasu, szukając tam życia. Po powrocie do domu rozpowiadał, że nic nie znalazł, że nawet natura stoi w miejscu i w czasie – na przełomie lata i jesieni. I wierzył, że tam właśnie bogowie urządzili sobie galerię doskonałości. – Brangien mówiła pewnie, bez wahania, nawet gdy jej przerwano. Nie była to natchniona opowieść barda, ale starannie wyćwiczony efekt powtarzania raz po raz tego samego, w czasach, gdy w Teevine wychowywała się jedna z kandydatek na Władczynię Żywiołów.
- Bez ludzi jest doskonale? – zastanowiła się na głos Ivy, zapatrzona w przestrzeń niedziecięcym wzrokiem. – A bez życia w ogóle?
- A jeśli zrobisz czemuś zdjęcie, będzie ono lepsze niż oryginał? – odparował Tiley z zadowoloną miną.
- Będzie odbiciem – stwierdziła dziewczynka, po czym zamilkła i uśmiechnęła się do Brangien. Ta odwzajemniła uśmiech i podjęła:
- Aż pewnego dnia na świat spadł deszcz płomieni i spalił wszystko aż do czarnej ziemi. Nigdy wcześniej nie było tam ognia i może brakowało go stwórcom świata, ale za bardzo się rozpędzili. A może ktoś uznał go za zbyt doskonały – albo właśnie za mało doskonały i postanowił zniszczyć go w złości? Nikt nigdy nie poznał przyczyny. Ale później, dużo później, popioły rozwiały się i wyrosły nowe rośliny, spadł deszcz i świat ożył na nowo. Tylko że z kolorami, porami roku i coraz to nowymi zwierzętami… W końcu pojawili się i ludzie, którzy przynieśli tam gwar i taniec, ale żaden do dziś nie zna starej historii.
Dzieci westchnęły jednogłośnie; każde z pewnością miało własne myśli i zdanie o tej opowieści, ale pochłonęły ją i zapamiętały.
Ziewnęłam szeroko i zatęskniłam za snem, gdy trawa zaszeleściła pod czyimiś stopami. Nie miałam pojęcia, że ktoś jeszcze przysłuchiwał się z kącika, a raczej spod drzewa.
- Pamiętam tamten świat – Arten stanął przy mnie i uśmiechnął się porozumiewawczo. – Kwitnący i udający, że istnieje od wczoraj. Wiecznie rozświętowany. A ty pamiętasz?
- No pewnie – roześmiałam się. – Przecież tam się poznaliśmy. Byłeś taki z innej bajki.
- Ty tym bardziej. Mieszałaś nieszczęsnym ludziom w głowach, próbując zgłębić tę historię. I sama srebrzyłaś się jak księżyc.
- Sam nie byłeś lepszy. Wojownik ścigający zbiegłe demony, w miejscu, gdzie nie było wojen... W dodatku przerwałeś ten swój pościg, żeby mnie obkomplementować. Wszystko było takie czarowne i nierzeczywiste.
- Fakt. Ale prawdziwe, nie uważasz? – teraz on zapatrzył się we wspomnienia. – Zawsze będziemy to mieć w pamięci.
- Swoją drogą, dla ciebie zawsze musi być czarownie i nierzeczywiście – zauważyłam. – Brangien zrelacjonowała mi ze szczegółami twoje zachowanie, kiedy się poznaliście.
- Bo na co dzień jestem zupełnie przyziemny – Arten skrzywił się zabawnie. – Dopiero jak się zakocham, to z rozmachem.
Parsknęłam głośnym śmiechem, aż Brangien mnie usłyszała i przyszła spytać, co knujemy. W odpowiedzi Arten cmoknął ją w czółko i szepnął coś do ucha, ale skwitowała to prychnięciem i wróciła do ogniska, by dalej snuć opowieści. Arten nie dał za wygraną i poszedł za nią, a ja udałam się spać.

1 VII

Once in a garden
Where dreams could be found
Once children’s laughter
Was the only sound
The butterflies kissed our hair
Once in a garden
I still see us right there
Once on a hilltop
Beneath the old tree
Swings made of tires
Made us feel so free
No one had worries, troubles were few
Once in a garden
Where innocence rang pure and true
Hours of make believe
Playing in the sun
Dreaming with wonder
What would we become
My best friend
Holding my hand
We’d run by the sea
Through castles of sand
Once in a forest
Just like Robin Hood
Flowers were our play mates
We only saw good
In everything, be it right or wrong
Once in a garden
I still can hear our song…

Blackmore’s Night
 
Brangien postarała się i znalazła nam wyspę – ciepłą i wilgotną, niedużą i niezwykłą. Czy potrafię oddać tę niezwykłość w słowach? Pytałam, czy to przypadkiem nie jest jedno z tych czarodziejskich miejsc, z których można dojść wszędzie bez większego wysiłku, ale moja przyjaciółka prychnęła i odparowała, że skoro ja muszę się nad tym zastanawiać, to skąd ona ma wiedzieć? A jednak wypatrzyła takie miejsce… Wyjaśniła, że było odpowiednio ciepłe i że uratowała je od pogrążenia się w morskich odmętach, za co uzyskała przychylność mieszkańców. To znaczy, że ktoś lub coś jeszcze tu mieszka, ale jak dotąd nie przyszło się przywitać.
A skoro już mowa o odmętach, Geddwyn także był zaproszony, ale wymówił się stanowczo. Stwierdził, że ma zamiar znowu ruszyć w światy, skoro poprzednia podróż tak gwałtownie się urwała.
A może to kwestia flory? Mamy tu podejrzaną różnorodność roślin i nawet ja wiem, że niektóre nie mają prawa pasować do tego klimatu. Ciekawe tylko, czy ich obecność to część magii wyspy, czy może ktoś je tu przywiózł i kazał im rosnąć? Ot tak, żeby mieć własną kolekcję? Taki pomysł jednak źle mi się kojarzy, dlatego nie będę się dłużej nad nim zastanawiać. Może wiatr je przywiał. Pewnie mogłabym posadzić tu nocne łzy, a wtedy zaczęłyby kwitnąć w dzień.
Musieliśmy sami zadbać o zakwaterowanie, więc cały pierwszy dzień poświęciliśmy na znoszenie gałęzi i innych habazi(ów?), żeby pobawić się w układanki. Mniejsza o sam proces układania, ale rezultatem było pięć szałasów zdolnych pomieścić mniej więcej półtora osoby. Akurat pasuje: Ten-chan, Ivy i Neid robią za takie połówki dla swoich marudnych (…nie rozwinę tego tematu) mamuś, Brangien tłoczy się z Artenem i wcale się tym nie martwi, a Tiley mieszka sam, bo szaleje za trzech. I tak wszyscy spotykamy się na plaży albo przy stoliku pod parasolem, który wygląda jak gigantyczny grzyb. Tiley wyjaśnił, że to jego atrybut, z którym czasem zeskakuje z wysokich miejsc, żeby szybować w powietrzu, ale nie wszyscy w to uwierzyli.
Mieszkamy u podnóża góry tak wysokiej, że jej szczyt tonie w chmurach – a chmury otaczają ją zawsze, niezależnie od pogody. Często buszujemy po lesie, szukając nowych cudów i dziwów tej wyspy, ale w końcu i tak docieramy na plażę, gdzie stoi kamienny statek. Dziób ma zanurzony w piachu, maszt ukrócony, ale ogólny kształt nadal oczywisty. Pewnie skamieniał w oczekiwaniu na załogę, która przeszła przez most i już nie wróciła. A sam most… No, właściwie kawałek mostu zbudowany jest z białego drewna i kończy się po paru metrach. Na pierwszy rzut oka wydaje się być tak pozostawiony rozmyślnie, ale pewnej nocy dzieciaki przybiegły z wieścią, że most się wydłużył, nie ma końca i w dodatku świeci w ciemności. Zbierało się na burzę, wiał silny wiatr i nadciągały chmury, więc właściwie nikt nie miał głowy do takich rewelacji i poszliśmy na plażę dopiero po dłuższej chwili. Nie, nie odkryliśmy srebrzystej drogi bez końca – most był krótki jak zawsze, ale… Ale nad morzem unosiła się biała mgiełka i jestem pewna, że gdybyśmy mieli przy sobie jakieś naczynie, udałoby się trochę jej złapać.
A burza jednak przeszła bokiem.