30 IX

Czy ja przypadkiem nie pomyliłam wycieczek? Natchnienie podsuwa mi wizje złotych i kryształowych zamków, oświetlonych tysiącem świateł, być może strzeżonych przez smoki o oczach jak lustra, w których odbijają się dusze nierozważnych przybyszów, kuszących los. Może jest tam pusto i cicho, tylko od ścian odbija się echo muzyki wygrywanej przez orkiestrę, szelestu sukien i tanecznych kroków; albo nadal odbywają się tam bale, komnaty rozbrzmiewają radością, tylko nie jest to widzialne i słyszalne dla niepożądanych gości. I może prowadzą do owych zamków ścieżki z nut albo z kropel rosy, pośród wysokich i starych drzew, a nad nimi fruwają tęczowe ćmy. I świetliki, koniecznie świetliki!
Szkoda, że próba urzeczywistnienia tych wizji zniszczyłaby je całkowicie, ale dobrze, że istnieją choć w ten sposób.

- Taa, jasne – Vanny przewróciła oczami, kiedy wyłuszczyłam jej swoje plany. – Będąc w tym ciele mogę sobie najwyżej chusteczką powiewać.
- Praszam… – stropiłam się. – Chyba na tyle się już przyzwyczaiłam, że przestałam zwracać uwagę na twoją sytuację.
- Gdybym ja mogła się tak przyzwyczaić, życie byłoby prostsze – westchnęła. – A zresztą, może nie. Może raczej trudniejsze.
- Przynajmniej nie musiałaś uczyć się od zera – przypomniałam. – Jak Ivy, pamiętasz? Wtłoczono ją w puste ciało, a teraz co? Biega radośnie po Rozdrożu i ledwo pamięta, że kiedyś była duchem.
- Mnie to mówisz? Jeszcze długo będzie rozpieszczana przez Andreę, zanim przy naszym domu w Melgrade nie powstanie przybudówka – roześmiała się moja kuzynka. – Właściwie to Ten-chan też powinien mieć własny pokój, a ty nic… Ale nie w tym rzecz. Anael, wiesz, poprzednia właścicielka tego ciała, śni mi się od czasu do czasu. I za każdym razem mam coraz więcej wątpliwości, że to zwykłe sny…
Z wrażenia aż podskoczyłam i omal nie spadłam z wielbłąda.
- Mówiłaś kiedyś, że jej dusza została zniszczona – zastanawiałam się gorączkowo. – Mówiłaś? Czy coś mi się miesza w pamięci?
- Wtedy tak uważałam. Wszyscy wokół tak twierdzili – Vanny wzruszyła ramionami i pokręciła głową, jakby chcąc odgonić niewesołe myśli. – A wracając do naszej rozmowy, co ty, nie masz już kogo tam wysłać? Na przykład Tileya? Albo tego uroczego ochroniarza twojej znajomej królowej?
- Pewnie tak… Przypuszczam, że Włądczynię Żywiołów zainteresowałby ten problem – przyznałam. – Przy najbliższej okazji napiszę do Teevine i spytam.
Nie miałam wątpliwości, że Liry nie można pozostawić samej sobie, że Ellil nie powinien być tam sam. Skoro mieszkańcy miasta przyjęli jego pomoc, to dlaczego nie poprosić o nią jeszcze kogoś z władzą nad powietrzem? Żeby te… te sępy przestały czyhać na spełnienie swojej głupiej przepowiedni? Pytanie tylko, jak tam kogoś wysłać, skoro właściwie nie znam drogi. Oby udało się skontaktować z Djellią…
Podjechał do nas Akim, uśmiechając się, a jednocześnie próbując nie patrzeć na Vanny. Kiedy przypadkiem wzrok mu zbłądził w jej stronę, peszył się niezmiernie, a przecież na ogół nie wydawał się aż tak nieśmiały. W ogóle nie wydawał się nieśmiały. Ale też starał się trzymać na dystans, od ostatniego postoju, kiedy to moja kuzyneczka postanowiła się trochę poopalać, zanim słońce zajdzie.
- W tym tempie jeszcze dzień, a dotrzemy do Aziz-Dui! – oznajmił mi z triumfem. – Nie złapie nas już żadna burza, nie pożrą demony pustyni ani nie zmyli żadne miasto ułudy!
- Nie zmyli nas, przepraszam, co? – myślałam, że się przesłyszałam.
- Czasami dawne miasta, zakopane pod piaskiem pustyni, wychodzą na powierzchnię, żeby przyciągać i pożerać zbłąkanych – zniżył głos, ale wciąż się uśmiechał. – A może to są duchy miast? Jak myślisz, pani, czy miasto może mieć ducha?
- No, jeśli jakieś miejsce było pełne życia, to na pewno coś po nim później zostaje – zamiast mnie odpowiedziała Vanny z lekko rozmarzoną miną. – Ale miasta-drapieżniki musiałyby mieć bardzo mroczną przeszłość. Albo być bardzo samotne.
Nieszczęsny Akim speszył się znowu – a już się zapowiadała taka fajna pogawędka! – nie wiem, czy odpowiedzią mojej kuzynki, czy samym faktem, że się do niego odezwała, grunt, że podjął rozmowy. Po prostu mowę mu odjęło.
Nie znaczy to jednak, że zaczęło być nudno.
- Qadir! – zawołał ktoś z tyłu karawany. – Aie nellah! Qadir!
Nagle zapanowało wielkie poruszenie i trwoga – a może ekscytacja, bo kupcy zamiast uciekać zawrócili wielbłądy, by podjechać bliżej krzyczącego. Szeptali coś między sobą, a słowo qadir, cokolwiek oznaczało, padało najczęściej i najgłośniej.
- Przestańcie natychmiast! Czy nie wiecie, że Qadirowie to zwykły zabobon? – stłumił ich Akim, który dopiero co opowiadał nam o widmowych miastach. Spojrzał w dal, tam, gdzie wskazywali jego towarzysze, i wzruszył ramionami. – W dodatku jest ich tylko dwóch.
Owszem, nowych przybyszów było tylko dwóch – jeden dosiadał karego bojowego rumaka, a drugi czegoś… właśnie „czegoś” chudego i niepozornego. Bójcie się, podróżnicy!
- Jednego diabła i armia winna się strzec – odparował kupiec, który pierwszy posiał zamęt. – Spójrz, oni jadą stamtąd, dokąd nikt nie jeździ.
Tymczasem jeźdźcy zbliżali się coraz szybciej, choć No Doubt – bo nie miałam problemu z rozpoznaniem – pozostał nieco z tyłu, dając się wyprzedzić łaciatej szkapinie, która wyglądała, jakby miała tysiące kilometrów na liczniku. I jakimś cudem jeszcze żyła. Obaj jeźdźcy nosili proste ciemne szaty w stylu podróżnych strojów naszych towarzyszy – i tym razem ciekawe wrażenie robił właściciel szkapy, który ze swoją czarną skórą i nieproporcjonalnie wielkim białym turbanem przypominał kawałek tortu z bitą śmietaną na czubku. Podjechał do nas wyciągniętym z trudem galopem, po czym odtańczył na swoim wierzchowcu triumfalny pląs.
- No nie wierzę, co za radosne towarzystwo – Vanny na ten widok zaniosła się dzikim śmiechem, a następnie zawołała: – Aeiran, przyznaj się, zabrałeś go dla kontrastu!
Sama bym tego lepiej nie ujęła; zresztą także nie mogłam powstrzymać śmiechu, ale mogłabym przysiąc, że No Doubt prychnął ze wzgardą.
- Ot, widzicie. Żaden Qadir nie trzymałby niewolników z południa – skwitował Akim, ale do przybyszów zwrócił się z najwyższą ostrożnością: – Niechaj Bóg Jedyny będzie dla was łąskawy w tym zdradliwym miejscu, podróżnicy! Jak to się stało, że przyjeżdżacie z północy? Wiadomo wszak, że niczego tam nie ma.
- Nie sposób się nie zgodzić – Aeiran powiódł dokoła wymownym wzrokiem. – Wyjechałem im na spotkanie. – Jego spojrzenie zatrzymało się na mnie i na Vanny. I z jakiegoś powodu błysnęło rozbawieniem.
- O ile dobrze kojarzę, Aziz-Dua jest tam – wskazałam ręką za siebie.
- Powiedzmy, że przewodnik zawiódł – odparł wymijająco.
- O tak! – wtrącił jego towarzysz, nieduży i chudy jak jego koń. – Imamu zawieść! Imamu być kiepski przewodnik, dużo mocno kiepski! – Co ciekawsze, głosił to wszystko z szerokim, śnieżnobiałym uśmiechem, kiwając głową tak entuzjastycznie, że nie wiedziałam, jak ten turban wciąż się na niej trzyma. – Ale znaleźć piękna pani, jak być drugi rozkaz, i Imamu zadowolony!
Ojej, czyżbym właśnie została nazwana piękną panią? Słuchaj swojego przewodnika, ty tam obok, i ucz się! A że na ogół nie lubię być komplementowana za coś, co nie jest moją zasługą, tym razem nie szkodzi.
- Ja też jestem zadowolona, że do nas dotarliście – odpowiedziałam z całą godnością, na jaką było mnie stać przy próbie powstrzymania śmiechu, na co Imamu jął giąć się w ukłonach z końskiego grzbietu.
- Bezczelny, nawet nie raczy zsiąść – Akim cmoknął z dezaprobatą, ale przynajmniej wyglądał na przekonanego, że przybysze z północy nie zjedzą nas na surowo.
- Jak rozumiem, to pod waszą opiekę mamy oddać te niewiasty – powiedział, wciąż z rezerwą, ale zdobył się już na uśmiech. I znowu odpowiedział mu Imamu:
- Tak, tak – pytlował. – Pan dobrze się opiekować. Zabrać swoja piękna pani do Jalal i Jalil. I znaleźć mąż dla panna-niebo, tak? Dobry mąż znaleźć?
Chwilę trwało, zanim Vanny zorientowała się, że to o niej mowa, choć Imamu patrzył na nią zupełnie bez oporów, jako pierwszy mężczyzna od czasu rozbójników.
- Sama sobie znajdę, dzięki – bąknęła, wywołując tym zgorszone miny wszystkich członków karawany.
- Nie omieszkam poszukać – Aeiran wydawał się raczej rozbawiony niż zirytowany tą paplaniną. – Ale do najbardziej podejrzanego lokalu w stolicy nie pójdziemy.
- Nie wiedzieć, co lokal, ale Jalal i Jalil nie być podejrzany! – obruszył się Imamu, jakby go osobiście obrażono. – Dużo ludzi z dużo krajów, muzyka i palić dech bogini, to nie podejrzane!
Tym razem spojrzenie, jakie posłał mu Aeiran, było całkowicie poważne. I miażdżące.
- Nie potrzebujemy Płonących Oddechów Bogini – powiedział cicho i powoli, i tym wreszcie zgasił entuzjazm przewodnika, który tylko skinął głową bez słowa. – Doceniam to, że zapewniliście im bezpieczną podróż – zwrócił się do Akima i pozostałych.
- Docenią nas w Pałacu Gościnnym – wyrwał się ktoś, ale Akim uciszył go syknięciem.
- Będziemy zaszczyceni, jeśli pozostaniecie z nami w dalszej drodze do stolicy – zapewnił. – Nie ma sensu, by nasze drogi już się rozeszły.
- Jestem za – ucieszyła się Vanny. – Mając wybór między tym srokaczem a wielbłądem…
- Ja też jestem za – zgodziłam się. – Nie będę tęsknić za pustynią, choć ktoś wyraźnie nie chciał czekać na mnie w mieście, jak zapowiadał.
- Następnym razem i tak zabiorę cię ze sobą – obiecał Aeiran, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam się zawczasu schować. Nie mówiąc już o tym, jak brzmiał p i e r w s z y rozkaz.

29 IX

Zadziwiające, ale i mnie udaje się jechać na wielbłądzie z wdziękiem. Pewnie dlatego, że kroczy tak wolno i dostojnie. Niestety również trochę wolno i dlatego nie zamienię się z jego właścicielem na Pokrzywę. Na dłuższą metę byłby to jednak błąd.

Droga upływa nam leniwie, kresu nie widać i czasem zastanawiam się, czy karawana nie zgubiła przypadkiem drogi. Zresztą co tu mówić o drodze, gdy sceneria wkoło niemal się nie zmienia? A jednak Akim, zwierzchnik naszych nowych znajomych, zapewnia, że dobrze wie, dokąd jechać. Najważniejsze to podążać na wschód – i bogowie brońcie zbaczać na północ! – aż wreszcie dotrzemy do stolicy kraju zwanego po prostu Dua. Po drugiej stronie pustyni leży ziemia Tural, skąd przybył Akim wraz ze swoją kompanią. Jako że uznał za stosowne zabawić mnie rozmową, dowiedziałam się, że handlował w Turalu w imieniu starszego brata, prowadzącego rodzinny interes w mieście portowym na drugim końcu Dui. Teraz wiezie do domu głównie tkaniny i przyprawy; miał też na składzie paru niewolników, ale Turalianie zdążyli wszystkich wykupić. A teraz może uda mu się otworzyć własny interes i wreszcie się ustatkować, i tak dalej… Rozmowny jest, naprawdę. Wesoły, głośny i gadatliwy, jak cała reszta karawany i pewnie wszyscy w tym kraju, który zaczyna się za pustynią. Bo pustynia jest niczyja.
Słońce ostro przygrzewa, na szczęście dostałyśmy na koszt firmy bardzo piękne chusty, które zarzuciłyśmy sobie na głowy. Wydają się delikatne i przewiewne, a jednak bardzo skutecznie chronią od słońca, podobnie zresztą jak nasze ubrania made in Lira. Oczywiście Vanny otrzymała chustę barwy błękitnej, co sprawiło, że przez chwilę dyskutowała z Akimem o tym, że jeśli ma to odwracać uwagę od jej włosów, przydałby się raczej inny kolor, a w ogóle to może ogolić głowę, skoro tak im te niebieskie włosy przeszkadzają. Wywołało to zgorszenie zarówno jej rozmówcy, jak i kilku innych członków karawany będących akurat w pobliżu; stwierdzili kategorycznie, że cudzoziemcom wypada stosować się do duańskich obyczajów i tak samo każdy Duańczyk starałby się przystosować za granicą (ciekawe w takim razie, jak często wyjeżdżają za granicę). Później Akim wypytywał mnie o to, czy mamy jeszcze innych krewnych w Dui, bo jeśli nie, mój małżonek będzie miał z tą osóbką twardy orzech do zgryzienia. A na użytek Vanny dodał, że każdą pannę przyłapaną na udawaniu kobiety zamężnej potyka surowa kara. Od razu mu wytknęła, że przecież nie jesteśmy jeszcze w Dui… ale jeśli kolorystykę definiuje tam stan cywilny, to faktycznie może być wesoło.

Nocą gwiazdy świecą tak jasno, że trudno spać, ale nie szkodzi, bo i tak wolę spędzać czas na ich podziwianiu. Szkoda tylko, że nie umiem żadnej rozpoznać. Są aż tak wymieszane czy zbyt wiele zapomniałam?

28 IX

Z osłupiałą miną stałam po kolana w piachu i spoglądałam na anioła.
Po chwili przybiegła Djellia, która postanowiła ukryć łódkę za skałą, przez co ominął ją mały huragan, wywołany łopotem potężnych skrzydeł. Przybiegła, zobaczyła i kichnęła, gdy małe puchowe piórko spadło jej na nos.
Anioł był barwny jak tęcza i świetlisty jak księżyc. Skrzydła miał naprawdę imponujące, włosy rozwiane, a strój zupełnie jakby wymieniał modowe doświadczenia z Geddwynem. Unosił się w powietrzu, na tle zachodzącego słońca, rozkładając ręce jak do błogosławieństwa – brakowało tylko muzyki sfer niebieskich, zresztą może piasek w uszach nie pozwalał mi jej usłyszeć. Patrzyłam więc tylko, jak z góry, w otoczeniu białych piór, spływa powoli Vanny – dostojnie i z wyrazem twarzy mówiącym: „patrzcie, jaka jestem cierpliwa”. Kiedy stanęła lekko na piasku, natychmiast obsypał i ją, sprawiając, że cały efekt diabli wzięli.
- Jake – powiedziała, spoglądając w górę. – Będziesz jeszcze musiał popracować nad szczegółami.
Anioł niefrasobliwie pomachał jej ręką – na szczęście już nie skrzydłami – po czym zwrócił się do mnie:
- Pozwól, że powierzę ją twojej opiece, zanim znów mi serce z jej powodu wyskoczy.
W odpowiedzi uśmiechnęłam się szeroko, aż mi piasek między zębami zachrzęścił, a wtedy anioł zniknął, zadowolony z wykonanej misji.
- „Znów”, terefere – prychnęła moja kuzynka i otrzepała się. Przynajmniej z grubsza.
- Kto… to był? – urywany głos Djellii mógł być oznaką zdziwienia, ale ponieważ mało co potrafiło ją zaskoczyć, uznałam, że po prostu próbuje się nie roześmiać.
- Kolega z pracy – Vanny machnęła ręką. – Te anioły mają tak teatralne zapędy, że dziwię się, czemu nie załatwił żadnej fanfary.
Ach, więc jednak nie było muzyki…
- Kolega z pracy, a zachowuje się jak nadopiekuńcza niania – zauważyłam. – Co zmalowałaś tym razem?
- Tym razem nic, słowo daję. Byłam tylko niewinną ofiarą… i właśnie też zaczynasz się tak zachowywać.
- Nie bój się, już nie będę…
Roześmiała się z niedowierzaniem, po czym zmierzyła z góry na dół mój strój, burcząc coś o rozmaitych wariatach, którzy nawet nie dadzą się dziewczynie przebrać. Faktycznie, była ubrana zbyt ciepło jak na pustynię i teoretycznie o wiele zbyt ciepło jak na piekło, choć z tymi piekłami też różnie bywa. Podobnie jak z siedzibami aniołów oraz z ich mieszkańcami… Chyba każdy świat ma jakieś opowieści o nich i niekiedy są jednakowe albo przynajmniej zbliżone, ale o tym mogłaby więcej opowiedzieć moja kuzynka. Jakby nie wystarczyło, że jej przełożony rywalizował był z pewnym typem spod ciemnej gwiazdy o względy kobiety, której ciało zajmowała obecnie Vanny, to jeszcze okazał się wygnańcem z nieba, co pewnie było powodem… hmm, jej ostatnich wojaży, o których jeszcze mi opowie, nie wywinie się. Było nie było, jej list składał się w większej części z wody. Ale dosyć dygresji, grunt, że wraz z Djellią przetrząsnęłyśmy bagaże i już po chwili Vanny była przebrana w strój podobny do mojego, tylko bardziej pastelowy.
Wreszcie wszystkie trzy z piskiem rzuciłyśmy się w stronę źródełka, które biło z wysokiej skały i wpadało do malowniczej sadzawki, wokół której rosły palmy i mnóstwo innej, całkiem bujnej roślinności, zdającej się nie zwracać uwagi na rozpościerającą się wkoło pustynię. Albo śmiać się z niej. Czy płynęła pod nią jakaś podziemna rzeka? Jak głęboko w dół sięgała skała, dająca przyjemny cień? Wyglądało to, jakby bogowie wiciągnęli ją spod ziemi i ustawili w charakterze parawanu, bo spodobało im się akurat tu urządzić mały kurort.
- Nadjeżdża jakaś karawana – Djellia pierwsza oderwała wzrok od źródełka.
- No to świetnie – ucieszyłam się. – Jeśli masz już dość wożenia mnie, możesz wreszcie lecieć po swoją literaturę. Oni na pewno będą znać drogę do Aziz-Dui.
Poniewczasie zaniepokoiłam się, czy Djellii nie urazi taka odprawa, ale nie, zrozumiała ją dokładnie tak, jak chciałam. Zaczynała ją już nudzić pustynna monotonia, a działanie słońca mogło się ciężko zemścić na jej jasnej cerze. Nie mówiąc już o obowiązkach wobec Liry… Szybko rozdzieliła bagaże, wyściskała nas na pożegnanie i tyleśmy ją widziały.
Wielbłądy zbliżały się coraz szybciej – niezbyt liczne, ale objuczone do granic możliwości. Tylko kilka z nich nosiło jeźdźców, lecz i te nie ustrzegły się przed dodatkowym ciężarem pakunków. Do tego jeszcze pilnowała ich grupa innych jeźdźców, którzy nosili czarne opończe i dosiadali rączych rumaków. Wymachiwali groźnie bronią, śmiejąc się w głos. Jak cenne towary mogła wieźć ta karawana?
- Coś mi się zdaje, że to nie są ochroniarze – powiedziała cicho Vanny, przyglądając się przybyszom. Skinęłam głową i bez słowa sięgnęłam w międzysferę, aby przywołać swój łuk. Tak na wszelki wypadek – na razie skryłyśmy się w cieniu, gdzie na pierwszy rzut oka trudno nas było wypatrzyć… Tak nam się przynajmniej wydawało.
Karawana tymczasem dotarła do oazy i okutani w czerń wojownicy zaczęli grozić nieszczęsnym kupcom szablami i kindżałami, krzycząc i śmiejąc się jeden głośniej od drugiego. Tamci zaś prędko zsiedli z wielbłądów i zaczęli zdejmować z nich juki.
- O waleczni synowie pustyni – mówili przy tym. – Zabierzcie nasz nic nie warty towar, jeśli to was zadowala, ale nie krzywdźcie nas w niehonorowej walce, skoro nie mamy nawet broni! Przyrzekamy, że odpłacimy wam w dwójnasób za waszą litość!
- Ciekawe, czy zawsze przemawiają tak podniośle, czy tylko kiedy im coś grozi – szepnęła do mnie Vanny. Nie wypadało mi się roześmiać, więc tylko trzymałam Przekorę Erlindrei w pogotowiu.
- Czyżbyście woleli uschnąć na pustyni, zamiast zginąć od jednego ciosu, gdy zabierzemy także wasze wielbłądy? – zarechotał rozbójnik w podartym stroju, jakby miał za sobą spotkanie z lwem (na pustyni?!). – A co do niehonorowej walki, ten młokos może wam wiele o niej opowiedzieć, a przekonacie się, że nie możemy się z nim równać!
- To prawda! – dołączyli do niego inni. – Zakradł się do nas podstępem, kiedyśmy spali, i próbował poderżnąć nam gardła! Szczęściem nasz konie okazały się czujniejsze i nas pobudziły.
W pierwszej chwili nie wiedziałyśmy, o kim mówią, ale potem zauważyłyśmy, że jeden ze zbójów, chłop jak dąb, ubrany jakby właśnie okradł królewski skarbiec i trochę za bardzo się z tym obnosił, stoi w pewnej odległości od swych kompanów. Trzymał wodze równie wielkiego czarnego konia o białych pęcinach, na którym siedział chłopiec odziany w równie dostatni strój, ale za to umiejący go nosić; jego wierzchnia szata sięgała niemalże do ziemi, a turban ozdabiały skrzące się kamienie. Ręce trzymał za plecami, prawdopodobnie związane; nie ustawał w próbach uwolnienia się, mówiąc coś przy tym cicho, ale wielki zbir nie zwracał na to uwagi. A to dlatego, że przypadkiem nas zobaczył… W każdym razie zauważył Vanny, bo ja zdążyłam schować się za pobliską palmą. Podszedł krokiem zwycięzcy, obejrzał ją sobie od stóp do głów – trzeba tu rzec, że nie pozostała mu dłużna – i roześmiał się donośnie.
- A to dopiero nam się trafiło! – zakrzyknął. – Chodźcie, moi kamraci, i zobaczcie, jakaż perła umili nam drogę powrotną!
Zbliżyli się z ciekawością i wyraźnie spodobało im się to, co zobaczyli, bo zaczęli wymieniać między sobą komentarze niekoniecznie nadające się do zapisania.
- A co zrobimy z tą drugą, panie? – zapytał któryś rozbójnik, gdy poczułam się pominięta i wyszłam zza palmy. – Lepiej nie ściągać na siebie gniewu bożego…
- Zabierzemy ją ze sobą – machnął ręką herszt, nie rzuciwszy na mnie choćby okiem. – Z pewnością w najbliższym mieście dostaniemy za nią spory okup.
- Miałem na myśli… że ona celuje do nas z łuku.
- A więc na co czekacie?! Rozbroić ją! – rozsierdził się, że musi im tłumaczyć tak oczywiste rzeczy. I ten moment wykorzystała Vanny na wymierzenie mu wspaniałego kopniaka w szczękę. Zatoczył się porządnie – trudno powiedzieć, czy bardziej zadziałała jej siła, element zaskoczenia czy ciężar całego tego złota, które miał na sobie – a wtedy wyszarpnęła mu szablę zza pasa i rozpoczęli niebezpieczny taniec. Bo o ile żaden z rozbójników nie kwapił się do bezpośredniej pomocy (nie chcieli potem oberwać od herszta za wtrącanie się?), o tyle któryś rzucił mu swoją… Po czym oberwał kamieniem w głowę od jednego z członków zapomnianej karawany. Idioci, mogli uciekać, póki nie zwracano na nich uwagi, a tymczasem banda w czerni przypomniała sobie o nich. Ale nie, nie spodziewali się jednak ataku ze strony swoich zastraszonych ofiar, byli więc cokolwiek zdezorientowani. Przynajmniej przez pierwszą chwilę, ale to wystarczyło, by zapewnić niedawnym ofiarom przewagę. Wreszcie i ja włączyłam się do akcji – strzelałam z zamiarem porażenia, nie zabicia przeciwników, choć mój łuk mógł mieć na ten temat odmienne zdanie. W każdym razie kilku padło jak muchy tam, gdzie stali.
Vanny dzielnie zmagała się z hersztem, póki nie przyszło jej do głowy odbić pojmanego chłopca. Roztrącając kolejnych przeciwników – i mając tego najgorszego wciąż za sobą, zawziął się drań – pobiegła w kierunku, gdzie… gdzie jeńca nie było! Jakimś sposobem zdołał co prawda nie uwolnić ręce, ale przekręcić je do przodu, i teraz pędził konno na złamanie karku – nie, nie prosto na wroga, lecz poza granice oazy, wołając coś w dal. Po chwili ujrzałam kolejny oddział konnych, gnający ku nam z bojowymi okrzykami na ustach. Na ten widok niedobitki zbójeckiej bandy w te pędy rzuciły się do koni i uciekły. Oprócz potraktowanych Przekorą Erlindrei i leżących bez czucia – tych obstąpili kupcy z karawany i radośnie zaczęli obszukiwać.
Przewodzący nowo przybyłym mężczyzna w złotej masce skrywającej prawą połowę twarzy podjechał do chłopca i rozwiązał mu ręce.
- Ścigajcie tych łotrów póki ich nie dogonicie lub nie znajdziecie ich kryjówki – rozkazał swoim ludziom, którzy ochoczo na to przystali. Zostało tylko trzech, którzy mieli pozbierać leżących – ku wielkiemu niezadowoleniu kupców – oraz wysoki, dostojnie wyglądający jegomość o spiczastej bródce i turbanie niemal równie imponującym jak ten noszony przez chłopca. Choć wydawał się stać wyżej stanowiskiem od zamaskowanego, posłusznie czekał na kolejny jego ruch. Ten zaś zbliżył się do walczących – wciąż! – Vanny i herszta, wyciągnął swoją bogato zdobioną szablę i jednym szybkim ruchem wytrącił temu ostatniemu broń z ręki. Herszt, choć potężniejszej postury i groźniejszego oblicza, z pokorą i rezygnacją padł na kolana, poddając się. Zamaskowany nie poświęcił mu dalszej uwagi, lecz od razu zwrócił się do Vanny:
- Gdybyś się postarała, już dawno sama byś to zrobiła. Nie potrafiłaś czy nie chciałaś?
- Nie chciałam – przyznała. – Ale on chyba też nie chciał.
- Czy wszystkie niewiasty w waszym kraju uczą się władać orężem, czy też po kryjomu podglądałaś pojedynki? – zainteresował się. – Twemu stylowi walki nie można odmówić… skuteczności.
- Ta pauza była tak wymowna, że nie wiem, czy mam to traktować jako komplement – słowom kuzynki towarzyszył przymilny uśmiech i trzepot rzęs. A to dopiero, czyżby dopraszała się o jakiś milszy? Jeśli tak, to miała go otrzymać za chwilę… Właśnie podszedł do nas ów wysoki mężczyzna, wyglądający raczej na arystokratę niż wojownika (wiem, że można być jednym i drugim, ale to akurat był ten inny typ arystokraty), prowadząc karego konia, na którym wciąż siedział chłopiec i patrzył na nas z uznaniem. Mógł mieć jakieś trzynaście lat; z bliska okazał się śliczny jak na obrazku, ale i pełen dumy.
- Zatrzymam tego rumaka, – przemówił do zamaskowanego wojownika. – Mój koń zrzucił mnie z siodła, gdy próbowałem do was wrócić, i pognał w siną dal. Tylko dlatego udało im się ponownie mnie schwytać.
- A nie mówiłem? – wtrącił elegant z bródką, lecz w jego głosie brzmiała uniżoność. – Nie powinieneś był, panie, brać tak narowistego wierzchowca. Naad nie powinien był ci na to pozwolić – spojrzał z satysfakcją na zamaskowanego.
- Ponownie, czyli który raz? – tamten nie zwrócił na to uwagi. – Gdybyś nie wymknął się potajemnie, by bawić się w bohaterskie czyny, nic złego by się nie zdarzyło.
Inaczej niż jego towarzysz, mówił jak do równego sobie, a nawet więcej – jak do krnąbrnego ucznia, którym chłopiec mógł być. Istotnie, słuchał ze spuszczoną głową, ale prędko odzyskał rezon.
- Nie jestem aż tak zadufany w sobie, by nie podziękować za pomoc – skinął nam głową z szacunkiem. – Gdybym nie miał już Naada u mego boku, przyjąłbym was do swojej gwardii.
- Jestem pewien, że obie mają własne sprawy, Parvezie – mężczyzna zwany Naadem pokręcił głową i przyjrzał mi się uważnie. – Jakie wichry cię tu zagnały? Kto zostawia małżonkę samą na pustyni?
- To długa historia – westchnęłam, obawiając się, że nie zabrzmię zbyt wiarygodnie. – Jak się domyśliłeś, przybywamy z obcych stron. Miałam dołączyć do… małżonka w Aziz-Dui, ale nasi przewodnicy porzucili nas tutaj. I nie jestem sama, tylko z kuzynką.
- Próbowali nastawać na moją cześć – dodała Vanny w natchnieniu. – Ale nie dałam im się, więc poszli – fruuu! Nie wiedzieć czemu zdarza mi się to na okrągło – prychnęła na zakończenie.
Wysoki elegant spojrzał na nią zdziwiony, że się odezwała, po czym zbliżył się, by dotknąć jej włosów.
- To farba? – zapytał ze złośliwym rozbawieniem. – Wiele słyszałem o obyczajach cudzoziemców, nie sądziłem jednak, że ich kobiety są tak zdesperowane.
- Daj jej spokój, Latifie! – nakazał chłopiec, patrząc na niego z góry (dosłownie i w przenośni). – Nie martw się – rzekł do Vanny pocieszająco. – Jeśli nie będziesz moją gwardzistką, za kilka lat możesz zostać jedną z moich żon. Mam przeczucie, że pozostałe wybiorą za mnie inni.
- Cóż za pociecha – skomentowała podejrzanie spokojnym głosem.
- Jaka szkoda, że nie możemy zabrać tych niewiast ze sobą – westchnął aż zbyt smutno Latif. – Już jesteśmy spóźnieni i nic nie może spowalniać nam dalszej drogi.
- Parvezie, wiem, że podoba ci się nowy wierzchowiec, ale przesiądziesz się do Latifa – nakazał Naad. – Zabierzemy tych łotrów ze sobą. Wprawdzie zasługują by biec przywiązani do siodeł, ale co racja, to racja: mamy opóźnienie. Nie jesteśmy też im podobni i nie wydamy wyroku bez uprzedniego sądu.
Zanim zabrał się do spędzania koni rabusiów – oraz ich pokiereszowanych jeźdźców – zwrócił się jeszcze do kupców z karawany:
- Jeśli nawet waszym celem nie była Aziz-Dua, zobowiązuję was, byście dostarczyli te dwie niewiasty do celu ich podróży. Potem zgłoście się do Pałacu Gościnnego i pytajcie o Naada, a zostaniecie stosownie wynagrodzeni.
Uszczęśliwieni kupcy jęli giąć się w ukłonach i prześcigać w podziękowaniach za pomoc i zapewnieniach, że uczynią tak, jak wybawiciel i przykazał.
- Nie mnie dziękujcie za wybawienie – uciął ostro i przestał zwracać na nich uwagę. Na nas zresztą też.
Wymieniłam spojrzenia z Vanny… i obie zaczęłyśmy chichotać jak szalone.
- No to sto lat, kuzynciu – przypomniałam sobie, kiedy już złapałam oddech. – W prezencie dostaniesz przejażdżkę wielbłądem, co ty na to?
- Chętnie – ucieszyła się. – Wielbłądy to jedyne wierzchowce, na których jeżdżę z wdziękiem.

27 IX

Gdybyś oddała do naprawy swój telefon albo woziła jakiś ze sobą, życie stałoby się prostsze. Akurat kiedy tyle Ci mam do powiedzenia, musisz być nieosiągalna… Czy mam błagać o audiencję? Widzisz, co narobiłaś, zaczynam czuć się jak stęskniona za plotkowaniem przekupka! O, to, to. Nie mam z kim poplotkować. Będziesz mnie mieć na sumieniu.
Wypchaj się, Lex.

Poszukiwania prowadziłyśmy raczej intuicyjnie, póki nie trafiłyśmy na pustynię w środku nocy. Na horyzoncie widniało miasto o lśniących murach, a z tyłu na niebie wisiał księżyc, niespotykanie duży i otoczony zielonkawą poświatą. Szkoda, że nie zjawiłyśmy się od razu w mieście, ale kto wie, jak by tam zareagowano na nasz pojazd?
Rade nierade ruszyłyśmy przed siebie, lotem zdecydowanie szybszym niż przez tunel, ale nasz cel zdawał się wcale nie przybliżać, jakby stanowił jedność z horyzontem. I gdy minęły może ze dwie godziny, straciłyśmy cierpliwość i nasza łódka miękko wylądowała na piasek. A wtedy miasto zafalowało i na naszych oczach zaczęło się rozmywać, aż w końcu całkiem zniknęło.
- Fatamorgana – westchnęłam zawiedziona.
- Tak w środku nocy? – zaprotestowała Djellia. – Do fatamorgany potrzebne jest ciepło i światło, i…
- A jak to inaczej wytłumaczysz? Czarami?
- A choćby i czarami, czemu nie? Nie wiemy przecież, do jakiego świata trafiłyśmy.
Pokręciłam głową z rozdrażnieniem. Pamiętałam jeszcze strzępy rozmów sprzed kilku miesięcy, z których wynikało, że miasto na pustyni było jednym z miejsc, które Aeiran odwiedził, kiedy mnie nie było. Nie miał ochoty rozwijać tematu tamtej podróży, a ja nie nalegałam, a z czasem zapomniałam, grunt, że nie padło wtedy ani słowo o tym, by owo miasto pojawiało się i znikało. Może był to miraż, a może czary – nie wiedziałam i nie chciało mi się nad tym zastanawiać, tylko spać. Na szczęście moja towarzyszka nie była na tyle zaciekawiona dziwnym zjawiskiem, by zaprotestować i na przykład lecieć dalej.
Nie zasypała nas burza piaskowa ani nic nas nie zjadło, tak podczas tamej nocy, jak i następnych. Co prawda nie jestem specjalistką od spania w fotelu, ale Djellii jakimś cudem udało się zapakować na łódkę miękkie poduszki i ciepłe koce – pustynna noc jest naprawdę przyjemnie zimna w porównaniu z dniem – nie mówiąc o prowiancie i zapasowych ciuchach. Zgodnie z roz… radą zawartą w liście pożegnałam się z moim charakterystycznym kolorkiem i podróżuję wystrojona w zwiewną tunikę o długich rękawach i szerokie spodnie. Od dołu żółte, po drodze mieniące się jeszcze kilkoma kolorami, aż do nasyconego fioletu, przez co wyglądam jak zachód słońca. Zachód słońca tuż przed snem. W piżamce.
Swoją drogą, Djellii należy się pomnik i ołtarz, bo zachowuje się jak anioł. Mogłaby mnie wykopać z łódki, żebym sama sobie szukała tej Aziz-Dui, bo przecież ona ma robotę do wykonania. A jednak wcale się nie spieszy i nie brak jej cierpliwości – spokojnie lata wysoko nad pustynią, próbując znaleźć jeśli nie miasto, to choćby jakąś oazę i oznaki życia, podczas gdy ja mam problemy z patrzeniem w dół. To już prędzej ja mogłabym dać się ponieść nerwom i dokądś przeskoczyć… Rzecz w tym, że po pierwsze, nie mam pojęcia, gdzie bym wylądowała. Po drugie zaś, widok pustyni w świetle księżyca to widok niezapomniany.

25 IX

Trochę przykro było mi żegnać Lirę, a już zwłaszcza Ellila, który żalił się, że chętnie też by sobie po światach pofruwał. Na pocieszenie obiecałam mu, że jeśli znajdę jakieś obijające się istoty z mocą powietrza, przyślę je do niego z pomocą. O ile będę wiedziała, jak.
Przykro było zostawiać za sobą to jasne, promienne i przyjazne miasto, szczególnie gdy już się wleciało do tunelu. Po tym, co mówiła mi wcześniej Djellia, spodziewałam się raczej jakiejś odmiany wiru międzywymiarowego, tymczasem wnętrze tunelu było wyjątkowo spokojne, ale jakieś lepkie i gąbczaste zarazem. Do tego jeszcze unoszący się wokół zapach stęchlizny i oto mamy scenerię rodem z opowieści grozy. Niedorzeczne.
Łódka Djellii leciała przygnębiająco wolno, ale lepsze to niż nic – gdyby była skonstruowana całkowicie na liryjską modłę, nie zdołałaby tu nawet unieść się w powietrze. Nakrapiane ptasie skrzydła, choć rozłożone, stanowiły wyłącznie ozdobę, wszystko załatwiał mechanizm sterujący, na oko prawie jak w samolocie. Światła miałyśmy akurat tyle, żeby widzieć kontrolki i drogę przed sobą – a była to droga długa, ledwo dająca nadzieję na koniec. To znaczy, może na koniec tak, ale nie taki, jaki mam na myśli. Jak to możliwe, by do miasta takiego jak Lira prowadziła taka trasa? Może w drugą stronę wyglądało to inaczej, słyszałam przecież, że łatwiej niż z powrotem, ale nie umiałam sobie tego wyobrazić…
No dobrze, przede wszystkim było potwornie nudno. Ale kiedy zamknęłam oczy i zaczęłam nucić różne piosenki, trochę pomogło.
A gdy w końcu wyleciałyśmy w milszą dla oka scenerię – na zieloną łąkę, z której sterczała na poły zburzona wieża, a w pobliżu szumiała rzeka – stał tam konny oddział w lśniących zbrojach. Konie też miały zbroje, zwłaszcza te rogi na osłoniętych stalą łbach imponowały, takie długie i ostre. Ale jeźdźcy w niczym im nie ustępowali – niezwykle ozdobne pancerze i powiewające pióropusze sprawiały wrażenie bardziej paradne niż bojowe, ale zawsze jakieś. Ich dowódca nosił się na złoto i wypadało podziękować wiatrowi, że zasnuł chmurami słońce.
(Wiatrowi! Hura!!!)
- To chyba jakaś uroczysta delegacja – zdążyła mruknąć Djellia, gdy dowódca oddziału zauważył nas i, i… i nagle wyskoczył w powietrze prosto z siodła, jakby jego zbroja nic nie ważyła, jeszcze w locie wyciągnął dwa miecze zza pleców i zwinnie wylądował na dziobie naszej łódki.
- Uprzedzam, mogę ruszyć pełną prędkością bez rozpędu – odezwała się Djellia jak gdyby nigdy nic.
- Wiem, skąd przybywacie – zadudnił tamten zza złocistej przyłbicy. – Żądam, abyście wskazały mi tam drogę!
- Droga jaka jest, każdy widzi – prychnęłam, oglądając się za siebie. Ale nie, wejścia do tunelu nie zobaczyłam – albo się zamknęło, albo było osłonięte iluzją, jak drzwi do mojego pokoju w Blue Haven.
- Milcz, demonie – rzucił dowódca, mierząc we mnie jednym z mieczy ponad głową Djellii. – Zadziwiające, że w ogóle wpuszczono tam coś takiego jak ty. Kto cię wysłał w sprawie przepowiedni?
Milczałam posłusznie, żałując, że nie mogę zobaczyć jego miny.
- Ty mów – tym razem padło na moją towarzyszkę. – Mów, zanim zgotuję temu demonowi koniec, jak przystało.
- Najpierw wolałabym wiedzieć, kto pyta – odparła niewzruszona Djellia. – Choćby zwykła uprzejmość tego wymaga.
Napastnik myślał nad tym przez chwilę, po czym lekko zeskoczył z łódki i schował miecze na miejsce. Wreszcie zdjął hełm, odsłaniając vlexińskie oblicze o ostrych rysach i nastroszonych białych włosach. Kobiece oblicze, dodam. Reszta oddziału jak na komendę również pokazała twarze – wszyscy byli z tej samej rasy.
- Nazywam się Rayla Wynn Tell i lepiej żebyście znały to miano!
O szlag, szlag, szlag. Ze wszystkich Zrodzonych dla Ładu musiałyśmy wpaść akurat na jeden z dwóch Filarów, o których krążyła wieść, że mają własne armie. Wieść zgodna z prawdą, jak się okazało. Sama nigdy wcześniej sławetnej Inkwizytorki nie spotkałam, ale Xemedi-san z pewnością miałaby w zanadrzu parę złośliwych komentarzy na jej temat. Wystarczy wspomnieć, że zasługiwała na nadany jej przydomek…
Nie byłam zdziwiona, że pragnęła dostać się do Wietrznego Miasta. Ani chybi wyczuła śmierć swego Oddanego i zamierzała to zbadać – niby to zadanie powinno należeć do Strażnika, ale ta pani była bardzo przeczulona na punkcie własnego ludu. Nawet do przepowiedni prędzej by kogoś wysłała… Tymczasem oderwałam się od swoich myśli i słuchałam, co mówi Djellia.
- Jeśli ktoś nas posyła, to tylko sama Lira – mówiła o mieście jak o żywej istocie. – I nie, nie w sprawie żadnej przepowiedni. Wiatr w Lirze nigdy nie przestał wiać.
- Interesujące – Rayla uśmiechnęła się krzywo i zwycięsko. – Moja uczennica Metiel meldowała mi coś zupełnie innego.
Poczułam się, jakbym dostała obuchem w głowę. Halo, przepraszam!? Czy aby chodziło o tę samą Metiel? Ta przesympatyczna dziewczynka, za nic nie wyglądająca na wojowniczkę, miałaby być uczennicą Inkwizytorki? A tym samym jej potencjalną następczynią, trzeba dodać…
- Metiel opuściła miasto – wyrwało mi się, zanim zdążyłam ugryźć się w język. – Jak dawno meldowała? Możesz mieć nieświeże informacje.
- Kazałam ci milczeć! – syknęła Rayla, znów wyciągając miecze. – Nie wiem, co mogłabyś mieć z nią wspólnego i nie chcę słyszeć takich kłamstw! Gdyby Metiel wyjechała z Liry, dowiedziałabym się o tym pierwsza!
Jej żołnierze nie ruszyli się z miejsca, więc jakoś wątpiłam, że zostaniemy zaatakowane; zresztą na chwilę przestałam zwracać na nią uwagę, bo oto – bęc! – na kolana spadły mi dwa listy i mogłam tylko mieć nadzieję, że za długo nie krążyły.
- Tak się składa, że Lira najlepiej wie, kogo wpuszczać i kogo wypuszczać – Djellia najwyraźniej straciła cierpliwość, bo w jej głosie zaczęła brzmieć irytacja. – Metiel wyruszyła tropem największego złodzieja w światach, więc pani też może za nim pognać i wyświadczyć światom przysługę!
Wolałam nie czekać na finał tej rozmowy i błyskawicznie otwarłam pod nami portal. Łódka zanurzyła się w międzysferze, a ja byłam pełna ulgi, że tak łatwo poszło. I że nikt nas nie ścigał.
- Właśnie próbowałaś nagadać jednemu z Filarów Ładu! – fuknęłam na towarzyszkę. – Równie dobrze mogłaś jej od razu powiedzieć, że ktoś skradł liryjskie wiatry!
- Jeśli wszystkie Filary są takie, to już tęsknię za Dziećmi Chaosu – westchnęła i dodała: – Coś ciekawego do ciebie piszą?
Może miała oczy z tyłu głowy i nie zauważyłam? Przestałam myśleć o Inkwizytorce i rozwinęłam zwój zapisany równym, znajomym pismem.
- „Będę czekał w mieście Aziz-Dua, nie zakładaj nic niebieskiego” – odczytałam na głos wiadomość od Aeirana. – To wszystko – dodałam po chwili ciszy. Na znaczku pocztowym mógłby to zmieścić…
Djellia obejrzała się o zmierzyła mnie uważnym wzrokiem.
- No faktycznie – skomentowała. – Na szczęście zapakowałam ci kilka ładnych liryjskich ciuchów, więc będziesz miała w czym wybierać.
- To drugie wygląda jakby krążyło w deszczu – skrzywiłam się, otwierając list od Vanny. Trochę dłuższy, ale zachlapany niemożebnie, dobrze, że nie całkowicie. „Niebo jest tak zajmujące, że zaraz pognałam do piekła”, zamazane, „jak tylko”, nieczytelne, „naprzeciw”, przemoknięte, „ten wariat na pewno znajdzie” i wreszcie efektowna plama na zakończenie. Ciekawe, jak dawno temu to napisała.
Zanim Djellia odwróciła się z powrotem w kierunku steru, uśmiechnęła się słodko.
- To co, szukamy tego miasta czy najpierw się przebierasz?…

22 IX

- A kto pierwszy zadecydował, że my się tym zajmiemy?! – wytknęła mi Keiko, kiedy poprosiłam ją o pomoc.
- Na głos, to chyba Djel – zastanowiłam się, klnąc w duchu, jakim cudem się wtedy z nią zgodziłam. – Ale wliczyła w to mnie, a nie ciebie. No i Ellil sam się dołączył.
- Tym bardziej więc nie mam obowiązku się w to mieszać – oznajmiła wyniośle. – Czy ja wyglądam na koronera albo nekromantkę? Nawet kryminałów nigdy nie czytałam.
- W to akurat wierzę – machnęłam ręką, bo trudno mi było wyobrazić ją sobie czytającą coś innego niż naukowe podręczniki. – Ale ze swoim ścisłym umysłem mogłabyś dojść do jakichś wniosków, które nam nigdy nie przyjdą do głowy…
Teoretycznie Ellil również miał ścisły umysł, ale po tym, jak wczoraj odbył długą i poważną rozmowę z tym wysokim kamiennym typem, snuł się bez pomysłu na dalszy ciąg śledztwa. Nawet nie chodzi o to, iż rzeczony typ wyniósł się z Liry bez słowa już godzinę po rozmowie – otóż gdy Djellia i ja o tym usłyszałyśmy, nasza reakcja zupełnie nie przystawała do powagi sytuacji. Po prostu zawyłyśmy i zakwiczałyśmy ze śmiechu, kiedy bóg wiatru mętnie tłumaczył, że brak tu nawet straży miejskiej i nie ma gdzie zamknąć podejrzanych. Djel zgasiła go, przypominając, że z punktu widzenia miejscowych wszyscy jesteśmy zarówno podejrzanymi, jak i strażą.
Potem Ellil zupełnie porzucił temat, by wypytać mnie o to, co porabiałam od sylwestra, o Shaitha i Shyama, i czy widziałam ostatnio jakieś antymagiczne lilijki. Opowiedziałam mu, co tylko mogłam, w zamian życząc sobie dokładnego sprawozdania z podróży do Liry. I tu się zawiodłam – bardziej ogólnej relacji już mi zdać nie mógł… Przez pewien czas podróżowali z bratem Kilmeny, aż spotkali po drodze dawnego znajomego (nie sprecyzował), z którego pomocą poszukiwanie stało się prostsze. Chętnie wydusiłabym z niego szczegóły – i nie obchodziło mnie, że Djellia słuchała owej relacji z zaciętą miną i wzrokiem wbitym w trawę – ale wtedy w parku pojawiło się dwoje przedstawicieli władz miejskich. Konkretnie najgłośniejszy pan i najcichsza pani – zdążyłam się już dowiedzieć od Ellila, że jest śpiewaczką, a jej milczenie wynika z braku akompaniamentu. Pojawili się, gotowi błagać, by jedyny wiatr w Lirze wrócił do swojej wieży. Ellil nie pozwolił im się płaszczyć, za to przekonywał, że wiać może wszędzie, a zwłaszcza poza murami budynków, i że choćby ktoś chciał go siłą zabrać z miasta, nie dałby się, a zresztą i tak nikt nie chce. Dostał takiego słowotoku, że nawet pan o grzmiącym głosie by go nie przegadał – i w istocie nawet nie próbował. Efekt był taki, że Ellil fruwał teraz po Lirze, ciesząc się wolnością i nadal płosząc co poniektórych cudzoziemców. Pozostało tylko rzucać monetą, kto wyjedzie jako następny. Djel stawiała na Igernę, a ja na elfiego uczonego; nawet Keiko życzyła sobie żeby padło na Todda, tylko kto by chciał z takim gadać?

Gdyby martwy Oddany był mieszkańcem miasta, a nie dowodem rzeczowym, zostałby pochowany na cmentarzu; nie miałam pojęcia, gdzie się takowy znajduje, ale podobno istniał. Tymczasem ułożono go na kamiennej płycie pod przezroczystą kopułą, w miejscu, które mogłoby być świątynią, gdyby liryjczycy wyznawali jakąś konkretną religię. Z całą pewnością wyglądało jak świątynia. Nawet nie z powodu majestatycznej bieli ścian, bo tego koloru w mieście nie brakowało, ale w budynku wyczuwało się ślady jakiejś dawnej mistycznej obecności. Dokoła pełgały słabe płomyki świec, na środku stał ołtarz, a w ścianach dało się zauważyć wnęki, w których bez wątpienia coś niegdyś wisiało. Coś innego niż doniczki z przywiędłymi kwiatami, które cierpliwie podlewała starsza dama w szarej sukni.
Przyleciałam tam wraz z niechętną Keiko – może i nie była nekromantką, a i ja wątpiłam, że wydobędę ze zmarłego jakiś sekret (chyba że dosłownie? Brrr), ale nie mogłam sama przed sobą ukrywać, że intryguje mnie ten wątek. Zaczęłam się otrząsać z lekkiego otępienia spowodowanego dusznym klimatem – może zwyczajnie mnie zmęczoło, a może spotkanie z Ellilem dodało mi energii. Poza tym ile razy bym się nie zarzekała, że nie mam nic wspólnego z daną opowieścią, bardzo często i tak daję się jej wciągnąć, więc co mi szkodzi złapać ją pierwsza? Tak sobie myślałam, wkraczając dziarsko do świątyni… i proszę, zawiodłam się srodze. Bo owszem, ciało powinno leżeć na płycie pod kopułą, tymczasem owa płyta była pusta i pewnie nawet odkurzona.
Podeszłam i postukałam palcem w kopułę – przeszedł mnie lekki prąd, ale nie umiałam orzec, z czego jest zrobiona i czy łatwo byłoby usunąć ją siłą. Ponieważ jednak była do połowy uniesiona, wątpiłam, by użyto tu siły.
- Może jednak go pogrzebano? – odezwała się Keiko, ale bez przekonania.
Krzątająca się w pobliżu staruszka usłyszała ją i podeszła do nas. Miała po liryjsku pogodny wyraz twarzy, ale jej prosta szarobura suknia wyglądała nietypowo zwyczajnie.
- Nikt z nas nie chciał zakłócać jego spokoju, zresztą jego dusza pewnie go zaznała – uśmiechnęła się – ale dziś rano przyszła pani Igerna Aalfinn i zabrała ciało.
- Że niby jak? – wyjąkałam. Nie znałam tamtej kobiety, to prawda, ale nie potrafiłam jej sobie wyobrazić targającej trupa w pojedynkę. Choć jeśli zaparkowała w pobliżu gondolę…
- Zapakowała je do pojemnika na kółkach, wypełnionego jakimś płynem – wyjaśniła chętnie staruszka. No dobrze, można i tak…
- I nikt nie wyraził sprzeciwu? – zdziwiła się Keiko, choć była przy odkryciu zwłok i widziała, jak przebiegło.
- Dlaczego mielibyśmy? – teraz z kolei nasza rozmówczyni wyglądała na zaskoczoną. – Przecież Mówcy Wiatru pozostawili zajęcie się nim wam, naszym gościom. – Wyraźnie dzieliła światy na Lirę i całą resztę, tak zbiorowo; pewnie tak samo uważali inni mieszkańcy miasta. Teraz, już po sprawie, nie było sensu wyjaśniać, że to nie takie proste.
- Co wiesz o tej Igernie? – zapytałam Keiko, gdy odlatywałyśmy spod świątyni.
- Niewiele – pokręciła głową. – Tylko tyle, że uprawia czarną magię, ale nie poznałam jej bliżej. Mam powody, by trzymać się z dala od podejrzanych czarownic.
Pozostawała jeszcze Djellia, która zdążyła poznać niemal każdy kąt w mieście i bez wysiłku przypomniała sobie lokalizację kwatery kobiety w czerni. Sama nie poleciała z nami, gdyż jakieś pilne sprawy wzywały ją do jednej z bibliotek – przyznam, że wywołało to we mnie nieśmiałą nadzieję.
Gdy jednak dotarłyśmy pod wskazany adres, właściciele domu, w którym wynajmowała pokój Igerna, powiedzieli, że bardzo im przykro, ale wyżej wspomniana wyjechała nieco ponad godzinę wcześniej. Tak, pożegnała się serdecznie i ostatecznie. Nie, nie zwrócili uwagi na to, czy wywiozła ze sobą coś podejrzanego, bo przecież trudno zauważyć ciągniętą po ziemi lodówkę z nieboszczykiem, prawda? Tak czy inaczej, nie było sensu już jej gonić. Na pewno zdążyła opuścić miasto, diabli wiedzą, którym tunelem.

Kiedy znów spotkałyśmy Djellię, mogłyśmy jej zakomunikować, że wygrała zakład i że kupiłyśmy jej na targu cały kosz malin, też diabli wiedzą, skąd – jakoś nigdy nie spytałam, jak też Lira importuje towary. Ucieszyła się, ale ja i nawet Keiko byłyśmy trochę rozczarowane, że sprawa została tak nagle ucięta.
- Nie szkodzi – Djellia uśmiechnęła się szeroko. – Zapowiada się dla mnie nowe zlecenie.
To oznaczało, że przeczucie mnie nie myliło i na dniach stąd wyjedziemy.

20 IX

Ktoś inny mógłby tu znaleźć materiał na kryminał, ale ja piekielnie słabo znam się na dedukcji i za bardzo lubię ułatwiać bieg historii.

Wczesnym rankiem zbudziło nas głośne pukanie do drzwi. Obie wstałyśmy bez większego problemu, choć Keiko do późnych godzin siedziała nad tą swoją aparaturą, która chrzęściła, bulgotała i nie ułatwiała zaśnięcia. Otworzyłyśmy, tłumiąc ziewanie – za drzwiami stała Djellia w towarzystwie nieznajomej pani o wysoko upiętych – co dodawało jej wzrostu – jasnych włosach, w których błyszczały małe gwiazdeczki. Gwiaździsta była też jej szata, ale o to w Lirze nietrudno.
- Wybaczcie, że tak z samego rana, ale wzywają was do parku – odezwała się Djellia z przepraszającym uśmiechem. Liryjska dama skinęła tylko głową, przyglądając się nam uważnie. Jak na tak drobną osóbkę emanowała niezwykłym dostojeństwem.
- Po co? – zapytała konkretnie Keiko, bardziej zaciekawiona niż zaniepokojona.
- Nie jestem pewna… Władze miasta wezwały wszystkich przybyszów.
Chętnie zażartowałabym sobie z Djellii i jej stopnia przynależności do miasta, ale sprawa wydawała się poważna, poza tym trzeba się było ogarnąć i ruszać, zamiast tracić czas na pogawędki. Nie leciałyśmy żadnym z naszych pojazdów, tylko stylową, zdobioną gondolą mieniącą się różnymi odcieniami błękitu. Spływałyśmy w dół, ciągle w dół, bez jednego słowa. Djel i Keiko popatrywały z ukosa na jasnowłosą, której milczenie nie zachęcało do rozmowy. Ciekawa byłam jego przyczyny, ale jednak było mi trochę głupio pytać.
Gondola wylądowała w parku, w pobliżu drzewa tak wysokiego i smukłego, jakby chciało wyrosnąć równe domom, a przy tym pozbawionego liści, jakby pogubiło je z wysiłku. Przyjęła nas jeszcze jedna kobieta i trzech mężczyzn, wszyscy równie dostojni i gwiaździści jak ich milcząca towarzyszka. Resztę zgromadzonych stanowili przybysze: od razu wypatrzyłam zaciekawioną Mirandę i rozdrażnionego Todda. Był też elf, który wyglądał na uczonego i wyraźnie zastanawiał się, co tu właściwie robi; obok wysoki i potężny jegomość o sylwetce jakby wykutej z kamienia przyglądał się wszystkim podejrzliwie, gładząc dłonią rękojeść niedorzecznie małego sztyleciku wiszącego u pasa. I jeszcze jakaś kobieta w ciemnym płaszczu z kapturem, który skrywał jej oblicze.
Muszę przyznać, że jak na rosnące wciąż grono przybyszów było nas zadziwiająco mało. I nie tylko ja tak uznałam.
- A zatem brakuje dwojga – odezwał się starszy wiekiem liryjczyk o długich włosach związanych w węzeł. Pozostali, najwyaźniej zarządzający miastem, ustawili się po obu jego stronach. Niemal tuż pod drzewem – oddzielała ich od niego tylko spora sterta opadłych liści.
- Trojga – poprawiła go głośno Djellia, budząc tym konsternację całej piątki.
- Dwojga – wtrącił z naciskiem głos, którego dawno nie słyszałam.
Wszystkich zaskoczył orzeźwiający powiew chłodnego powietrza, a po chwili między mną a Djellią stanął Ellil.
- Tylko że mnie jakoś nikt nie wezwał – westchnął rozdzierająco, po czym położy nam ręce na ramionach. – Cześć, panny.
- Cześć, wariacie – uśmiechnęłam się serdecznie.
Odwzajemnił uśmiech, ale nie powiedział nic więcej, chyba na coś czekając. Dziwnie wyciszony, pomyślałam, ale może to tylko z powodu zmęczenia? Bo z całą pewnością wyglądał na zmęczonego. Mogłam sobie tylko wyobrazić, jak bardzo. Ale pogody ducha nie utracił.
- Nie chcieliśmy cię kłopotać tą sprawą – próbował wyjaśnić tamten człowiek, który rozpoczął zebranie. Może był przewodniczącym ichniej rady miejskiej, a może po prostu miał najwięcej do powiedzenia. Na pewno, w porównaniu z tą milczącą panią.
- Dlaczego nie? – Ellil uniósł brwi. – Cokolwiek to jest, dlaczego nie jest m o j ą sprawą?
- Bo nie jesteś jednym z nich! – huknął inny liryjczyk, wyższy od swych pobratymców i obdarzony naprawdę donośnym głosem. Pozostali z niepewnymi minami cofnęli się w stronę sterty liści.
- W takim razie jestem jednym z was? A mimo to… – srebrnowłosy puścił nas i postąpił dwa kroki do przodu. – Kiedy tamten zabrał wszystkie wiatry, na mnie nawet nie zwrócił uwagi. Bo nie byłem jednym z nich.
Nie widziałam wyrazu jego twarzy, nie byłam pewna, czy kpi sobie z tamtych, czy raczej dopadło go zgorzknienie. Ale potem na moment odwrócił się i mrugnął do nas.
- Zobaczmy wreszcie, co za trupa chowacie w tej szafie – powiedział i dmuchnął na nich, mocno, tak mocno, że zapragnęłam stanąć mu na drodze i zanurzyć się w wietrze, z dala od codziennej dusznej ciszy. Tymczasem jednak załopotały szaty członków rady i rozwiały się liście, których okazało się nie być tak dużo, a jedynie tyle, by zakryć…
- O cholera – bąknął Ellil i oklapł jak przekłuty balonik. – Nie powiedziałem tego dosłownie.
Trup istotnie był, i to na moje oko dość świeży. Pierwsi podbiegli Miranda i kamienny jegomość, by odgarnąć resztę liści i odsłonić leżącego pod nimi mężczyznę w szarym stroju z kapturem, typowym dla vlexińskich Wojowników Cienia. Drobnego, o smagłej – teraz zaś raczej poszarzałej – skórze i długich uszach z mnóstwem kolczyków, co zauważyłam, gdy wraz z dziewczętami podeszłam bliżej. Oczy miał szeroko otwarte, a usta ułożone jak do krzyku, ale bez wątpienia nie żył od paru dni.
- Znalazłam go podczas… nocnego spaceru – przemówiła tajemnicza kobieta w ciemnym płaszczu. – Właściwie to potknęłam się o niego. Był tak samo niedbale ukryty, jak teraz.
- I od razu spieszy pani z wyjaśnieniami, żeby odsunąć od siebie podejrzenia, pani Igerno Aalfinn? – prychnął elfi uczony, zszokowany niespodziewanym widokiem. – Wszyscy tutaj wiemy, jak wyglądają te pani nocne spacery.
- Bo wszyscy tutaj zabawiacie się w szpiegowanie innych – odcięła się z ponurą miną, a kamienny jegomość oraz ku mojemu zaskoczeniu Keiko posłali elfowi nieprzyjazne spojrzenia. No proszę, niby znałam mało kogo wśród zgromadzonych, ale wystarczyło pokazać im trupa, żeby sporo się o nich dowiedzieć. Na przykład kto kogo nie lubi.
Tymczasem liryjczycy bardzo starali się nie patrzeć na zwłoki i nawet odsunęli się na bezpieczną odległość. Oprócz jednej z dam – nie tej milczącej, ale drugiej, o czarnych włosach spływających aż do pasa w swobodnych falach.
- Przedstawił się jako Invril Yunn Kall – oznajmiła sztywnym, oficjalnym tonem, któremu przeczył smutny wyraz oczu – i mienił się Oddanym Ładowi.
- Taak – zmartwiła się Miranda. – Czyli jak nic, wszystko będzie na nas. – Spojrzała znacząco na Todda, który posłał jej drapieżny uśmiech, zupełnie nie pasujący do jego delikatnych rysów.
- Nie chcemy was o nic oskarżać – domniemany przewodniczący wyglądał na zmieszanego. – To sprawa między wami, gośćmi. My w Lirze nie walczymy między sobą od Trzeciego Poruszenia.
- Trzy wieki temu – dodał ten o donośnym głosie. – A i wtedy próbowaliśmy się tylko bronić.
Po tych słowach nastała niezręczna cisza, a co sobie myśleli wezwani tu przybysze, nie wiadomo, zachowali bowiem swe spostrzeżenia dla siebie. Oprócz jednej osoby.
- I po to nas tu sprowadziliście?! – wykrzyknął Todd z piskliwym, upiornym śmiechem. – Żeby nam to powiedzieć?! Umywacie ręce, a my zabieramy n a s z e g o trupa i wracamy do własnej piaskownicy?!
- Trudno mi się nie zgodzić – mruknęła z niechęcią Keiko. – Już myślałam, że zechcą przeprowadzić jakieś śledztwo, wydać osąd, ale to?…
Przyznam, że pewnie zadałabym podobne pytania, gdyby oni mnie nie uprzedzili… Ale patrząc na tych smutnych, krańcowo zmieszanych ludzi z Wietrznego Miasta chyba więcej rozumiałam. Jeśli ktoś przez trzysta lat nie widział na oczy innej śmierci niż naturalna – o ile w ogóle – jak miał się zachować w jej obliczu? Pewnie dostać histerii albo… tak, jak oni, trzymać się z dala z nieufnością. Swoją drogą, trudno mi sobie wyobrazić tyle lat absolutnego pokoju. Żałowałam, że nie wiem więcej na temat historii miasta… I żałowałam zarówno nieżyjącego Oddanego, jak i tej piątki, niezdolnej poradzić sobie z całą sytuacją.
- Ten człowiek nie ma żadnych ran – wtrącił nagle kamienny. – Nie wydaje mi się, by zginął w walce. Ale ten wyraz twarzy… Całkiem, jakby coś go śmiertelnie przeraziło.
- Albo ktoś – dodał cicho elf.
- Nie człowiek, tylko vlexin – pokręciłam głową z niedowierzaniem. – To rasa nieulękłych wojowników. Nie da się ich przestraszyć na śmierć.
Chyba że jest się Xellą-Mediną.
- Wiem, że niewielu Oddanych cieszy się powszechną sympatią – ciągnęłam – ale tutaj, w tym cichym mieście, zabicie kogokolwiek oznacza chyba przyciągnięcie ogólnej uwagi?
- Owszem, inaczej by nas tu nie było – przyznała Djellia – a wątpię, by przeraziło go coś… tutejszego.
Ellil tymczasem rozglądał się wkoło.
- Była mowa o dwojgu – powiedział z namysłem. – Nie widzę wśród nas małej Metiel, ale kogo jeszcze brakuje? Kogoś, kogo nie znam?
- Cztery dni temu przybył pewien człowiek i domagał się rozmowy z tobą – przypomniała sobie Djellia. – Ani nie było w nim nic strasznego, ani nawet niezwykłego.
- I wyniósł się niezauważony? – nie mógł się nadziwić elf.
- Ty nie zauważyłbyś końca świata zza twoich książek – skomentowała złośliwie ta zakapturzona kobieta, Igerna.
- I nikt nawet mnie o nim nie zawiadomił?! – syknął Ellil, odwracając się na pięcie w tę stronę, gdzie stali liryjczycy… Stali. Jakąś chwilę wcześniej, mogłabym przysiąc. Chociaż właściwie, kiedy przestałam zwracać uwagę?
I proszę, z sądu zrobiła nam się burza mózgów. A niech im będzie, trup jest nasz, my się nim zajmijmy…

19 IX

Wczoraj dziewczęta odbyły długą i zażartą dyskusję za zamkniętymi drzwiami. Nie miałam zamiaru podsłuchiwać, ale dyskusja była naprawdę, naprawdę głośna… Choć nie do końca wyraźna, zwłaszcza że smarkule w zdenerwowaniu mówiły coraz to innymi językami. Bardziej z tonu głosów wywnioskowałam, że Keiko próbuje przekonać do czegoś Metiel, która stara się protestować. Stara się, wysuwa argumenty, ale wcale nie jest do nich tak do końca przekonana. Na koniec Keiko opuściła pokój przyjaciółki trzaskając drzwiami, a wewnątrz coś uderzyło o ścianę z głośnym trzaskiem. Coś naprawdę dużego, jak sądzę. Kto by się spodziewał takiej siły po tej drobnej istotce?
A dziś od rana Metiel nie było w domu. Najpierw nie byłam tym zaniepokojona, bo już przez ostatnie kilka dni znikała i wracała dopiero wieczorem, ale tym razem miało być inaczej. Keiko na cały dzień zaszyła się w swoim pokoju – rozłożyła tam jakąś skomplikowaną aparaturę i zamknęła drzwi na klucz, zanim zdążyłam zapytać, co zacz – i wypełzła dopiero na kolację. Z braku głównej kucharki wzięłam sprawy w swoje ręce i przyrządziłam sałatkę z owoców egzotycznych, czyli w większości zupełnie nieznanych. Zadziwiające, ale się udała, chociaż dla Keiko i tak zjedzenie jej było raczej jak eksperyment naukowy.
- Proszę nie pytać, sensei. Metiel długo tu nie wróci – odpowiedziała ponuro, gdy wreszcie ją przycisnęłam. – O ile w ogóle.
- Pokłóciłyście się? – wypytywałam. – Będziesz musiała szukać nowej współlokatorki?
- Nie, nie – zamachała rękami, przerażona tą ideą. – Dostałyśmy to mieszkanie w zamian za przysługę i nikt mnie z niego nie wyrzuci, ale… Metiel do tej pory pewnie nie ma już w Lirze. Pojechała na poszukiwanie złodzieja – dodała, unikając mojego spojrzenia.
- Przecież sama pragnęłaś, by się tym zajęła, więc skąd ta ponura mina? – spróbowałam ją pocieszyć. Nawet nie przyszło mi do głowy dociekać, co Metiel mogła zdziałać w pojedynkę, inaczej zrobiłabym to już dawno. Może powinnam była.
- Jej możliwości to jedno, a układy, jakimi jest związana, nie na wszystko jej pozwalają. Powinnam była sama o tym wiedzieć – powiedziała gorzkim tonem przedwcześnie dojrzałego dziecka. Ona też najwyraźniej dźwigała jakieś trudne do zniesienia brzemię.
- Djellia wie? – spytałam jeszcze na koniec, ale dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty mówić nic więcej; podziękowała za posiłek, odsuwając talerz, z którego ubyło niewiele, ale po namyśle podniosła go i zabrała ze sobą do pokoju.
Jak bardzo ważne jest, żeby Djellia wiedziała?

17 IX

Jestem w Lirze od dziesięciu dni, a jeszcze do końca nie dotarło do mnie, że ten blady błękit wokół wcale nie jest niebem, a czarne plamki, którymi jest obsypany, z bliska okazałyby się tunelami, wiodącymi do najróżniejszych światów. Podobno. Nawet chętnie bym to sprawdziła, ale Djellia mi to odradziła, mówiąc, że łatwiej tu przylecieć niż wylecieć – zwłaszcza jeśli się nie ma wprawy. Zapytałam ją wtedy, czy inni podejrzani przybysze z zewnątrz wiedzą to i biorą pod uwagę, ale tylko zachichotała z dość wredną miną. Właściwie racja, powinni byli wiedzieć, gdzie włażą.
Sama czekam, aż Djellia dostanie kolejne zlecenie na treść książek – obiecała, że mnie zabierze, a po drodze wysadzi w jakimś przyjaznym miejscu.
Cały czas tak się jakoś składa, że poznaję bliżej wyłącznie przybyszów z zewnątrz. Miejscowi są mili i łagodnie uśmiechnięci, owszem, ale przy tym dość wyhamowani… A może to ja trzymam się na dystans? Gdzieś w głębi wyczuwam dawny czar Liry, domyślam się, jaka mogła być w przeszłości, ale trudno mi uwierzyć, że to tak niedaleka przeszłość. Czuję się trochę tak, jakbym obserwowała wszystko zza szklanej tafli akwarium. Może podświadomie lgnę do innych egzotycznych rybek, takich jak Djellia czy Metiel, a mieszkańcy miasta nas obserwują? Albo odwrotnie, bo to przecież my powinnyśmy być zwiedzającymi. A Ellil? Po której stronie szyby się znalazł? Bibliotekarz opiekujący się pustymi książkami, jedyny liryjczyk, z którym czasem rozmawiam, mówi o nim, jak o swoim – z dumą, ale i z troską. Spytałam Djellię, czy oni wszyscy mają takie podejście; potwierdziła z rozdrażnieniem.
- Słyszałam, że dziś jakiś… ktoś z zewnątrz życzył sobie poznać Ellila – prychnęła, a ja ciekawa byłam, czy wiedziała, że brzmi jak rodowita liryjka. O ile naprawdę każdy liryjczyk by tak brzmiał. – Ktoś, kto przyjechał wczoraj, tyle tylko wiem, ale został spławiony. To nie pierwszy raz.
- Ellil wydaje się najtrudniej dostępną osobą w mieście – westchnęłam. – Aż tak się boicie, że jego też ktoś ukradnie?
- Nie, ja się nie boję – Djellia złośliwie wyszczerzyła zęby. – Ale oni wszyscy… Tak, owszem. Trzymają go pod kloszem, inaczej już dawno by cię przyjął, ale nigdy o tym przy nim nie wspominaj, bo zaprzeczy i zacznie się dąsać. On naprawdę traktuje to ambicjonalnie.

14 IX

Chętnie zobaczyłabym się z samym Ellilem, ale Djellia zdecydowanie mi to odradziła.
- Nawet ja go widuję tylko przelotem – tłumaczyła. – Tylko kiedy sam tego zechce. Nie pozwala, żeby cokolwiek go rozpraszało. Widzisz, on to traktuje bardzo osobiście. I ambicjonalnie.
To do mnie przemówiło; w końcu sama wspomagałam kilka lat temu żywioł wody, nawet w dość podobnej sytuacji. Wizję plączącej mi się pod nogami J, gotowej wydusić ze mnie odpowiedź na pytanie, jak się miewa Ellil, jakoś zdołałam odpędzić.
Siedziałyśmy w kuchni Keiko i Metiel – tym razem ta ostatnia gdzieś wybyła, więc Djellia chętnie podjęła się przygotowania obiadu. Stwierdziła, że nie ufa naszym umiejętnościom kulinarnym, natomiast Keiko nadal była wstrząśnięta faktem, że jadam.
- To oczywiste, że podchodzi do tego ambicjonalnie – oznajmiła, podnosząc głowę znad zeszytu, w którym pieczołowicie coś zapisywała – skoro zbiera się w mieście coraz więcej sępów.
- Zaraz tam sępów – mruknęła Djellia. – Przecież nie robią tu nic złego.
- Nie muszą nic robić. Wystarczy, że czekają… Czekają aż ucichnie ostatni wiatr.
- Ta przepowiednia jest tak szeroko znana? – zapytałam z ciekawością.
- Szerzej niż mi się wydawało. Podejrzewam, że poznałam ją ostatnia.
- Nie-e – zaprzeczyła Djellia, zamaszyście mieszając coś w garnku. – Ellil ją poznał ostatni. A dowiedział się dopiero ode mnie.
- Nie macie lepszych zmartwień, niż to, kto dowiedział się na szarym końcu? – westchnęłam i wstałam od stołu, żeby podejść do Keiko. Po prostu nie mogłam się powstrzymać przed zajrzeniem do tego jej zeszytu; przyjęła to z całkowitą obojętnością. Kartki w kratkę nie zawierały tajnych raportów ani – dopiero bym się zdziwiła – romantycznej poezji, tylko długie ciągi liczb i jakieś skomplikowane obliczenia.
- To taka rozrywka. Pozwala mi zachowywać spokój – wyjaśniła, a mnie zrobiło się zimno. Niechby to był jakiś szyfr, wzór na Ostateczną Zagładę Wszechświata, na bogów, ale rozrywka?! A pomyśleć, że niektórzy walczą ze stresem idąc na spacer. Albo słuchając muzyki, jeśli nie chce im się schodzić aż do parku. Nawet jeśli muszą ową muzykę sami sobie nucić, przez co zarabiają miażdżące spojrzenia od ludzi pokroju Keiko.
- Co chciałam powiedzieć – podjęłam, gdy już udało mi się otrząsnąć – to że zamiast czaić się jak te sępy, ktoś mógłby choć spróbować wytropić złodzieja.
- Ci, o których pani myśli, tego nie zrobią, bo nie leży to w ich interesie – Keiko wzruszyła ramionami i ponownie zabrała się za obliczenia. – Oczywiście mogłaby się tym zająć Metiel… nawet chciałaby, wierzę w to, ale… czy ona kiedykolwiek przestanie się zachowywać jak tresowany piesek?! – wybuchnęła nagle, uderzając zeszytem o stół z głośnym huknięciem, aż Djellia się obejrzała. Z zachwytem na twarzy.
Keiko zmitygowała się, przycisnęła zeszyt do piersi jakby w geście przeprosin i podniosła pióro,które tymczasem spadło na podłogę.
- Przepraszam, ja… Proszę mnie zawołać na obiad – zająknęła się, po czym wypadła z kuchni z nieszczęśliwą miną.
- Zamknij buźkę, bo ci mucha wleci – upomniała mnie Djellia i westchnęła. Nad Keiko? Czy nad Metiel, która z żadnej strony nie przypominała mi tresowanego pieska?
- Czemu ty się tym nie zajęłaś? – zdziwiłam się, wracając do swojego poprzedniego pytania. A Djellia… Djellia spojrzała na mnie z jakimś takim zaciętym wyrazem twarzy, który zupełnie nie pasował do jej pogodnej natury.
- Powiedzmy, że jeszcze nie wyzbyłam się wszystkich sentymentów – wycedziła. – I dlaczego od razu założyłaś, że się od tego odżegnałam?
- A nie jest tak? – drążyłam dalej. – Masz w sobie zapieczętowaną potężną moc, co miałoby cię powstrzymać…
- Owszem, mam – przerwała mi z goryczą. – I tym większy to dla mnie problem. Pomagam Lirze na inne sposoby i owszem, szukam śladów, ale mojej rodziny, a nie żadnego przeklętego złodzieja wiatrów. Nawet Ellil mnie o to nie prosił i ty też tego nie rób, bo jeszcze mogłabym się zgodzić.
- Nie chciałam cię urazić! – zamachałam rękami, mimo że nie miałam pojęcia, o co jej chodzi. Przecież nie podejrzewałam jej o jakiś związek z tą kradzieżą! – Tylko trochę mnie dziwi… że nie dałaś żadnego znaku życia, żadnej wieści, że dotarliście do celu, nic.
Tym razem zareagowała kompletnym osłupieniem.
- Jak to… Wysłaliśmy ci przecież dwa listy. Chcesz powiedzieć, że żaden nie dotarł?
Oszołomiona pokręciłam głową i klapnęłam na krzesło, które wcześniej zajmowała Keiko. Skoro nie dostałam tych listów, to czy Vanny odebrała ten ode mnie? Czy zostały przez kogoś przechwycone, czy raczej… Nie, o żadnej innej teorii nie miałam ochoty myśleć.
Tylko gdzie ja się, na bogów, znalazłam!?

13 IX

Jest w światach mnóstwo opowieści o wietrze; bądź co bądź żywioł powietrza jest potrzebny do życia większości istot. Nie tak dawno temu Tiley próbował mi jedną opowiedzieć – taką, która zdarzyła się przed wiekami i którą próbował wskrzesić, aby spleść z nową, dopiero rozpoczętą. A w rezultacie skumulowało się w niej jeszcze kilka innych… i wyszedł zamęt.
W Lirze zamętu nie ma, choć sytuacja jest poniekąd podobna. Nikt tutaj nie wbija się w pychę na tyle, by twierdzić, że wszystkie wiatry mają swój początek – lub koniec – właśnie w Lirze, ale z pewnością się w niej przecinają. Drogi do światów, opowieści, nawet domeny często mają jakieś wspólne punkty, więc czemu nie żywioł? W różnych miejscach inaczej postrzegany, może inaczej działający, nie zawsze taki sam, ale ten sam. Ciekawe, czy istnieją takie punkty przecięcia dla innych żywiołów?… Ale aż tak głęboko nie trzeba się zastanawiać, bo to jednak grozi zamętem. W każdym razie, oprócz tego, że każdy wiatr we właściwym dla siebie czasie przemyka przez Lirę, ma ona oczywiście swoje własne wiatry, które ją napędzają, którym przede wszystkim zawdzięcza swoje miano. I zapisano gdzieś, że gdy miasto ucichnie na dobre, gdy zniknie z niego ostatni wiatr (nawet nie „jeśli”! „Gdy”!), będzie to zapowiedź gwałtownych zmian w światach. Jakich dokładnie, nie wiem. Może obrócą się w proch i narodzą na nowo? Może cały żywioł powietrza przestanie istnieć? Nie, chyba nie – Djellia nie pamięta dokładnie, ale Miranda wspominała o czarnych chmurach i burzy rzeczywistości. To właśnie ona znalazła tę przepowiednię i podobno zdumiała nią całe stadko swych współpracowników, z których nikt nie wiedział, czym, u diabła, jest Lira. A ja powinnam wyjaśnić Djellii, czym, u diabła, jest END, ale to pewnie sprowokowałoby ją do dalszych dociekań. Ale to wyjaśnia tak obecność Mirandy, jak i przedstawicieli Omegi – bo z jej słów wywnioskowałam, że jest ich więcej oprócz tego słodkiego blondynka. Łatwo również zrozumieć, dlaczego Ellil najwyraźniej utknął tu na dobre – może i jest nietutejszym wiatrem, ale z pewnością ostatnim. I nie chce stąd odejść nie z powodu przepowiedni, bo o niej dowiedział się dopiero później, ale po prostu aby nie dopuścić do upadku miasta. Bo czym stałoby się bez niego?
- A sama powiedz: ty byś ukradła Ellila? – prychnęła Djellia w odpowiedzi na pytanie, jak się właściwie uchował. Skoro przybyli tu jeszcze zanim…
- W sensie, że nie potrafiłabym? – roześmiałam się. – Czy może, że bym nie chciała?
- Właściwie to jedno i drugie – przewróciła oczami i nagle na dobre straciła humor. Zwłaszcza gdy próbowałam z niej wyciągnąć, jak i kto owej kradzieży dokonał. Wykręciła się od wyjaśnień, ale łatwo było poznać, że wie więcej, niż… sama nie wiem. Może więcej, niż by chciała.

12 IX

Zdecydowałam, że umilę sobie oczekiwanie wizytą w którejś z liryjskich (lirycznych! Lirycznych!) bibliotek. Tymczasem… Jakiś pech albo nieodgadniony kaprys podświadomości zawiódł moją łódkę owszem, do biblioteki, ale takiej, w której niemal wszystkie książki stały puste. Grube, w twardych, zdobionych okładkach, ale puste – bardziej przypominały czyste zeszyty i wielka to ulga, że nie miałam przy sobie pióra, inaczej wyleciałabym stamtąd z gwizdem. Nawet jeśli bibliotekarz był jednym z tych przemiłych i pogodnych ludzi, którzy wydają się niezdolni do skrzywdzenia muchy. Nie wierzę, żeby zawód – i powołanie – nie zobowiązywał.
- Te książki nie zdążyły zostać zapisane – wyjaśnił, smutniejąc na moment. – Od tak dawna już czekają, by napłynęły do nich historie… I dopiero teraz ich puste kartki mają szansę na zapełnienie.
- Dlaczego dopiero teraz? – zainteresowałam się. Od kiedy tu przybyłam, nie ustaję w pytaniach, ale dopiero ostatnio moja pusta głowa dostała szansę na zapełnienie konkretnymi odpowiedziami.
- Rzadko zjawiają się u nas goście z zewnątrz – wzruszył ramionami – a jeszcze rzadziej decydują się zostać na dłużej. A historie trzeba skądś przywozić, prawda?
- Nie wierzę, że tak trudno tu zostać – pokręciłam głową. – Może trudno znaleźć wasze miasto, ale zostać w nim? Jesteście zbyt przyjaźni, żeby odstraszać podróżników.
Bibliotekarz roześmiał się cicho.
- Zależy, kogo akurat gościmy… Niektórych rzeczywiście odstraszyliśmy. A jeśli trudno znaleźć do nas drogę, to pewnie dlatego, że każdy ma własną. Własny sposób, by tu dotrzeć. I wie o tym albo nie.
- A gdy się uda za pierwszym razem, każdy kolejny jest dziecinnie prosty?
- Tego nie wiem. Nigdy nie chciałem stąd odchodzić.
Pomyśleć, że tak niedawno pytałam księżycowe elfy, czy nigdy nie chciały opuścić Krainy Czarów… Niektóre istoty są przypisane do swojego świata i tylko do niego, bowiem poza nim nie miałyby racji bytu. Czy jest jakiś sposób, by przekonać się, które?…
Zostałam na chwilę sama, gdy mojego przewodnika odwołała z jakiegoś powodu koleżanka po fachu.
Snułam się między regałami, nie mogąc trafić na chociaż jedną książkę, która zawierałaby jakąś treść, aż w końcu zawędrowałam w okolice wyjścia. A tam dwoje bibliotekarzy odbierało właśnie pokaźny stos książek od nowo przybyłej kobiety, która chwiała się pod ciężarem niezwykle ciężkiej literatury - albo może z powodu botków na absurdalnie cienkim obcasie. Nosiła pumpy i szalik z frędzlami, a na głowie pilotkę – pasowało to do niej w pewien staroświecki sposób.
- No to do następnego? – zabrzmiał dziewczęcy głos z zewnątrz. Znajomy głos.
- Jasne! – odkrzyknęła osóbka w pilotce. – Może kiedyś, gdy mnie wykopią z pracy, zaczepię się tu na stałe?
Ręce miała już wolne, więc wychyliła się i pomachała komuś niewidocznemu. A gdy zaciekawiona wyszłam, by zobaczyć przywiezione książki, na mój widok raptownie podskoczyła, wydając zduszony okrzyk.
- Niczego sobie nie pomyśl! – zaczęła obronnym tonem. – Jestem tu całkiem prywatnie!
- Nie wiem, dlaczego akurat mnie miałabyś się obawiać – stwierdziłam. – Niczego ci zresztą nie zarzucam.
Dziewczyna zdjęła pilotkę, odsłaniając związane nisko brązowe włosy. Byłam już całkowicie pewna, kogo widzę – z Mirandą, członkinią END-u, spotkałam się kilka razy jeszcze przed Zmianą, wyłącznie jednak na gruncie prywatnym. Chociaż…
- Nigdy nic nie wiadomo – cały czas przyglądała mi się nieufnie. – Byłaś przecież zamieszana w sprawę obrazów Haéda.
- Nie ja, tylko Geddwyn – sprostowałam. – W dodatku on też raczej prywatnie.
- I to był nasz największy problem – westchnęła Miranda. – Nawet nam trudno było obejść protekcję jednego z duchów żywiołów. One są przecież ponad takimi sprawami. – Nagle uśmiechnęła się i obejrzała, ale bibliotekarzy i książek już dawno nie było.
- No tak, trzeba się było spodziewać, że zwrócony towar od razu ich zaaferuje – zachichotała, już rozluźniona. – Sama nie byłam pewna, co właściwie im oddamy.
- A co od nich zabrałaś?
- Ot, książki do zamiany – odpowiedziała z miną pod tytułem: „ja tam nic nie wiem”. – Zresztą to nawet nie ja. Zabrałam się ną tę wyprawę dla towarzystwa. Z ciekawości. Te tunele prowadzące do miasta mogą przyprawić o klaustrofobię, ale faktycznie trzeba to będzie powtórzyć…
Nie wiedziałam nic o żadnych tunelach i chętnie wypytałabym Mirandę o jej wrażenia jako turystki, ale w tej chwili przypomniało mi się, że powinnam już wracać, żeby nie rozminąć się z Djellią. Tylko że agentka wyraźnie miała ochotę pogadać.
- …I kiedy wpadła mi w ręce ta przepowiednia, postanowiłam znaleźć to miasto i się rozejrzeć – ciągnęła. – I powiem ci, że najchętniej bym teraz spuściła telefon i kryształową kulę do morza, a sama została tu na dłużej. Taki relaks…
- Jesteś pewna, że przyjechałaś tu prywatnie? – nie odpuściłam sobie podejrzeń, bo coś mnie nagle tknęło. – I wcale nie wiesz, że jest tu ktoś z Omegi?
A może jednak nie powinnam była o tym wspominać… Ani w ogóle o tym myśleć. Dlaczego zawsze tak jest, że gdy już znajdzie się coś ładnego, legendarnego i rozbiącego wrażenie, od razu muszą się do tego zlatywać szemrane typy, niczym muchy do miodu?
- Który ktoś?
Westchnęłam ciężko, wracając myślami do wczorajszego dnia.
- Takie słodkie półelfiątko… Todd mu mówią.
- Tego się nie spodziewałam! – wyglądała na autentycznie zaskoczoną, ale i rozbawioną. – Goszczę w Lirze już trzeci tydzień, a dotąd ich nie spotkałam. Ale to może oznaczać, że już się spełnia…
- Co się spełnia? – zapytałam, machając Mirandzie dłonią przed oczami, bowiem jej wzrok stał się nieobecny. Dopiero później uświadomiłam sobie, że użyła liczby mnogiej. – Skąd wiesz, że on też nie jest ciekawskim turystą?
- Nie Todd – pokręciła głową. – Za pozwoleniem, chyba wiemy o nich ciut więcej niż oni o nas. Ale jeśli uznali, że przepowiednia się spełnia… To niedługo mogę się spodziewać wiadomości od szefostwa i żegnaj, urlopie!
Wyrzuciła dramatycznie ręce w górę, prychając przy tym z prawdziwym rozczarowaniem. Następnie, nie poświęcając mi więcej uwagi, ruszyła w stronę regałów.
- Zaczekaj! – zawołałam ją szeptem, bo wiadomo, czym się kończy hałasowanie w bibliotece. – Jaka przepowiednia?
- Ta o zniknięciu wiatru, oczywiście! – rzuciła Miranda na pożegnanie i zniknęła wśród książek.
Wzruszyłam ramionami i udałam się do wyjścia, by popłynąć w powietrzu do swojego obecnego mieszkanka.

I owszem, spóźniłam się, ale nie na tyle, by rozmowa z Djellią przeszła mi koło nosa. Pod jednym z okien wisiała już obca łódka, pomalowana na ciepły brąz. Z pozoru nie odróżniała się niczym od typowych liryjskich pojazdów latających, ale gdy zajrzałam do środka, zobaczyłam kontrolki sterownicze, które z pewnością niewygodnie było obsługiwać. Zwłaszcza komuś przyzwyczajonemu do posługiwania się myślą.
- No, nareszcie! – zawołała Metiel, gdy wpadłam do kuchni. – I masz szczęście, że Keiko się dzisiaj nigdzie nie wybierała!
- Pożyczyłabym jej mój wehikuł – roześmiała się siedząca przy stole młoda kobieta o czarnych włosach. Uśmiechnęła się do mnie – i choć jej twarz była znajoma, chwilę mi zajęło… Nawet nie rozpoznanie, a uwierzenie, że mam przed sobą Djellię. Chyba dopiero widok rozmaitych wisiorków na jej szyi pomógł mi uwierzyć. Ale jej włosy, jej piękne włosy będące jej dumą i znakiem rozpoznawczym?! Niegdyś spadały gęstą falą aż do pół uda, teraz zaś były gładko zaczesane i nie sięgały nawet do ramion.
- A pomyśl, co będzie, gdy mnie Lee zobaczy – Djellia trafnie odczytała mój tępy wyraz twarzy. – Powiem tyle: skoro wybierałam się do Wietrznego Miasta, wolałam postawić na wygodę. Już sam Ellil wystarczył, żebym zaczęła mieć dość tych włosów.
- Właśnie, Ellil! – przypomniałam sobie. – Nie ma go z tobą?
- Nie, on ze mną nie jeździ na książkowe łowy. W ogóle nie wypuszcza się poza miasto. Większość czasu przesiaduje siłą rzeczy na Wieży Początku.
- Książkowe łowy? – podchwyciłam. – Nie mów, że to ty przywiozłaś do biblioteki Mirandę wraz z tym całym księgozbiorem! Akurat tam byłam, a nie widziałyśmy się…
- Pewnie, że ja. Trafiła mi się najlepsza robota, jaką mogłam tu znaleźć. W porównaniu z nią zajęcie Ellila jest potwornie niewdzięczne… To znaczy, bohaterskie i zaszczytne, ale i tak niewdzięczne.
- Moment… – zagubiłam się. – To co on tu właściwie robi?
Kolejne z pytań, które spotkały się z kompletnym zaskoczeniem odpowiadających…
- Nie wiesz? Przecież jest ostatnim wiatrem… Jedynym, jaki tu pozostał. Trudno się więc dziwić, że rzadko opuszcza siedzibę wiatrów, prawda?
Klapnęłam na krzesło obok Djellii, czując nagły upływ sił. Fizycznych i psychicznych. I potrzebę wypicia dużego kubka herbaty.
- Może od początku – zaczęłam powoli. – Dlaczego, do licha, w Wietrznym Mieście Lirze nie ma wiatru?!
Djellia zerknęła na Metiel – ta uśmiechnęła się przepraszająco i zajęła się nalewaniem gotowaniem wody – po czym znów zwróciła się do mnie, przymykając oczy, by ukryć malującą się w nich nagle wściekłość:
- Skoro nikt ci dotąd nie powiedział… Wszystkie wiatry zostały skradzione. Wkrótce po naszym przybyciu.

11 IX

Właściwie mogłabym się już pożegnać i wracać do domu, ale mam powody, by na razie to odwlekać. Po pierwsze, mam nadzieję, że zobaczę się w końcu z Djellią i Ellilem – nadal się nie pokazali i jeśli teraz wyjadę, mogą umknąć mi na kolejne pół roku, a szkoda by było. Drugim powodem jest samo miasto – choć wygląda jak z barwnych chmur, jakby miało zaraz wzlecieć, dziwnie mnie przytłacza; mimo to jednak jestem zdecydowana poznać je z każdej strony. Metiel jest bardzo miłą przewodniczką, ale ma tendencje do skakania z tematu na temat, rzucając mi wyrwane z kontekstu informacje, jakby uważała, że i tak powinnam to wszystko wiedzieć. Albo że szczegółów sama się dowiem – co też sobie zaplanowałam.

Skrzydlata łódeczka już na mnie reagowała, więc bez większych (akurat ten kawałek przestrzeni był dość pusty) problemów sfrunęłam nią w dół. Wyminęłam slalomem kilka drzew i wylądowałam na miękkiej trawie. Gdzieniegdzie rozstawione były ławki, ale nie widziałam brukowanych ścieżek – ani właściwie żadnych ścieżek, jakby nikt po tej trawie nie deptał – i w ogóle otoczenie przypominało bardziej las niż park. Rosły tam wielkie, z pewnością stare drzewa o rozłożystych koronach, z których opadały złote i czerwone liście. Zebrałam trochę z zamiarem pokazania ich w przyszłości komuś obeznanemu w botanice – miały niezwykłe kształty, z pewnością nigdy nie natknęłam się na takie w światach. A mimo wszystko… Zielone tereny Liry sprawiały ogólnie wrażenie… Nie, nie zwyczajne, ale jakoś bardziej swojskie. W porównaniu z pnącymi się w górę wieżami miasta wyglądały jak inny, osobny świat. No i przypominały mi Strefę Jesienną w Teevine, co nie było bez znaczenia.
Co prawda było równie duszno i bezwietrznie jak w górze, ale przynajmniej pachniało jesienią, dlatego postanowiłam zrobić sobie mały spacer. Nie byłam jedyna – co chwilę trafiałam na tutejszych, witających mnie z uśmiechem. Teraz łatwo mi było zauważyć, że wszyscy są drobni i szczupli, a do tego poruszają się z niezwykłą gracją. Naprawdę nosili szaty w kolorach nieba – wiadomo, jakie niebo potrafi przybierać barwy, zależnie od pory dnia i pogody, spotykałam więc ludzi ubranych w gwiaździstą noc, zachód słońca albo szalone burze. I wszystkich łączyło jedno: byli tak samo… piękni. Trudno to wyjaśnić, bo niby rysy mieli różne, nie stanowili swoich kopii. Ale ten ich wdzięk i elegancja, ta niezwykła pogoda ducha i ujmujące uśmiechy na twarzach, ta wzajemna życzliwość, wszystko to zachęcało do pozostania tu na zawsze, bez przejmowania się czymkolwiek.
Tylko czy naprawdę się nie przejmowali?
Szłam tak dłuższą chwilę, pogrążając się w coraz lepszym nastroju, z dala od jakichkolwiek cięższych myśli. Nie, nie pogrążając się – unosząc się lekko. Unosząc się…
Oż, do licha!
Nagle poczułam, że coś łapie mnie za kołnierz – i częściowo za włosy. Mogłam zaplątać się w jakieś gałęzie, ale nie, żadna gałąź nie zacisnęłaby się w pięść. Au, au, au! Zostałam gwałtownie pociągnięta w tył.
- Życie ci się znudziło?! – warknął ktoś z obrzydzeniem. I odpychająco. Że niby mnie? A skąd ten pomysł? Po brutalnym powrocie do rzeczywistości rozejrzałam się… i doszłam do jednego smutnego wniosku: że powinnam była patrzeć pod nogi. Jeszcze krok, a skończyłby się pode mną grunt. Przede mną… Przede mną rozciągała się pusta przestrzeń, ciemna jak do reszty zachmurzone niebo. Nie wiem, co było w dole, nie miałam odwagi spojrzeć. Zresztą nie miałam też możliwości – mój niezbyt przyjemny wybawiciel nadal trzymał mnie mocno.
Uznałam, że mogę zrobić tylko jedno, zanim zawlecze mnie za włosy do jaskini: nie patrząc, sięgnęłam do jego dłoni i wbiłam w nią paznokcie. Syknął wściekle i puścił równie gwałtownie, jak złapał – na szczęście utrzymałam równowagę i nie spadłam w przepaść.
(Prawie jak wtedy, w innym życiu, kiedy wyszłam we śnie na szczyt pewnej wieży, pamiętasz, Lex?).
Nie wyglądał na silnego – niewysoki i śliczny jak z obrazka, ze swymi elfimi rysami i jadowicie zielonymi oczami. Ale już platynowe włosy wyglądały na tlenione przy jego śniadej cerze, a do tego ten strój – pomarańczowa kurtka zarzucona na czarną koszulę z koronkami tu i tam – to wszystko czyniło go istotą z innej bajki. Innej niż Lira i na pewno innej niż jej lasy. A może rzecz w jego wyrazie twarzy? Patrzył na mnie, jakbym była czymś paskudnym, jakby zaraz miał popędzić do domu i wyszorować tę nieszczęsną rękę.
- No i sama widzisz! – fuknął bez sensu (a ja zaczęłam się zastanawiać, jak brzmiałby jego głos, gdyby mówił spokojnym tonem – chyba melodyjnie). – Kompletna kretynko!
Otrząsnął się i pomaszerował tam, skąd przyszedł. Nieopodal zdążyła nam się już zebrać mała publiczność, ale wszyscy rozstąpili się przed chłopakiem, rezygnując z uśmiechów. Jakby to on był czymś paskudnym. A kiedy zniknął nam z oczu, rzucali mi przepraszające spojrzenia.
Straciłam już ochotę na dalsze eksploracje, ale odnalezienie łódki zajęło mi jeszcze dłuższą chwilę.

- Nie, mistrzyni, nie wypatrzyłam jeszcze żadnych niezwykłych znaków – słyszałam zza drzwi głos Metiel; starała się ukryć zdenerwowanie. – Nie licząc braku wiatru, ale to nie to samo, zdecydowanie nie to samo.
- Nie myśl, że dam ci pozwolenie na szukanie złodzieja, dziecko – przemówiła jakaś nieznana kobieta, a jej słowa rozniosły się echem. – Kradzież wiatrów to niedorzeczna wymówka, oni dobrze wiedzą, co się święci. Czekaj i obserwuj…
- Sensei?
Odwróciłam się powoli, starając się robić wrażenie pod tytułem: „Jestem niewinna i zabłądziłam tu przypadkiem”. Keiko zmierzyła mnie chmurnym wzrokiem, ale nie ochrzaniła – a przynajmniej nie za podsłuchiwanie.
- Jak pani mogła odlecieć na tak długo? Bez łodzi nie mogłam opuścić domu! Mam lęk wysokości – dodała ponuro, chyba z rozpędu, bo zaraz potem się skrzywiła.
- Ja też mam – przyznałam. – Aż tak długo mnie nie było? Ominęło cię coś ważnego?
- Poprosiłam Metiel o pomoc – powiedziała krótko i umilkła, bowiem kryjąca się w swoim pokoju dziewczynka wystawiła głowę zza drzwi. Najwyraźniej zakończyła rozmowę i usłyszała, że się o niej mówi.
- Ledwo się spotkałyście, a już iskry lecą – odezwała się z zachwytem. – Fajnie nam tu, nie?
- Masz na myśli, że ona ostrzy sobie na mnie język? – prychnęłam, gdy Keiko bez słowa odwróciła się na pięcie i poszła do kuchni. – Co w tym takiego fajnego?
- A to, że normalnie rzadko odzywa się do ludzi. Poza mną, rzecz jasna.
- Ale ja nie jestem ludziem – przypomniałam. – Jestem obiektem jej badań.
- Ano. Ale nie martw się, przed badaniami cię jeszcze obronię. W końcu to ja ją na to naprowadziłam.
- A przed ostrzeniem to już nie?…

W kuchni Metiel zabrała się do pichcenia późnego obiadu, a my, dwie antagonistki, zasiadłyśmy przy stole. Miałam zamiar pociągnąć dziewczyny za język odnośnie Djellii i Ellila, bo pytać o tamtą tajemniczą rozmowę raczej nie wypadało. Swoją drogą, takie małe chucherko, a już knuje… W każdym razie, zamiast tego skręciło mi się na moją dzisiejszą przygodę w lesie. Kiedy opowiadałam, Keiko pochmurniała jeszcze bardziej, a Metiel bardzo się pilnowała, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Spotkałaś naszego Todda, biedactwo? – pytała ze zmartwioną miną, ale w oczach miała chochliki.
- Też mi on nasz – mruknęła Keiko.
- No, nasz, bo przyjezdny. Tak, jak na przykład my. Ale jest jednym z tych, którzy nie dają się lubić, oj nie! – dziewczynka pokręciła głową jak zatroskana ciocia, co fajnie się łączyło z trzymanym w ręku tłuczkiem do ucierania.
- Zauważyłam – skrzywiłam się. – To chyba dlatego, że sam nikogo nie lubi, co?
- Pewnie, że nie! – nagle zjeżona Keiko palnęła otwartą dłonią w blat. – Bo jest z Omegi, ot co! Tacy jak on nie mają pozytywnych uczuć!
- Skąd wiesz, że jest z Omegi? – zapytałam szybko.
- Z tego szaleństwa w jego oczach, wie pani? – fuknęła. – Tutaj, w Lirze, ma na tyle przyzwoitości, by chodzić bez emblematu, ale dał się już rozpoznać na inne sposoby.
- Mówisz o nim, jakbyś należała do END-u – uśmiechnęłam się, coraz bardziej zaciekawiona, ale ucięła to jednym krótkim zdaniem:
- Nie należę do nikogo!
Zabrzmiało to jak „Nie jestem niczyją własnością”.
- Czy mam rozumieć, że jest tu więcej takich… Przyjezdnych? – spróbowałam z innej strony.
- Takich, jak on? Na razie niewielu – odpowiedziała niechętnie Keiko.
- Ale pytałam… Niekoniecznie z Omegi.
- A jaka to różnica? Oni wszyscy są tacy sami, tylko ubierają się w inne piórka!
- Nie Djellia! – zmitygowała ją ostro Metiel; wydawało się, że ma ochotę zdzielić współlokatorkę wspomnianym tłuczkiem. Podziałało zaskakująco skutecznie.
- No dobrze, ona nie.

Dopiero teraz, gdy miasto gasi już wszystkie światła, przyszło mi do głowy, by wyjąć moją miniaturkę światów – zabrałam ją ze sobą, całe szczęście! – i sprawdzić, gdzie dokładnie jestem. Wizja światów rozpostarła się przede mną jak należy – zobaczyłam całą Domenę Promienistych, a za Szarymi Światami obrzeża Srebrnej… No i klops. Za nic nie mogłam zidentyfikować miejsca, w którym mogła być Lira. Ale przecież szukałam jej w ten sposób dużo, dużo wcześniej, razem z Djellią i Ellilem – i również bez rezultatów. To mogło oznaczać, że albo jestem daleko poza znanymi mi domenami, albo miasto jest w jakiś sposób ukryte. A jeśli to ostatnie, to czy mogę ufać, że Pokrzywa mnie znajdzie? Albo ktokolwiek? Albo że sama się nie zgubię wracając?
Na szczęście jutro spotkam się z Djellią i może wszystko mi wyjaśni. Tak mi powiedziała Metiel – że jutro wraca. Nie wiem tylko, skąd.

9 IX

Wczorajszy zapisek miał być dłuższy, choć wtedy być może nie starczyłoby mi dnia na nic więcej… Co ja bredzę, tak czy inaczej nie starczyło! Nawet nie dlatego, że Metiel, kochana, dobra duszyczka, przygotowała trzydaniowy obiad (w zasadzie pierwsze danie miało być śniadaniem, ale trochę się na nie spóźniłam) złożony z przysmaków prosto ze świata, w którym zaczęłam obecne życie. Przypomniały mi się chwile, kiedy poznawałam ów świat, a Xemedi-san służyła mi za przewodniczkę i za najważniejszy punkt wycieczki uważała wizyty w rozmaitych gospodach… W każdym razie obiad był pyszny, a zadowolona Metiel wyjaśniła, że nauczono ją tajników kuchni wielu krain i światów – tak na wszelki wypadek, gdyby musiała radzić sobie sama w obcym miejscu. Kto się o nią zatroszczył w ten specyficzny sposób, tego już nie zdradziła. Za to Keiko podczas obiadu nadal wlepiała we mnie wzrok pełen zdumienia połączonego z rozczarowaniem. Że niby aż tyle pochłonęłam? Ona sama jadła jak ptaszek, ale trudno przypuszczać, że tak samo postąpi ktoś, kto ostatni posiłek spożył trzy dni temu (a według czasu zachodniego – tydzień), nawet jeśli nie musi jeść, żeby żyć! Ale właściwie skąd mogła o tym wiedzieć? Żadna z nich nie pytała, skąd tu trafiłam.
A po posiłku i kilku filiżankach herbaty jakoś doczłapałam się do łóżka… i jak na nie padłam, tak przespałam resztę dnia i całą noc. Nawet nie pamiętam, jak tam dotarłam. Grunt, że skręciłam nie w tę stronę i zasnęłam nie w pokoju Keiko, tylko Metiel. Ta ostatnia nie była zresztą o to zła; wydaje się, że niewiele czasu spędza w domu.

Ale nie tym razem.

Kiedy już opuściłam zwlokłam się z łóżka, rozziewana i z głową tkwiącą jeszcze w snach, zastałam obie dziewczyny w kuchni. Kłóciły się o coś, przy czym Keiko mówiła tonem tak nieznoszącym sprzeciwu, że każdy na miejscu Metiel już dawno zgiąłby się w ukłonie i pozostał tak do odwołania.
- To w ogóle nie powinno tak wyglądać! – Cokolwiek miała na myśli ta ostatnia, z pewnością nie zamierzała się kłaniać, tylko trzymać własnego zdania.
- Sama mi o tym powiedziałaś, a teraz masz coś przeciwko temu, że chcę zgłębiać wiedzę – grzmiała Keiko. – Co zrobisz, zamkniesz mnie na klucz? Albo ją? Jeśli twoja teoria jest słuszna, coś takiego jej nie powstrzyma. Wyfrunie stąd na dobre i tyle będzie z naszego starania.
- Ciebie należałoby zamknąć za drzwiami o dwunastu zamkach – mruknęła Metiel – albo w zamku o dwunastu wieżach. Nikt tutaj bardziej nie wymaga ochrony.
O? To była z pewnością interesująca dyskusja, ale nie wypadało dłużej podsłuchiwać pod drzwiami.
- Dzień dobry – powiedziałam, wchodząc do środka. Chciałam uśmiechnąć się ujmująco, ale znów wyszło mi ziewnięcie.
- Proszę nie udawać – rzuciła Keiko, wciąż poirytowana. – Ten środek nasenny to miała być tylko próba. Nie mógł podziałać na kogoś takiego.
- O, serio? – zdziwiłam się. – W takim razie moja podświadomość uznała inaczej. Potrzebowałam snu, a nie utraty przytomności.
- Nie było tam ani krztyny magii, słyszy pani?! Nie powinien działać na demona!
- Nie musisz być taka formalna, wiesz? – westchnęłam. – Przypuszczam, że potrafiłabyś zmusić samego cesarza wysp Hon, żeby przynosił ci herbatkę i ciastka.
Keiko wzięła głęboki wdech i zmierzyła mnie tym swoim badawczym spojrzeniem.
- Nie, jeszcze nie – stwierdziła. – Wciąż potrzebuję więcej siły.
Chciałam zapytać, do czego; nie wyglądała mi na kogoś, kto ma pod tym kitelkiem żelazne mięśnie i bierze udział w turniejach sztuk walki, więc pewnie miała na myśli siłę duchową. Zanim jednak się odezwałam, skinęła nam głową i wyszła.
- Nie ma co się nią przejmować – skwitowała to Metiel, otwierając okno. Niewiele to dało; co prawda w kuchni była klimatyzacja, ale przynosiła powiew suchego powietrza, bardziej szkodliwego niż przynoszącego ulgę. – Opowiadałam jej o demonach z mojego świata, a że siedzi w niej niepowstrzymany badacz…
- Nie wyglądasz na kogoś, z kim zaznajamiają się demony – zagaiłam ostrożnie.
- Doprawdy? – posłała mi psotny uśmieszek. – Cóż, nie jesteś pierwsza.
- Pierwsza, która ci to mówi?
- Pierwsza, z którą się zaznajomiłam – roześmiała się dziewczynka. – Ale tamci byli inni. Przynajmniej pod pewnymi względami. – Wyjrzała przez okno i westchnęła cicho, po czym znów zwróciła się do mnie: – Czy pozwolisz, że zostanę twoją przewodniczką?
- Pozwolę – kiwnęłam głową. – Sama nawet nie wiedziałabym, jak się poruszać tam na zewnątrz.

Okazało się, że wyglądanie przez okno zdecydowanie nie zapewnia pełnego obrazu miasta, w którym się znalazłam. Przede wszystkim – schody. Wokół każdej z wież wiją się wąskie marmurowe (?) schody. Sama myśl o dreptaniu po nich na takiej wysokości potrafi przyprawić o zawroty głowy. A nawet nie mają poręczy, jakby architektowi nie przyszło do głowy, że może łatwo spaść, a wiatr wytrzęsie mózg przez uszy jeszcze przed uderzeniem o ziemię.
- Bo rzeczywiście nie przyszło to nikomu do głowy – potwierdziła z powagą Metiel. – Nie wtedy, gdy miasto dopiero zaczynało rosnąć.
- Mogę sobie wyobrazić, jak małe mogło być dawniej – przyznałam. – Ale co dalej: im wyższe rosło, tym więcej dobudowywano schodów, zamiast… No, nie wiem. Komuś zabrakło wyobraźni?
- Tutaj wszystko zaczęło się od wyobraźni – dziewczynka wydawała się zdziwiona, że tego nie wiem. – Ale rzadko używano jej do praktycznych celów. Do dzisiaj tak zostało. Tu jest Lira, tu nikt nie rozumuje inaczej niż jak wiatr.
Dobra… Znam wyrażenie: „powietrze w głowie”, ale chyba nie to miała na myśli. Pewnie raczej jakąś lekkość i nieprzejmowanie się niczym. Ale skoro trafiłam do Wietrznego Miasta Liry, to osobą, która wyciągnęła mnie z huraganu, musiała być Djellia – ona i Ellil byli jedynymi znanymi mi osobami, które postanowiły tu dotrzeć… I żadne z nich nie dało znaku życia. Do tej pory. Ale na czym to ja skończyłam opisywanie miasta? Ach tak, na początku – na schodach. Na szczęście mają alternatywę w postaci powietrznych pojazdów, których tu pełno – na każdy dom przypada co najmniej jeden. Z daleka wydają się migotliwymi ważkami i ptakami, tymczasem z bliska wyglądają raczej jak kolorowe kajaki o imponujących skrzydłach – czy to pierzastych, czy owadzich, ale zawsze niezawodnych. Nie potrzebują żadnego mechanizmu, zapamiętują swoich pilotów i dają się prowadzić myślą. Usadowiłyśmy się w takiej łódeczce ze skrzydłami biedronki – wyścielona była mięciutkim pluszem – i wyruszyłyśmy na miłą przejażdżkę. Pojazd płynął w powietrzu pewnie i łagodnie, a mijający nas lub stojący w oknach ludzie, ubrani w zwiewne szaty w kolorach nieba, uśmiechali się i pozdrawiali nas uprzejmie. Wszystkie okna były otwarte na oścież, mogłybyśmy więc zajrzeć do każdego domu – i pewnie nie dostać za to po nosie – ale zachowałyśmy odrobinę taktu.
Niby każda wieża miała jasne i pastelowe ściany, ale nie znalazłoby się dwóch – o większej ilości nie wspominając – w dokładnie takim samym kolorze. Tak powiedziała mi Metiel, a i sama po pewnym czasie zaczęłam dostrzegać mnogość rozmaitych odcieni. Najwyraźniej znano tu takie barwy, o jakich pomyślałby mało który malarz – ale też liczba wież nie była nieskończona. Poza tym różniły się też rozmiarami, zdobieniami, rozmaitymi szczegółami, dzięki którym każda była rozpoznawalna i nie do pomylenia z innymi. Metiel odzywała się co chwilę, pokazując mi coś jej zdaniem wartego zapamiętania.
- Tu jest biblioteka naukowa – mówiła na przykład. – A tam naprzeciwko jest taka z samymi baśniami.
Aż miałam ochotę tam podlecieć i wskoczyć przez okno. Tymczasem jednak wycieczka trwała dalej.
- Tam jest ratusz – słyszałam, gdy mijałyśmy różowy budynek zwieńczony koroną. – A dalej, w najwyższej z wież, siedziba wiatrów.
Albo:
- Tu mieszkają najstarsi ludzie w mieście. Pewnie nie zgadniesz, ile mają lat.
Czy też:
- Nie, tam nie lecimy, tam jest kwatera Todda. Z pewnością nie chciałby nas spotkać.
I wreszcie:
- A w dole?… W dole jest zieleń. Park.
- To znaczy, że c o ś tam w ogóle jest? – Dopiero teraz odważyłam się wychylić; było to dość trudne, gdy ryzykowało się oberwanie skrzydłem. – Już myślałam, że Lira wyrasta z… Nie wiem, skąd.
- I naprawdę myślałaś, że nic tu nie rośnie? – Metiel roześmiała się dźwięcznie. – Oczywiście, że tak, dopiero niżej nie ma już nic. Tylko… pień. I nie, nie sprawdzałam, skąd wyrasta. Chociaż najstarsi powiadają, że z morza.
Słuchałam jej jednym uchem, coraz bardziej pogrążając się we własnych myślach. Im dłużej latałyśmy, tym bardziej docierało do mnie coś, co powinnam sobie uświadomić już dużo wcześniej… A przecież Keiko narzekała, że „nic tu nie słychać”. Jak na wietrzne miasto, Lira okazała się wyjątkowo duszna. I cicha.

8 IX

No dobrze, już się wyspałam, więc mogę kontynuować.

Obudziłam się w niewielkim, zacienionym pokoju. Dokoła panowała cisza jak makiem zasiał i bałam się choćby westchnąć, żeby jej nie przerwać. Zresztą właściwie nie miałabym czym – czułam się jakby wypompowano ze mnie całe to przesycone czarami powietrze, którego nawdychałam się w Faërie. Nie mówiąc już o tym, że było dość duszno. Zrzuciłam z siebie kołdrę, ale jeszcze nie wstałam, nie wiedząc, jaka jest pora dnia… I nie zastanawiając się nad tym. Nie myślałam o niczym, dopóki nie poczułam – i nie uwierzyłam – że żyję.
Oczywiście nie było ze mną tak źle, bym miała się nad sobą użalać. Nie rozpadłam się na strzępy, jak po niespodziewanej wizycie w Szarych Światach, ale nie wiedziałam, na jak długo ten magiczny huragan wytrząsł ze mnie świadomość. Poza tym nie był to pierwszy raz, gdy urwał mi się film i ocknęłam się w obcym miejscu – takie sytuacje od dawna mam już zakodowane w głowie jako „podejrzane”. Po przeanalizowaniu wszystkich najczarniejszych scenariuszy zdałam sobie wreszcie sprawę, że wciąż mam na sobie ciuchy, w których udałam się do Faërie. Czyli w żadnej klinice psychiatrycznej mnie nie zamknięto – jedna opcja odpadła. Nie miałam też zablokowanej mocy i gdybym chciała, mogłabym się stąd teleportować, ale ciekawość na razie przeważyła…
Naturalną koleją rzeczy zorientowałam się, że w pokoju odrobinę pojaśniało. Co prawda drzwi były zamknięte, a jedyne okno zasłonięte okiennicami, ale przez szczeliny wpadały jednak promienie słońca. Nie dziwiłam się zatem duchocie, która tu panowała, a zaczęłam planować zemstę na tym kimś, kto mnie w niej umieścił. Zdecydowanie nie jestem ciepłolubną istotą i  o d r ó ż n i a m świeże powietrze od… cóż, braku powietrza.
Mogłabym się tak wylegiwać godzinami, ale wreszcie zwlokłam się z łóżka, by się rozejrzeć. Pokoik urządzony był skromnie, oszczędnie, jakby zamieszkująca go osoba nie dbała o wystrój. Ale o edukację już tak – jedną ze ścian zajmował regał pełen naukowych książek w różnych językach. Na innej, w pobliżu drzwi, wisiało zdjęcie odświętnie ubranej pary o uroczystych obliczach; dalej zaś zobaczyłam dziewięć kalendarzy, z których każdy odnosił się do innej części światów. Pierwszy był podzielony na piętnaście miesięcy, które liczyły sobie po czterdzieści dni, a reszta była nie mniej dziwaczna. Dopiero ósmy z rzędu wyglądał znajomo, podzielony na cztery części, dla każdej ze stron Domeny Promienistych – wskazywał siódmy września, czyli minął dopiero tydzień od wyprawy do Faërie. I bardzo dobrze. Z haczyka na drzwiach – zamkniętych, sprawdziłam – zwisała moja torba w stanie nienaruszonym. Pod oknem natomiast stało biureczko, przy którym natychmiast usiadłam… I zaczęłam spisywać wrażenia z wyprawy. Wiem, ktoś mógłby się przyczepić, że powinnam była zająć się czymś sensownym, na przykład wydostaniem się z tego pokoju i rozeznaniem się w sytuacji, ale dlaczego tak od razu? Nie czułam zagrożenia ani potrzeby pośpiechu, a z weną się nie dyskutuje, tylko się korzysta. Nawet o duchocie zapomniałam.
Pisałam tak, dopóki nie usłyszałam szczęku przekręcanego klucza. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem i stanęło w nich niskie stworzenie o pyzatej twarzy i prostokątnych okularach na nosie. Wyglądało na kilkanaście lat, ale z powodu obszernego – i poplamionego – kitla i krótko ostrzyżonych włosów miałam problem z rozpoznaniem płci. Grunt, że było lekko zdziwione na mój widok – a mnie zastanowiło to zdziwienie.
- Powinnam sobie iść? – pierwsza przełamałam ciszę. Małe wzdrygnęło się i pokręciło głową.
- Nie, nie. Nie! – jedno powtarzane słowo, a proszę, jaka intonacja, ile możliwych tonów! – Po prostu nie spodziewałam się, że tak prędko się pani obudzi. Nawet śniadania nie ma. Jeszcze nie zdążyłyśmy zrobić zakupów na dzisiejszy dzień – dodała (po głosie wywnioskowałam, że to jednak dziewczyna) tonem usprawiedliwienia. Nie jestem pewna, w jakim języku się do niej odezwałam, ale odpowiedziała po angielsku, z rozczulającym akcentem. Wcale nie pomogło mi to określić, gdzie trafiłam.
- Nie lepiej było zająć się tym dzień wcześniej? – podsunęłam, mając nadzieję, że nie brzmię przemądrzale. Moja rozmówczyni może i była młodziutka, ale nie wyglądała na głupią smarkulę. – Zresztą wystarczyłby mi kubek herbaty.
- Dobrze to rozumiem – dziewczyna błysnęła zębami w uśmiechu, ale zaraz go skryła. – Kiedy jestem zajęta, zapominam o jedzeniu, nawet nie czuję się głodna. Nie wątpię, że pisarze też tak mają, kiedy pogrążą się w tworzeniu… Za to moja współlokatorka najbardziej lubi skadyjskie bułeczki, które najlepiej smakują świeże. Pewnie w tej chwili buszuje po targowisku.
Mówiła lekkim, uprzejmym tonem, ale patrzyła… Nie, nie z niechęcią, lecz czujnie i wyczekująco. I co chwilę rzucała okiem gdzieś za mnie (co za sformułowanie, właśnie wyobraziłam je sobie dosłownie). Uśmiechnęłam się i już miałam zapytać, co tu, u licha, robię, kiedy nagle znów się wzdrygnęła, jakby przeszedł ją zimny dreszcz, co było absurdalne w tej atmosferze.
- Bardzo przepraszam, że się tak zaniedbałam i nie przedstawiłam – wyrzuciła z siebie jednym tchem, skłaniając lekko głowę. – Nazywam się Mizuhana Keiko. A pani jest, jak rozumiem, panną Al’Wedd.
- Skąd znasz moje nazwisko? – zainteresowałam się. Głupio byłoby pytać, skąd zna mój zawód, skoro co rusz zerkała na leżący za mną zeszyt.
- Powiedziała mi je ta oneesan od wiatru – wyjaśniła. – To ona wyciągnęła panią z magicznego huraganu.
Nie pamiętałam, by ktoś mnie wyciągał, a na hasło „wiatr” przychodziło mi na myśl więcej oniisanów niż oneesan, ale to już była istotna informacja. Miałam nadzieję, że Pokrzywa też jakoś wyskoczyła z tej nawałnicy i mnie znajdzie – a jeśli nie, to albo machnęła na mnie ogonem i poszła się obijać, albo powinnam zacząć się martwić… O, właśnie.
- Dawno to było? – przypomniałam sobie.
- Wczoraj po południu – odpowiedziała Keiko, wciąż czujnie mierząc mnie wzrokiem. Spodziewała się, że będę bardziej niedysponowana?
- Cóż, cieszę się, że jest gdzieś tu ktoś, kto mnie zna – stwierdziłam. – Gdziekolwiek jest owo „tu”.
- To pani nie wie?… – dziewczyna wciągnęła powietrze ze świstem. – Przepraszam – dodała szybko, po czym wyjęła z kieszeni kitla jakiś mały aparacik i wcisnęła guzik. Odwróciłam się – rozsuwane na boki okiennice odsłoniły przede mną imponujący widok. Prawdziwe miasto tysiąca wież, taka była moja pierwsza myśl. A potem przyszły mi do głowy raczej kwiaty – w jasnych, łagodnych kolorach – wyrastające z jednej łodygi czy też gałęzi, a z kolei takich grubszych gałęzi było mnóstwo i wszystkie niknęły gdzieś w dole, w delikatnych chmurach. Między wieżami o fantazyjnych kształtach przemykały cicho… w pierwszej chwili myślałam, że ptaki, ale po przyjrzeniu się okazały się pojazdami, o skrzydłach niekoniecznie ptasich. Niebo było tu i ówdzie ozdobione czarnymi plamami, jakby odwrotnością gwiazd, ale słońca nie wypatrzyłam; to, co przedtem wzięłam za jego promienie, było tak naprawdę światłem latarni, wyrastającej wprost ze ściany. Zauważyłam takie przy wielu innych oknach i pomyślałam, że muszą robić niezwykłe wrażenie nocą. Tylko jak wysoko się znajdowałam, skoro nie mogłam dostrzec ziemi?
Odsunęłam się od okna, czując, że mi trochę słabo. Keiko natychmiast z tego skorzystała i sama wystawiła głowę na zewnątrz. Trwała tak przez chwilę, aż wreszcie schowała się do środka z grymasem zniechęcenia.
- Coś się stało?
- Nie wie pani? – spojrzała na mnie zdziwiona. – Przecież nic nie słychać. Od tak dawna nic nie słychać… Przepraszam – otrząsnęła się jak mokry szczeniak. – Już zaczynam mówić jak oni.
- Oni czyli kto?
- Mieszkańcy tego miasta. Zadaje pani takie pytania, jakby była tu pierwszy raz.
- Bo i jestem – wzruszyłam ramionami, na co zdumiała się jeszcze bardziej.
- Dlaczego?!
- Czy ja wiem? Przypuszczam, że po prostu trudno tu trafić – mruknęłam. – Gdybym wiedziała o takim miejscu, może przyciągnęłabym tu… kogoś ze statkiem powietrznym.
- Wcale nie trudno! – zaprzeczyła żarliwie Keiko. – Ja po prostu usłyszałam piosenkę i trafiłam tu za nią!… I to był bezmyślny, nierozsądny krok – dodała już spokojniej, smutniej. – Bo było tu inaczej, niż się spodziewałam.
Wyjrzałam znowu przez okno, próbując dostrzec coś niewłaściwego w tym mieście świateł, w tym skupisku wież próbujących sięgnąć nieba. Jakieś skojarzenia przychodziły mi do głowy i uciekały, jedno po drugim, zanim udało mi się je złapać.
- Chyba mam ochotę przyjrzeć się bliżej – stwierdziłam na głos, po czym usiadłam przy biurku i naskrobałam krótką notkę do Vanny, że żyję, że pozdrawiam, że Pokrzywę w razie czego spacyfikować i że potencjalna opowieść. Chociaż może raczej wizja, nie jestem pewna – nie miałam jeszcze słów. Wiadomość wysłałam bez problemów, zatem mogłam liczyć również na bezpieczny powrót. Dziewczyna w kitlu przez ten czas nie przestała mnie obserwować, nadal z uwagą i namysłem.
- Keiko-chan – zaczęłam, wybijając ją tym z zadumy. – Znasz może jakieś lokum, w którym mogłabym się zatrzymać? Chętnie zostałabym na dłużej.
- Proszę się nie spoufalać – zaprotestowała z urazą. – A poza tym zrobi nam pani przykrość odmawiając pozostania u nas. Tamci dwoje mnie zabiją, współlokatorka mnie zabije, a potem sama się zabiję za wypuszczenie z rąk takiej szansy… – urwała, jakby powiedziała za dużo. Według mnie powiedziała wręcz za mało, ale przynajmniej rozważyłam każde słowo.
- Dwoje – powtórzyłam powoli. – Ta twoja oneesan od wiatru? I chłopak o srebrnych włosach?
Nie zdążyła mi odpowiedzieć, bo gdzieś za ścianą trzasnęły drzwi i rozległ się tupot biegnących nóg.
- Keiko? Keiko, gdzie się schowałaś? – dobiegł nas rozradowany dziewczęcy głos.
- Jakby było gdzie się schować w tym mieszkaniu! – odkrzyknęła zawołana.
Po chwili do pokoju dość małego, by go zapełnić dwiema osobami, wpadła jeszcze trzecia. Wyglądała młodziej od Keiko, może na dwanaście lat, a choć również nosiła krótką fryzurkę (ale staranną, z równo przyciętą grzywką), nie można jej było pomylić z chłopcem. Miała na sobie długą, powiewającą sukienkę, a w ręce trzymała wypchaną torbę, która wydawała się zbyt ciężka, by nią wywijać. Dziewczynka jednak wywinęła z rozmachem, omal nie trafiając w głowę koleżanki. Na szczęście ta uchyliła się z doskonałym refleksem.
- Metiel – powiedziała z wyrzutem. – Czy mogłabyś…
- Co?… A, wybacz – roześmiała się dziewczynka, po czym zdjęła pantofelki i wykopała je za drzwi. Energia rozpierała ją, jakby była gromadzona przez lata i dopiero teraz znalazła jakieś ujście. – Potem będziesz mogła je poukładać i znaleźć przy tym wewnętrzny spokój.
- Nie o tym mówiłam – pokręciła głową Keiko. – Nie pamiętasz, że mamy gościa?
- Pewnie, że pamiętam! Dlatego właśnie poszłam do tej części targowiska, gdzie nigdy nie zapuścisz się z własnej woli. I wiesz co? Dzisiaj ja gotuję! – zakończyła z triumfem i okręciła się na pięcie, zwracając się w moją stronę.
- Na imię mam, jak słychać, Metiel – przedstawiła się mrużąc duże bursztynowe oczy; podobne miał Tenari. I Xella-Medina. – Ale może znajdę sobie jakieś nowe. Nawet mój opiekun nie był co do niego przekonany. A teraz przepraszam, ale idę przerowadzać eksperymenty na obiektach jadalnych. Dziś będzie po elmekiańsku!
Mrugnęła do mnie, przesłała Keiko całusa i wypadła z pokoju jak wicher, nie potykając się przy tym o własne buty ani nie zderzając się ze ścianą.
- Jakby było po co się wysilać – mruknęła Keiko do siebie. – Przecież się popłacze, wariatka jedna, kiedy zobaczy nietknięty posiłek.
- Dlaczego? – zapytałam. – Aż tak kiepsko gotuje?
- Skąd, gotuje świetnie – obruszyła się w imieniu młodszej koleżanki. – Ale mój żołądek raczej ciężko znosi te egzotyczne potrawy, no a pani…
- Co, ja? – zdziwiłam się. – Aż się nie mogę doczekać, widząc jej entuzjazm. A w ogóle to napiłabym się herbaty – przypomniałam. – Macie może jakąś zieloną?
Tym razem spojrzała na mnie jakbym nagle dostała tęczowych skrzydeł i zaczęła fruwać po pokoju, śpiewając sprośne piosenki. A przecież chwilę wcześniej rozmawiałyśmy sobie zwyczajnie o śniadaniu…
- …Mamy – odpowiedziała zduszonym głosem i wymaszerowała z pokoju, kręcąc głową nad jakimś sobie tylko wiadomym nieszczęściem.
Skoro znowu nie miałam nic do roboty, otworzyłam zeszyt, by dokończyć pisanie. Na szczęście wena nie uciekła, ale i tak co rusz odrywałam wzrok od tekstu, bo widok z okna skutecznie rozpraszał moją uwagę.