Czy ja przypadkiem nie pomyliłam wycieczek? Natchnienie podsuwa mi
wizje złotych i kryształowych zamków, oświetlonych tysiącem świateł, być
może strzeżonych przez smoki o oczach jak lustra, w których odbijają
się dusze nierozważnych przybyszów, kuszących los. Może jest tam pusto i
cicho, tylko od ścian odbija się echo muzyki wygrywanej przez
orkiestrę, szelestu sukien i tanecznych kroków; albo nadal odbywają się
tam bale, komnaty rozbrzmiewają radością, tylko nie jest to widzialne i
słyszalne dla niepożądanych gości. I może prowadzą do owych zamków
ścieżki z nut albo z kropel rosy, pośród wysokich i starych drzew, a nad
nimi fruwają tęczowe ćmy. I świetliki, koniecznie świetliki!
Szkoda, że próba urzeczywistnienia tych wizji zniszczyłaby je całkowicie, ale dobrze, że istnieją choć w ten sposób.
- Taa, jasne – Vanny przewróciła oczami, kiedy wyłuszczyłam jej swoje
plany. – Będąc w tym ciele mogę sobie najwyżej chusteczką powiewać.
- Praszam… – stropiłam się. – Chyba na tyle się już przyzwyczaiłam, że przestałam zwracać uwagę na twoją sytuację.
- Gdybym ja mogła się tak przyzwyczaić, życie byłoby prostsze – westchnęła. – A zresztą, może nie. Może raczej trudniejsze.
- Przynajmniej nie musiałaś uczyć się od zera – przypomniałam. – Jak
Ivy, pamiętasz? Wtłoczono ją w puste ciało, a teraz co? Biega radośnie
po Rozdrożu i ledwo pamięta, że kiedyś była duchem.
- Mnie to mówisz? Jeszcze długo będzie rozpieszczana przez Andreę, zanim
przy naszym domu w Melgrade nie powstanie przybudówka – roześmiała się
moja kuzynka. – Właściwie to Ten-chan też powinien mieć własny pokój, a
ty nic… Ale nie w tym rzecz. Anael, wiesz, poprzednia właścicielka tego
ciała, śni mi się od czasu do czasu. I za każdym razem mam coraz więcej
wątpliwości, że to zwykłe sny…
Z wrażenia aż podskoczyłam i omal nie spadłam z wielbłąda.
- Mówiłaś kiedyś, że jej dusza została zniszczona – zastanawiałam się gorączkowo. – Mówiłaś? Czy coś mi się miesza w pamięci?
- Wtedy tak uważałam. Wszyscy wokół tak twierdzili – Vanny wzruszyła
ramionami i pokręciła głową, jakby chcąc odgonić niewesołe myśli. – A
wracając do naszej rozmowy, co ty, nie masz już kogo tam wysłać? Na
przykład Tileya? Albo tego uroczego ochroniarza twojej znajomej
królowej?
- Pewnie tak… Przypuszczam, że Włądczynię Żywiołów zainteresowałby ten
problem – przyznałam. – Przy najbliższej okazji napiszę do Teevine i
spytam.
Nie miałam wątpliwości, że Liry nie można pozostawić samej sobie, że
Ellil nie powinien być tam sam. Skoro mieszkańcy miasta przyjęli jego
pomoc, to dlaczego nie poprosić o nią jeszcze kogoś z władzą nad
powietrzem? Żeby te… te sępy przestały czyhać na spełnienie swojej
głupiej przepowiedni? Pytanie tylko, jak tam kogoś wysłać, skoro
właściwie nie znam drogi. Oby udało się skontaktować z Djellią…
Podjechał do nas Akim, uśmiechając się, a jednocześnie próbując nie
patrzeć na Vanny. Kiedy przypadkiem wzrok mu zbłądził w jej stronę,
peszył się niezmiernie, a przecież na ogół nie wydawał się aż tak
nieśmiały. W ogóle nie wydawał się nieśmiały. Ale też starał się trzymać
na dystans, od ostatniego postoju, kiedy to moja kuzyneczka postanowiła
się trochę poopalać, zanim słońce zajdzie.
- W tym tempie jeszcze dzień, a dotrzemy do Aziz-Dui! – oznajmił mi z
triumfem. – Nie złapie nas już żadna burza, nie pożrą demony pustyni ani
nie zmyli żadne miasto ułudy!
- Nie zmyli nas, przepraszam, co? – myślałam, że się przesłyszałam.
- Czasami dawne miasta, zakopane pod piaskiem pustyni, wychodzą na
powierzchnię, żeby przyciągać i pożerać zbłąkanych – zniżył głos, ale
wciąż się uśmiechał. – A może to są duchy miast? Jak myślisz, pani, czy
miasto może mieć ducha?
- No, jeśli jakieś miejsce było pełne życia, to na pewno coś po nim
później zostaje – zamiast mnie odpowiedziała Vanny z lekko rozmarzoną
miną. – Ale miasta-drapieżniki musiałyby mieć bardzo mroczną przeszłość.
Albo być bardzo samotne.
Nieszczęsny Akim speszył się znowu – a już się zapowiadała taka fajna
pogawędka! – nie wiem, czy odpowiedzią mojej kuzynki, czy samym faktem,
że się do niego odezwała, grunt, że podjął rozmowy. Po prostu mowę mu
odjęło.
Nie znaczy to jednak, że zaczęło być nudno.
- Qadir! – zawołał ktoś z tyłu karawany. – Aie nellah! Qadir!
Nagle zapanowało wielkie poruszenie i trwoga – a może ekscytacja, bo
kupcy zamiast uciekać zawrócili wielbłądy, by podjechać bliżej
krzyczącego. Szeptali coś między sobą, a słowo qadir, cokolwiek
oznaczało, padało najczęściej i najgłośniej.
- Przestańcie natychmiast! Czy nie wiecie, że Qadirowie to zwykły
zabobon? – stłumił ich Akim, który dopiero co opowiadał nam o widmowych
miastach. Spojrzał w dal, tam, gdzie wskazywali jego towarzysze, i
wzruszył ramionami. – W dodatku jest ich tylko dwóch.
Owszem, nowych przybyszów było tylko dwóch – jeden dosiadał karego
bojowego rumaka, a drugi czegoś… właśnie „czegoś” chudego i
niepozornego. Bójcie się, podróżnicy!
- Jednego diabła i armia winna się strzec – odparował kupiec, który
pierwszy posiał zamęt. – Spójrz, oni jadą stamtąd, dokąd nikt nie
jeździ.
Tymczasem jeźdźcy zbliżali się coraz szybciej, choć No Doubt – bo nie
miałam problemu z rozpoznaniem – pozostał nieco z tyłu, dając się
wyprzedzić łaciatej szkapinie, która wyglądała, jakby miała tysiące
kilometrów na liczniku. I jakimś cudem jeszcze żyła. Obaj jeźdźcy nosili
proste ciemne szaty w stylu podróżnych strojów naszych towarzyszy – i
tym razem ciekawe wrażenie robił właściciel szkapy, który ze swoją
czarną skórą i nieproporcjonalnie wielkim białym turbanem przypominał
kawałek tortu z bitą śmietaną na czubku. Podjechał do nas wyciągniętym z
trudem galopem, po czym odtańczył na swoim wierzchowcu triumfalny pląs.
- No nie wierzę, co za radosne towarzystwo – Vanny na ten widok zaniosła
się dzikim śmiechem, a następnie zawołała: – Aeiran, przyznaj się,
zabrałeś go dla kontrastu!
Sama bym tego lepiej nie ujęła; zresztą także nie mogłam powstrzymać
śmiechu, ale mogłabym przysiąc, że No Doubt prychnął ze wzgardą.
- Ot, widzicie. Żaden Qadir nie trzymałby niewolników z południa –
skwitował Akim, ale do przybyszów zwrócił się z najwyższą ostrożnością: –
Niechaj Bóg Jedyny będzie dla was łąskawy w tym zdradliwym miejscu,
podróżnicy! Jak to się stało, że przyjeżdżacie z północy? Wiadomo wszak,
że niczego tam nie ma.
- Nie sposób się nie zgodzić – Aeiran powiódł dokoła wymownym wzrokiem. –
Wyjechałem im na spotkanie. – Jego spojrzenie zatrzymało się na mnie i
na Vanny. I z jakiegoś powodu błysnęło rozbawieniem.
- O ile dobrze kojarzę, Aziz-Dua jest tam – wskazałam ręką za siebie.
- Powiedzmy, że przewodnik zawiódł – odparł wymijająco.
- O tak! – wtrącił jego towarzysz, nieduży i chudy jak jego koń. – Imamu
zawieść! Imamu być kiepski przewodnik, dużo mocno kiepski! – Co
ciekawsze, głosił to wszystko z szerokim, śnieżnobiałym uśmiechem,
kiwając głową tak entuzjastycznie, że nie wiedziałam, jak ten turban
wciąż się na niej trzyma. – Ale znaleźć piękna pani, jak być drugi
rozkaz, i Imamu zadowolony!
Ojej, czyżbym właśnie została nazwana piękną panią? Słuchaj swojego
przewodnika, ty tam obok, i ucz się! A że na ogół nie lubię być
komplementowana za coś, co nie jest moją zasługą, tym razem nie szkodzi.
- Ja też jestem zadowolona, że do nas dotarliście – odpowiedziałam z
całą godnością, na jaką było mnie stać przy próbie powstrzymania
śmiechu, na co Imamu jął giąć się w ukłonach z końskiego grzbietu.
- Bezczelny, nawet nie raczy zsiąść – Akim cmoknął z dezaprobatą, ale
przynajmniej wyglądał na przekonanego, że przybysze z północy nie zjedzą
nas na surowo.
- Jak rozumiem, to pod waszą opiekę mamy oddać te niewiasty –
powiedział, wciąż z rezerwą, ale zdobył się już na uśmiech. I znowu
odpowiedział mu Imamu:
- Tak, tak – pytlował. – Pan dobrze się opiekować. Zabrać swoja piękna
pani do Jalal i Jalil. I znaleźć mąż dla panna-niebo, tak? Dobry mąż
znaleźć?
Chwilę trwało, zanim Vanny zorientowała się, że to o niej mowa, choć
Imamu patrzył na nią zupełnie bez oporów, jako pierwszy mężczyzna od
czasu rozbójników.
- Sama sobie znajdę, dzięki – bąknęła, wywołując tym zgorszone miny wszystkich członków karawany.
- Nie omieszkam poszukać – Aeiran wydawał się raczej rozbawiony niż
zirytowany tą paplaniną. – Ale do najbardziej podejrzanego lokalu w
stolicy nie pójdziemy.
- Nie wiedzieć, co lokal, ale Jalal i Jalil nie być podejrzany! –
obruszył się Imamu, jakby go osobiście obrażono. – Dużo ludzi z dużo
krajów, muzyka i palić dech bogini, to nie podejrzane!
Tym razem spojrzenie, jakie posłał mu Aeiran, było całkowicie poważne. I miażdżące.
- Nie potrzebujemy Płonących Oddechów Bogini – powiedział cicho i
powoli, i tym wreszcie zgasił entuzjazm przewodnika, który tylko skinął
głową bez słowa. – Doceniam to, że zapewniliście im bezpieczną podróż –
zwrócił się do Akima i pozostałych.
- Docenią nas w Pałacu Gościnnym – wyrwał się ktoś, ale Akim uciszył go syknięciem.
- Będziemy zaszczyceni, jeśli pozostaniecie z nami w dalszej drodze do
stolicy – zapewnił. – Nie ma sensu, by nasze drogi już się rozeszły.
- Jestem za – ucieszyła się Vanny. – Mając wybór między tym srokaczem a wielbłądem…
- Ja też jestem za – zgodziłam się. – Nie będę tęsknić za pustynią, choć
ktoś wyraźnie nie chciał czekać na mnie w mieście, jak zapowiadał.
- Następnym razem i tak zabiorę cię ze sobą – obiecał Aeiran, a ja
zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam się zawczasu schować. Nie
mówiąc już o tym, jak brzmiał p i e r w s z y rozkaz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz