…Słowo daję, zawsze kiedy wydaje mi się, że już wszystko zrozumiałam,
dowiaduję się czegoś, co jeszcze bardziej plącze mi w głowie. Jak
choćby z tym noszeniem błękitów przez kobiety. Jak wyjaśniła mi pani
Yasmin, tradycja ta pozostała z czasów, gdy na okolicznych ziemiach
panował politeizm, a kolorem Bogini-Dziewicy był właśnie niebieski. OK,
to mogę zrozumieć. Ale wiem też, że o ile mężatki są w Dui praktycznie
nietykalne, o tyle każda panna, która wyszłaby z domu bez opieki,
stałaby się łatwą ofiarą i każdy sąd uznałby, że sama była sobie winna. I
jak ten fakt zestawić z tymi barwnymi, uprzejmymi, wesołymi ludźmi,
których tu dotychczas spotkałam? A i tak najbardziej niezrozumiały jest
dla mnie fakt, że Akim tak się bał choćby spojrzeć na Vanny. Lękał się
samego siebie czy też kuzyneczka dała mu kopa poniżej pasa, kiedy nikt
nie patrzył? Kiedy zapytałam o to panią Yasmin, roześmiała się tylko i
stwierdziła, że widocznie za długo przebywał w Turalu. Co jednak niczego
nie tłumaczyło.
Ale oczywiście musiałam zacząć od końca, bez
informacji, kim jest ta Yasmin i czy w ogóle dotarliśmy do stolicy, to
takie w moim stylu. Uch!
Aziz-Duę chroniły wysokie mury z trzema bramami – od strony
zachodniej, wschodniej i południowej. Kiedy przekroczyliśmy tę pierwszą,
zostawiając za sobą pustynię… nie do wiary, zupełnie jakby otworzył się
przed nami inny świat. Przede wszystkim dźwięki – jaki gwar, jak
głośno! Myślałam, że nasza karawana skłądała się z samych gaduł, a teraz
proszę pomnożyć owo gadulstwo przez pięć… milionów? Do tego dodać
stukot kopyt rozmaitych wierzchowców, turkot wozów, brzęk naczyń z
obwoźnych straganów… I muzykę, muzykę wygrywaną głównie na fletach i
fletniach, dobiegającą z prawie każdej uliczki, równie głośną i wesołą
jak żyjący tu ludzie. W pierwszej chwili musiałam owinąć uszy chustą,
dopiero później przyzwyczaiłam się do miejskiego gwaru, a dziś już nawet
zaczyna mi się podobać. Przynajmniej dopóki nie pójdę spać (o ile).
Potem zaczęłam zwracać uwagę na oprawę wizualną, która okazała się
bardziej Miya-friendly niż dźwiękowa. Ba, wręcz nie mogłam
oderwać oczu od każdego budynku, obok którego przejeżdżałam. Proste w
konstrukcji, pudełkowate domy z jednym lub dwoma piętrami i tarasami na
dachach nie robiłyby wrażenia, gdyby nie ich ściany, ozdobione mozaikami
z kolorowych kamieni. Dokładnie wykonane fantazyjne wzory, a nieraz
scenki rodzajowe, pokrywały czasem tylko część ściany, a czasem i cały
budynek – zależy, na jak wiele stać było domowników. A jeszcze okna,
które zamiast szyb miały ażurowe okiennice… Mam nadzieję, że Duańczycy
są przyzwyczajeni do podekscytowanych turystek, bo zarówno ja, jak i
Vanny, nie mogłyśmy się napiszczeć z zachwytu nad każdym szczegółem. A
Aeiran, który jak mało kto potrafi takie szczegóły docenić, posłał mi
uśmiech mówiący: „a widzisz?”… W porządku, dotarłam do miasta
nieodwodniona i na powitanie dostałam piękne widoki, ale jakoś wątpiłam,
że to było już wszystko.
I tak, kiedy już zsiedliśmy z naszych
wierzchowców, a Akim i jego towarzysze pożegnali się kwieciście, nie
mogłyśmy nie zadać pytania, co dalej.
– Znasz Dom Faraj, prawda? – rzucił Aeiran w stronę murzyńskiego przewodnika.
– Znać wszystkie domy w Dua! – Imamu z dumy wyprostował się jak struna.
– Pan wielki nie pozwalać tam chodzić, ale każdy wiedzieć, gdzie to.
Czy zanieść wiadomość pani Yasmin?
– Nie trzeba, powinna już się nas
spodziewać. – Aeiran skrzywił się nieznacznie, a ja zapłonęłam z
ciekawości, do jakiego zakazanego domu chce nas zaprowadzić i dlaczego. –
Wracaj do siebie i przekaż to swojemu panu. To połowa wynagrodzenia.
Imamu uważnie obejrzał podany mu przermiot. Była to mieniąca się
półkula, pokryta jakimiś wzorami, które to ciemniały, to skrzyły się w
słońcu.
– Pan nie myśleć Imamu sprzedać to po drodze? – zapytał podejrzliwie.
– Nie, jeśli liczysz na drugą połowę.
Usłyszawszy to przewodnik chyba coś zrozumiał, bo aż podskoczył ze śmiechem.
– O, radość! Chwalić bogów! – wykrzyknął, po czym skłonił się nam i
pobiegł w swoją stronę, ciągnąć za sobą rżącą z wyrzutem szkapinę.
Najwyraźniej Aeiran dobrze wiedział, którędy iść do owego tajemniczego
Domu Faraj, bo ani razu nie zawahał się po drodze. Mijaliśmy ciemnookich
mężczyzn w długich szatach i zawojach na głowach, siedzących na progach
rozmawiając i popijając coś ze smakiem. Mijaliśmy kobiety tajemniczych
uśmiechach, ubrane podobnie do mnie i Vanny – w chusty i tuniki lub
suknie, zakrywające dokładnie ciało, ale nie twarz – lecz często
obwieszone mnóstwem biżuterii. Widzieliśmy fontanny i bujną zieleń,
która odbierała mi wiarę w to, że za nami została pustynia – a przecież
przebyłam ją! To już raczej powinnam wątpić w rozciągający się po
drugiej stronie kraj. Zupełnie jakby ktoś narysował na piasku linię i
powiedział ludziom: „dotąd ta ziemia jest wasza”…
Wreszcie
stanęliśmy przed domem innym niż wszystkie. Owszem, ściany miał wyłożone
kamykami, ale wyłącznie białymi. Tak białymi, że aż raziły w oczy – a
szkoda, bo w tle majaczył całkiem imponujący ogród i jakiś dodatkowy
spiczasty dach. Już mieliśmy zapukać, gdy jakaś młoda dziewuszka z
dzbanem na głowie, zmierzająca w naszą stronę, zobaczyła nas i pisnęła z
przestrachem, omal nie wylewając zawartości dzbana. Zatrzymała się bez
ruchu i dopiero gdy cofnęliśmy się spory kawałek, ostrożnie przeszła
resztą drogi i zniknęła za drzwiami.
– Boi się cudzoziemców czy masz
się z czego tłumaczyć? – zwróciłam się do Aeirana, kiedy drzwi
otworzyły się ponownie i stanęła w nich pani domu. Osoba tak dostojna
jak ona nie mogła być nikim innym. Nosiła biel, przez co niemal stapiała
się ze ścianami, a do tego upięte do góry włosy miała całkiem siwe.
Choć wkroczyła w podeszły wiek, nie ulegało wątpliwości, że musiała
niegdyś być piękną kobietą – wciąż zachowała ślady tej urody. Zwłaszcza
uśmiech, którego po prostu nie dało się nie odwzajemnić.
– Zapowiedziałeś się ze sporym wyprzedzeniem – powiedziała uszczypliwym tonem.
– Wcześniej byłem tu w pojedynkę – wyjaśnił Aeiran z zaskakującym (a
może wcale nie?) szacunkiem. – Mam nadzieję, że zadośćuczynienie
odpowiadało twojemu mężowi.
– Z pewnością by mu odpowiadało, gdyby
nie zmarł pół roku temu – dama w bieli posmutniała, ale po chwili
otrząsnęła się i klasnęła w dłonie. – Ale nie myśl sobie, że ja nie
wiem, co zasługuje na uznanie! A teraz już wejdźcie, nie możemy przecież
tak rozmawiać przez próg.
W domu panował przyjemny chłód; było też
zdecydowanie ciemniej niż na zewnątrz, ale zdołałam dostrzec mozaikę na
ścianie. A na innej – gobelin. Pani domu przestała mrużyć oczy i
przyjrzała się nam uważnie.
– Ależ mój drogi! – roześmiała się. –
Czyżbyś zakończył swoje poszukiwania z nawiązką? Dziewczęta! –
drgnęłyśmy, ale ona zwracała się do dwóch główek wyglądających zza drzwi
do innego pomieszczenia. Jedną z nich uprzednio zdobił dzban. – Mamy
ważnych gości, więc wypadałoby przygotować coś specjalnego na kolację.
Główki przyjrzały nam się nieufnie i schowały się, by po chwili zacząć
brzęczeć naczyniami. Tymczasem dama skinęła na nas i również poszliśmy
dalej.
– Jeśli chodzi o moje poszukiwania – Aeiran patrzył gdzieś w
przestrzeń, ale jego dłoń znalazła moją – przyjechałem pokazać bajarce,
że się myliła.
– Z pewnością znalazłaby jakieś wytłumaczenie – dama niefrasobliwie machnęła ręką. – Proszę, rozgośćcie się.
Przyprowadziła nas do przestronnego pokoju z wielkim oknem wychodzącym
na ogród – z zewnątrz słychać było plusk fontanny. Można było zdjąć
wreszcie nakrycia głowy, rozsiąść się wygodnie i odetchnąć… Rolę siedzeń
pełniły tu miękkie haftowane poduszki, a na dwóch przeciwległych
ścianach zauważyłam mozaiki imitujące las. Taki sosnowy.
– Nietypowo
tu, wiem – pokiwała głową pani domu. – Tak zarządził mój mąż, gdy
stawialiśmy ten dom. A raczej odbudowywaliśmy po raz pierwszy… Wiele lat
upłynęło od tego czasu.
Nadeszła jedna z dziewcząt – nie ta od
dzbana – niosąc tacę z herbatą. Prawie jak w domu, z tą różnicą, że
teraz to ja byłam obsługiwana. A miętowy napar z cytryną przyniósł
cudowne orzeźwienie.
– A że tak z ciekawości spytam – Vanny
przerwała milczenie, wypiwszy całą herbatę. – Tutejsi nie czepiają się o
niebieskie oczy?
Przyjrzałam się uważnie i rzeczywiście – choć
nasza gospodyni miała duańską śniadą cerę (która jednak mogła być
opalenizną) i pełen gracji chód, wyróżniały ją właśnie jasne oczy.
Roześmiała się znowu – ten dom na co dzień musiał rozbrzmiewać śmiechem.
– Bez obaw, tutejsi mają świadomość, że za morzem rodzą się takie dziwy
natury. Choć gdyby starzy bogowie nie odeszli stąd dawno temu, pewnie
uważano by nas za ich wysłanniczki… Zwłaszcza jednej konkretnej. Choć
ciekawa jestem, co powiedzieliby o tobie – zwróciła się do mnie z
figlarnym uśmieszkiem. Westchnęła, kręcąc głową nad sobie tylko znaną
myślą, po czym rozpoczęła opowieść:
– Jak się łatwo domyślić, nie
urodziłam się w Dui. Przybyłam tu, kiedy… byłam młoda i głupia, a w
dodatku samotna. Dopuściłam, by schwytali mnie handlarze niewolników, a
później próbowałam im uciec, tyleż często, co bezskutecznie. Kiedy
wreszcie zrozumiałam, że ludzi w niewoli wciąż traktuje się tu jak
ludzi, przestałam walczyć. A gdy okazało się, że nikt zza morza nie
przybędzie, by mnie wykupić, zmieniono mi imię na Yasmin i sprzedano
jako kucharkę panu tego domu, znanemu medykowi. Pomyśleć, że teraz kto
inny gotuje za mnie… Ale to ja wciąż jestem źródłem przepisów.
Wypiła łyk herbaty, żeby zwilżyć usta, i podjęła:
– Mój nowy pan był ode mnie sporo starszy i bardzo mądry, nauczył mnie
na powrót cieszyć się życiem, a ja starałam się być wzorem oddania i
posłuszeństwa. Ponieważ wkrótce skradł moje serce, oddając w zamian
swoje, skończyło się tym, że mnie wyzwolił i pojął za żonę. Od tamtej
pory dawaliśmy wolność wszystkim niewolnikom, którzy do nas trafiali…
wielu z nich z wdzięczności u nas pozostało.
Opowieść przerwało
nadejście kuchareczek z wyśmienicie pachnącą kolacją, która natychmiast
rozbudziła mój apetyt. Jedliśmy w milczeniu, a pod ścianą zasiedli dwaj
utalentowani panowie – tak dla równowagi – by umilać nam posiłek grą na
flecie i bębenku.
– Wydaje mi się, że muzyka jest milsza waszym
uszom niż słuchanie wspomnień staruszki – pani Yasmin nie schodził z
twarzy uśmiech, ale patrzyła na nas badawczo.
– Nie, skąd – pokręciłam głową. – Zastanawiam się tylko, czy opowiada to pani wszystkim swoim gościom.
– Tylko tym, którzy lubią opowieści… i właśnie od tego powinnam była
zacząć. – Naraz posmutniała i z żalem zwróciła się do Aeirana: – Przykro
mi, ale N’Didi nie ma już wśród nas.
– Zabrzmiało to bardzo ostatecznie – zauważył z lekkim niepokojem.
– Nie, nie jest aż tak źle, ale bardzo mi jej brak – westchnęła pani
Yasmin. – Po prostu opuściła mój dom. Owszem, obiecała, że pewnego dnia
wróci, ale Bóg jeden wie, kiedy to nastąpi.
– Od dawna już jej nie ma?
– Według mnie od zbyt dawna… N’Didi jest bajarką z dalekiego południa –
wyjaśniła na użytek mój i Vanny. – Zanim… trafiła do Dui, od dziecka
była szkolona na strażniczkę i źródło zasłyszanych opowieści. I z
pewnością przerosła pod tym względem wszelkie oczekiwania. Każdy, kto
zawitał do naszego domu, pragnął jej posłuchać… i zawsze wychodził
odmieniony. W ten czy inny sposób.
– Dlaczego odeszła? – zapytał Aeiran, sama nie wiem, czy z ciekawością, czy irytacją.
– Aż tak ci pilno ją przekonać, że się myliła? – pani Yasmin uniosła
brwi w rozbawieniu. – Po twojej zeszłorocznej wizycie pozostała sterta
gruzów, w których czaiły się cienie. Nawet gdy znalazł się jakiś
budowniczy, nie lękający się zmierzyć z tym wyzwaniem, prędzej czy
później odchodził z niczym. Albo ze strachem. Aż wreszcie zjawił się
pewien cudzoziemiec, młody, jasnowłosy, o spokojnym spojrzeniu i
niespokojnym duchu. Mówił, że potrzebna mu tylko noc odpoczynku, ale
podczas tej nocy usłyszał opowieść N’Didi… i już nie umiał stąd odejść.
– Co takiego mu opowiedziała? – teraz to ja nie potrafiłam skryć zaciekawienia.
– Nie mam pojęcia, zwykle to sprawa między nią a słuchaczem. Ale ten
młodzieniec zapytał mnie, czy mógłby stworzyć tu sobie miejsce do
przemyśleń. Nie rozumiałam, po co mu dodatkowe miejsce, skoro ma go u
mnie pod dostatkiem, ale on prędko zaprojektował… cóż, chyba można to
nazwać małą świątynią. Pomagał też w jej budowie, dokładnie tam, gdzie
inni zawiedli. Teraz często tam chodzę, by szukać ukojenia… Było mi
potrzebne zwłaszcza po śmierci mego małżonka. Młodzieniec pozostawił tę
świątynię do mojej dyspozycji, kiedy przyszedł z jeszcze większym
niepokojem w sercu, pożegnać się i poprosić o towarzystwo N’Didi.
– Ale ona nie była już niewolnicą – zauważyła Vanny. – Czy mógł o nią prosić jak o zapłatę?
– Nie ujął tego w taki sposób… a N’Didi była zaciekawiona nim i jego
podróżą, więc zgodziła się wziąć w niej udział. Wyjechali jeszcze tego
samego dnia…
Później odwiedziliśmy ową świątynię – znajdowała się
pod tym spiczastym dachem, który widziałam z zewnątrz, a wyglądała tak
filigranowo, że po prostu nie miała prawa stać – ale absolutnie nic nam
to nie wyjaśniło. Choćby dlatego, że oprócz pani Yasmin do środka
zdołała wejść tylko Vanny, podczas gdy nam dwojgu zagrodził drogę jakiś
niewidzialny mur. A nieszczęsna gospodyni zarzekała się, że nigdy
wcześniej się to nie zdarzało – czyli jeszcze jacyś goście musieli to
miejsce odwiedzać. W sumie nic dziwnego – Dom Faraj jest czymś pośrednim
między kliniką a hotelem, a skoro zabrakło lekarza – i bajarki –
musiało pozostać coś, co odmienia ludzi.
– No to przyznaj się, jaką bajkę wstawiła ci ta N’Didi, że aż
zmiotłeś kawałek domu – natarłam na Aeirana jeszcze później, gdy
zostaliśmy sami w miło urządzonym pokoju (z rządkiem kamyczkowych
tancerek na ścianie). – Co chciałeś zrobić, ukarać ją?
– W pierwszej
chwili rzeczywiście byłem gotów ją zaatakować – przyznał, nie patrząc
na mnie – ale powstrzymało mnie to, że… była chroniona. Nie wiem, jak to
ująć. Może strzegły jej jakieś dobre duchy.
– Może te same, które
teraz strzegą sanktuarium? – prychnęłam. – No nic, i tak mała szkoda,
jak na kogoś, kto kiedyś rozpirzył całą Zwrotkę.
– Chciałem, żebyś
ją poznała – ciągnął jakby mnie nie słyszał. – Ma talent tej miary, co Vaneshka i
twój przyjaciel Geddwyn. I ty sama, kiedy nie próbujesz go okiełznać.
– Co takiego ci opowiedziała? – powtórzyłam. Chwilę trwało, zanim odpowiedział:
– Legendę o białym zamku, który zmienia ludzkie przeznaczenie. O jego
srebrzystej władczyni i… Nieważne. Chyba sama była zdziwiona tym, co
mówi, i słusznie.
– No to faktycznie chętnie bym ją poznała. I
zakneblowała – zadecydowałam. – Wiesz, zdecydowanie powinieneś był zdać
mi szczegółową relację ze wszystkich miejsc, w których byłeś, czekając
na mój powrót.
– Większość nie była warta uwagi… Oprócz tego jednego, do którego wolałem cię po prostu zabrać.
– Tak się tłumacz… Właściwie to jestem zaskoczona, że pani Yasmin nie zatrzasnęła nam drzwi przed nosem.
– To byłoby wbrew jej zasadom – stwierdził Aeiran, zanim przegonił całą
moją irytację pocałunkiem. – Zresztą… Nie, przed tobą by ich nie
zatrzasnęła.
Tyle z pierwszego dnia w Aziz-Dui. Na dziś palnowaliśmy porządną
wycieczkę po mieście, ale zbudził nas zdyszany posłaniec z wieścią, że
jesteśmy zaproszeni do sułtana w samo południe. Do sułtana. W samo
południe. Czyli za jakieś pół godziny przyjdzie po nas eskorta. Nie, nie
mam pojęcia, czym sobie zasłużyliśmy. Ale takiemu zaproszniu się nie
odmawia, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz