- Poznajesz? – Aeiran mocno objął mnie wpół, jakby obawiał się, że mu
się wyślizgnę i pofrunę w górę. No, raczej w dół. Sama się tego bałam.
- Niestety, poznaję – wzdrygnęłam się na wyrost, bo jednak nie było aż
tak źle. Brakowało Świętego Słońca wypalającego mi oczy i nerwy.
Staliśmy na szczycie wieży o wielu piętrach, któa wydawała się nie
zaczynać. Była identyczna albo przynajmniej bardzo podobna do tej, którą
dawno temu zamieszkiwali bogowie Jasności. Do tej, z której rzeczeni
bogowie uciekli w światy, a dużo, dużo później – my…
Niebo było błękitne. A słońce zupełnie zwyczajne i przyzwoicie świeciło
nad nami, a nie pod nami. Widok w dole zasłaniały chmury, ruszyliśmy
więc w drogę krętymi schodami. Vanny wzięła ze mnie przykład i uczepiła
się ramienia Naada, perfidnie wykorzystując sytuację. Wieża wydawała się
równie nieskończona, jak przedtem pałac, ale przynajmniej świat wokół
wydawał się normalny…
A gdy byliśmy już – po stu latach – niżej od obłoków, wyjrzeliśmy z wieży jeszcze raz. I wstrzymaliśmy oddech.
W dole rozciągało się wspaniałe miasto, w którym duańskie wieże i kopuły
mieszały się – nie gryząc się przy tym! – z architekturą w wielu innych
stylach. Choć byliśmy przecież tak wysoko, bez trudu mogliśmy dojrzeć,
że było zapełnione ludźmi, którzy żyli, zajęci swoimi sprawami i
nieświadomi tego, że powinni od wieków być ukarani i przysypani piaskiem
pustyni. A w centrum miasta – ogród, cudowny i bujny, bijący na głowę
wszystkie ogrody Aziz-Dui.
- Czy to wszystko jest… rzeczywiste? – pierwsza odezwała się Vanny po
długiej, długiej chwili milczenia. – Pamiętasz, jak z Vaneshką zgubiłaś
się w iluzji i musiałam was z niej wyprowadzić?
- Pamiętam – kiwnęłam głową. – Ale tamto była zupełnie inna historia!
- Może i tak, ale czuję się podobnie. Jakbyśmy wylądowali we wspomnieniu.
- Jeśli to jest wspomnienie, to czym były pałac i świątynia? –
zastanowiłam się. Niewątpliwie miała rację, mówiąc, że wyglądały na
odkrojone kawałki świata. Ale kto i dlaczego mógł rozedrzeć świat na
części i rozrzucić po międzysferze albo jakimś jej odpowiedniku? Ktoś
bardzo niezadowolony ze swojego dzieła?…
Nagle z dołu dobiegły nas ciche, miękkie kroki i po chwili ktoś za nami stanął. Aeiran odwrócił się powoli, ja za nim…
- Ty? – odezwałam się. Zawtórował mi, ale w jego ustach nie brzmiało to jak pytanie.
Kobieta w welonie z czarnej koronki, spod któej wymykały się czarne
włosy, stała na schodach, patrząc na nas, a może przez nas na miasto.
Jej biało-czarna suknia powiewała na wietrze, a srebrny medalion świecił
w słońcu.
- Długo czekałam – powiedziała w przestrzeń, nieobecnym głosem.
Westchnęła i tym razem popatrzyła już naprawdę na nas. I miałam
wrażenie, że jedno spojrzenie wystarczy jej, by dowiedzieć się o nas
wszystkiego. Czy to dobrze?…
- Jestem Shahnaz, ostatnia kapłanka Shirazu – przemówiła znów, tym razem
władczo i dumnie. – A wy… – urwała nagle, po czym zacisnęła dłonie w
pięści i wykrzyczała: – Wy jesteście największymi guzdrałami, jakich
nosiła ziemia!
Powiedziawszy to ruszyła z powrotem w dół – prawie biegiem. Naad jako
pierwszy wyrwał się z osłupienia i chciał pobiec za nią – a wtedy coś
odwróciło wieżę do góry nogami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz