29 XII

Gdy teoria zada cios
W rzeczywistość zmieni los
To dopiero będzie bal
Czasoprzestrzeń na sto par
Tik-tak-tik-tak-tik-tak-tik
Co czas robi kiedy śni?
Może wtedy oddać strzał
By mieć szansę, by wpadł w szał!
Poprzez czasoprzestrzeń mknę
Nie dogonisz nigdy mnie
Nie dopadniesz choćbyś chciał
Nawet gdybyś odpał miał
Nie wiem kiedy pójdę spać
Może gdy przestanę gnać
W czarną dziurę coś mnie pcha
Kiedy skończy się ta gra?


Ich Troje

Muszę przyznać, że wabią mnie te dziełka Geddwyna jak przynęta rybę. Oglądałam je dzisiaj jeszcze raz, gdy nagle przerwało mi pojawienie się Lexa. Pospiesznie schowałam rysunki do teczki i wepchnęłam do szuflady biurka.
- A co ty tam tak chowasz? - chłopak przyglądał się temu z rozbawieniem.
- Rysunek - odpowiedziałam spokojnie - na którym jesteśmy ja, ty, truskawki i zamek N'Yagolett.
- Akurat - zaśmiał się. - Tego nikt by nie narysował. Ale do rzeczy. Przyszedłem podziękować za to... - Wyciągnął spod koszulki (a jednak ciągle ukrywał!) łańcuszek z omegą i uśmiechnął się złośliwie. - I dać ci to. Łap!
Prezent, który wylądował w moich dłoniach, okazał się orzechem włoskim.
- Co mam z tym zrobić? - spytałam, patrząc na niego to jednym, to drugim okiem.
- Otworzyć - Lex wzruszył ramionami. - Łaziłem po sklepach w Solen, aż pewna staruszka za ladą powiedziała, że jeśli szukam czegoś dla kobiety, to będzie w sam raz... Uwierzyłem.
No tak, w Solen. To wiele wyjaśnia. Czytałam kiedyś baśń, w której z takiego orzeszka wyciągnięto najdelikatniejsze płótno świata. To znaczy najpierw wyciągnięto ziarnko pszenicy, a z niego ziarnko prosa... Na szczęście mnie zostało to oszczędzone. Faktycznie, gdy rozłupałam orzech, wystrzelił z niego materiał, ale już skrojony, zszyty i będący bez wątpienia suknią. Nie specjalnie wymyślną, lecz szykowną i w każdym calu śliczną. W kolorystyce srebrną plus chyba ze trzy odcienie niebieskiego... Jakby pomyślana w sam raz dla mnie. Nie za długa ani nie za obcisła, świetnie nadająca się do tańca... Ciekawe, czy ktoś inny wyciągnąłby taki sam strój.
- Wiedziałeś, co jest w środku? - popatrzyłam na Lexa wiekimi oczami.
- Poniekąd - odpowiedział. - Babina mówiła, że żaden mężczyzna nie będzie się czuł godzien stać przy kobiecie, która to przywdzieje. Pomyślałem, że skoro na sylwku będziesz bez pary, będzie to nawet pasowało.
- Rzekłabym, że to zależy raczej od kobiety, niż od ubioru...
- Owszem - wyszczerzył zęby. - Ale ubiór może to jeszcze spotęgować. I wiesz, wyobrażam sobie ciebie w tej sukience i...
- I...?
- I myślę, że bałbym się ciebie nawet dotknąć - dokończył.
- Teraz też się boisz - zauważyłam. - A zmieniając temat... Na pewno nie chcecie do nas wpaść?
- Nie sądzę - mruknął. - Moja Pani i ja chcemy złapać kilka chwil tylko dla siebie... Przydałoby się nam coś takiego.
Uśmiechnął się jakoś gorzko i pożegnał się, nawet nie zażądawszy rumowej. A ja powiesiłam suknię na wieszaku i pozostawiłam na drzwiach szafy w herbaciarni, a sama pomknęłam do doliny Naith.

- I co jeszcze będzie? - Lilly z uwagą kroiła kolejny składnik do dania nazwanego przez Shee'Nę "sałatką ze wszystkiego".
- Kilmeny ma zrobić poncz - przypomniałam sobie wczorajszą rozmowę w bibliotece i zaniosłam sie chichotem. - I łabędzia z galaretki...
- A... ha - skomentowała Lilly. - A Brangien ma przynieść ciasto marchewkowe. Nie rozumiem, jak można upiec ciasto z marchewek!
Na te słowa wybuchnęłam jeszcze dzikszym śmiechem.
- Będą trzy ciasta marchewkowe! - wykrztusiłam, wiedząc o planach Tenki i Irian. - Będziesz miała niepowtarzalną okazję, żeby się do nich przekonać...
- I, zdaje się, Pai Pai ma też coś przynieść? - moja przyjaciółka niewzruszona dodała do sałatki właśnie pokrojoną... marchewkę.
- A tak przy okazji - wtrąciła się Shee'Na. - Nie spodziewałam się, że Pai Pai sama sobie znajdzie partnera.
- Kolega z wykopalisk, tak to ujęła? - zadumała się Lilly. - Tak się to teraz nazywa?
W odpowiedzi rzuciłam w nią jabłkiem. Złapała w locie.
- Zauważ, że gdy Pai Pai mówi "kolega", ma na myśli kolegę. Nie tak jak ty.
- W sumie racja - przyznała. - Ja i tak chodzę tylko na randki w ciemno ostatnio... Na przykład teraz.
Fakt, z Tileyem, duchem powietrza, miała się spotkać po raz pierwszy. Brangien umówiła ze swoim młodszym bratem akurat ją, bo był dostatecznie wysoki.
- A zdążysz udekorować herbaciarnię? - Shee'Na skakała z tematu na temat.
- Zmiany w moim własnym wymiarze to dla mnie nie problem - odparłam. - Jeszcze jutro ma się pojawić Geddwyn, będzie mi robił za dekoratora wnętrz.
Skończyłyśmy wreszcie tę sałatkę i wyszłyśmy na zewnątrz, odetchnąć świeżym powietrzem.
- No to ja się powoli zbieram - powiedziałam. - Pamiętajcie, pierwszych gości spodziewam się już o dwudziestej.
- I zakład, że to będziemy my - Lilly puściła do mnie oko.
Zanim jeszcze otworzyłam portal, stanęła przede mną Xemedi-san.
- Chciałam ci powiedzieć, że już ruszam po kreację, potem po partnera, a potem do Kilmeny-san pomóc jej targać tego łabędzia, do przyjęcia wrócę - wyrecytowała jednym tchem.
- Ej, a kto udekoruje twój salon, co?! - zaprotestowałam.
- To już załatwione - machnęła beztrosko ręką. - A ty masz gościa w herbaciarni, więc się pospiesz.
Też coś, nie zamierzam się spieszyć! Nikogo się nie spodziewałam, niech sobie czeka.
- Tylko uważaj, bo może padać. Cienie nisko latają - gdy wchodziłam w portal, dobiegł mnie jeszcze rozbawiony głos Xelli-Mediny.
Przez międzysfrę pędziłam jak szalona.

Siedział sobie na kanapie, ze spokojem absolutnym, podczas gdy ja o mało nie przewróciłam się przy wejściu. Niesprawiedliwość.
Podeszłam bliżej, oddychając głęboko i zastanawiając się, po co, u licha, było mi tempo jak przy podróżowaniu czarną dziurą. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, ja ze zdziwieniem, Aeiran... jak zawsze.
- Dlaczego wróciłeś? - to ja odezwałam się pierwsza.
- Swego czasu sugerowałaś, że nie potrafiłbym się urządzić w międzysferze - usłyszałam. - Nadepnęłaś mi na ambicję. Od wczoraj jestem już urządzony.
- Więc co ma znaczyć wysiadywanie na m o j e j kanapie, hm? - usiadłam obok niego.
- Własnej nie posiadam - stwierdził niewzruszony. - Poza tym czekałem na ciebie.
- Bez kanapy jeszcze nie jesteś urządzony. Poza tym nie musiałeś tu przychodzić; zwolniłam cię z przysięgi, pamiętasz?
- Coś sobie przypominam - zamyślił się. - Wydawało ci się wtedy, że do zwolnienia z takiej przysięgi wystarczy te kilka słów...
- Mam rozumieć, że jakieś ceregiele są potrzebne?
- Można to i tak określić - grobowemu głosowi przeczył wesoły błysk w czarnych oczach. - Zatem na razie jesteśmy na siebie skazani.
Skazani, tak? W tej chwili poczułam, jak budzi się we mnie przekora. Choć, jak mi się wydało, przeciwko mnie samej.
- Słuchaj, Aeiran - zaczęłam, podnosząc się z kanapy i podchodząc do Szafy. - Ty byś się czuł nieswojo tańcząc z kobietą w takiej sukni?
- Chyba zależnie od kobiety - odpowiedział z zadumą. Tak samo, jak ja Lexowi...
- No, na przykład ze mną - uśmiechnęłam się lekko. - Bo pojutrze zamierzam tak ubrana witać nowy rok.
Chyba chciał się roześmiać, ale się powstrzymał.
- W takim razie p o j u t r z e ci powiem.
Westchnęłam ciężko, zacisnęłam zęby, zerwałam suknię z wieszaka i wypadłam do łazienki.

28 XII

Dziś razem z Xemedi-san przeciągnęłyśmy w międzysferze coś w rodzaju niewidzialnej nici, która ma połączyć jej wymiar z moim. Na sylwestrową noc przyciągnie je do siebe tak, że z herbaciarni będzie można przejść od razu do salonu Xelli-Mediny. Przechodząc przez ścianę, tak jak do mojego mieszkanka.
- No, to będzie chyba gdzieś w tym miejscu - Poszukiwaczka Tajemnic zawiesiła na ścianie tabliczkę z migoczącą strzałką i napisem: Porzućcie wszelki głód, Wy, którzy tu wchodzicie! Uzgodniłyśmy, że stół z jedzonkiem będzie stał u Xemedi-san. Herbatę się doniesie później, aż tak jej nie ufam.
- To skąd będziemy mieć prowiancik? Z Teevine, z Naith, z Rezydencji Kandelabrów... - wyliczała moja wspólniczka w zbrodni, wczuwając się w rolę gospodyni. - Coś jeszcze?
- Kilmeny przysłała wiadomość, że zalegam z książką, a przy okazji mogę naradzić się z nią, co ma upichcić - przypomniałam sobie.
- No to wybiorę się z tobą na Pogranicze - zdecydowała. - Może sobie jakieś czytadło wybiorę. Poza tym chcę mieć udział w wyborze menu...

Wkrótce potem pojawiłyśmy się obie w Bibliotece na Pograniczu. Na pograniczu światów, czyli, najprościej mówiąc, w międzysferze. Zawsze byłam pod wrażeniem, że komuś udało się stworzyć taki ogromny (w porównaniu do innych sztucznie stworzonych) wymiar pełen nieprzebranych ilości ksiąg...
W głównej sali było pusto i cicho. To drugie było akurat normalne, bo Kilmeny ściśle przestrzegała zasady - pod tym względem była typową bibliotekarką - ale zazwyczaj ktoś się tu jednak kręcił... Widać czytelnicy nabrali sobie książek na całe święta i siedzą w domach. Ale żeby bibliotekarki nie było na stanowisku?
- Skutek poszukiwań zerowy - oznajmiłam Xemedi-san po 10 minutach, przez które półelfka się nie pojawiła. - Czas sięgnąć po środki drastyczne.
- Chętnie bym się gdzieś schowała - stwierdziła - ale wszędzie same półki z książkami. Mogą pospadać mi na głowę...
Wzięłam głęboki wdech, bo swoim możliwościom głosowym nie do końca ufam, i przystąpiłam do działania.
- KILMENYYY!!! - wrzasnęłam jak mogłam najgłośniej.
Uśmiechnęłam się z triumfem, widząc ją wbiegającą na palcach do sali. To zawsze działało.
- Jak możesz!! - usłyszałam jej przenikliwy szept. - Ile razy ci powtarzałam, że w tym miejscu obowiązuje cisza?!
- Wybacz, ale to był najlepszy sposób żeby cię wywołać - uśmiechnęłam się niezrażona. - Poza tym czytelników nie ma, nikomu nie zakłóciłam spokoju...
- Zakłóciłaś atmosferę biblioteki - Kilmeny poprawiła okulary, które zjechały jej na czubek nosa. Dopiero teraz zauważyłam jej nową fryzurę.
- Zmieniasz image? - spytałam z zaciekawieniem. - Ostatnio wszyscy dokoła ścinają włosy. Epidemia jakaś?
- Uległam namowom paru osób i muszę przyznać, że teraz jest mi wygodniej - bibliotekarka wreszcie zdobyła się na uśmiech. Jasne włosy, które dotąd upinała z tyłu, były teraz króciutkie i stylowo nastroszone, i zastanowiło mnie, że już się nie kręcą. Trudno mi było się przestawić.
- To jak, pogadamy o tym jedzonku? - wtrąciła się Xemedi-san. Kilmeny ledwo na to zareagowała - zawsze odnosiła się do niej z rezerwą. Potem znów zrobiła marsową minę i wyciągnęła do mnie rękę.
- Najpierw książka - powiedziała tonem powiedziała tonem policjanta, który przyłapał złodzieja na gorącym uczynku.
Z westchnieniem podałam jej Legendy niedokończone, które zaraz umieściła wysoko na półce. Nie sprawiło jej to trudności, mimo że już targała pod pachą jedną opasłą księgę. Fakt, że była to książka kucharska, nie zdziwił mnie - takie woluminy też interesowały Kilmeny, dlatego była o niebo lepszą kucharką niż ja.
- W porzadku - położyła książkę na swoim biurku. - Co się wam marzy?
Przez parę minut przeglądałyśmy potrawy o artystycznym wyglądzie i smaku być może też.
- To! - Xella-Medina wskazała wreszcie na zdjęcie przedstawiające sporą lodową rzeźbę w kształcie łabędzia. Spojrzałyśmy na nią z grobowym milczeniem.
- Słuchaj - odezwałam się po chwili. - To raczej nie jest do jedzenia...
- Ale ładnie by wyglądało na środku stołu.
- Mogę takiego zrobić - w głosie bibliotekarki czaił się śmiech. - Ale z galaretki.
- Ale takiej słodkiej? - zainteresowała się Xemedi-san. - Truskawkowej?
- Pomarańczowej! - zaprotestowałam i pewnie byśmy sie pokłóciły, gdyby Kilmeny nie oznajmiła, że na złość nam zrobi z cytrynowej.
- Żółty łabędź będzie wyglądał co najmniej dziwnie - zawyrokowała Poszukiwaczka Tajemnic.
- Nie bardziej niż czerwony - odcięła się nasza szefowa kuchni.

27 XII

Od wczoraj pochłonięta jestem sprawami typowo organizacyjnymi. O dziwo Xemedi-san przyplątała się w zamiarze udzielenia mi pomocy i trochę czasu spędziłyśmy na obgadywaniu spraw praktycznych.
- Na tę jedną noc mogłybyśmy herbaciarnię połączyć z moim salonem - zaproponowała. - Wtedy byłoby gdzie konsumować i gdzie potańczyć.
- Niezły pomysł - oceniłam. - I wypadałoby otworzyć Blue Haven na jakąś ładną okolicę, chociaż na trochę...
- W celu użycia fajerwerków? - domyśliła się. - Może tam, gdzie byłaś po pryśnięciu z Carne?
Zgodziłam się, bo pomysł mi się spodobał, a nie chciałam sobie psuć humoru dopytywaniem się, dlaczego mnie obserwowała. Nie powiedziałaby.
- A jak tam swatanie? - Xemedi-san uśmechnęła się nieco złośliwie.
- Ja nikogo nie swatam - prychnęłam. - Po prostu chcę być pewna, że każdy będzie miał towarzystwo... I mam nadzieję, że danserów starczy.
- O! - oczy jej się zaświeciły. - Mogę zwerbować brata? Mogę, mogę, mogę? Proooszę...
Zachichotałam na widok jej reakcji.
- Kaya? A jego punkt widzenia bierzesz pod uwagę?
- Biorę - oznajmiła beztrosko. - Dlatego umówię go z Sanille-san, przy niej na pewno zapomni na chwilę, że jest wśród istot przede wszystkim chaotycznych.
- Nie aż tak - zaprotestowałam. - Ale jesteś pewna, że zechce świętować w towarzystwie Strażniczki Chaosu?
- Jeden Strażnik Chaosu się ożenił ze Strażniczką Ładu - powiedziała od niechcenia. - I lepiej dobrane pary rzadko się widuje...
- I to niby ja swatam? A ty co?
Xela-Medina spojrzała na mnie z autentyczną niewinnością w bursztynowych oczach.
- A czy ja coś mówię?

Na szczęście prom powietrzny do Althenos mi podpasował i dzisiejsze przedpołudnie przesiedziałam w domku przy cmentarzu. Przy filiżance nelhina.
- Jedno musisz mi wyjaśnić - Clayd usiadł w fotelu spoglądając na mnie badawczo. - Co to znaczy "odstawić się z pomysłem"?
- No, ciekawie, a jak? - roześmiałam się. - Co mi uświadamia, że chyba jeszcze cię nie widziałam w garniturku, na przykład.
- Wierz mi, to nie byłby miły widok - skrzywił się lekko. - Poza tym tobie się marzą pary, a problem w tym, że jestem sam jak palec albo coś tam...
- Problemu nie ma - odstawiłam filiżankę. - Bo idziesz z Vanny.
- O! - zainteresował się. - Czy ona o tym wie?
- Poniekąd - przyznałam. - Ale oficjalne potwierdzenie wypadałoby jej wysłać.
- OK - skinął głową. - A ten cały Rick poszedł w odstawkę, czy jak?
- Jego podobno gdzieś nosi - tę wiadomość miałam od Pokrzywy, która nareszcie znalazła u mnie stały azyl. - Poza tym... - Urwałam, czując, że jakoś mi trudno mówić o sercowych problemach kuzynki. Za bardzo jej współczuję.
- Poza tym miałbym powody, żeby go nie lubić? - dokończył Clayd niespodziewanie zimno. - Jakoś mnie to nie dziwi.
Uśmiechnęłam się gorzko. A zatem jego zasada "Niepowołany Obiekt Westchnień Mojej Przyjaciółki Jest Moim Wrogiem" odnosiła się również do Vanny... Coś o tym wiem, bo taką samą awersję od zawsze żywił do Lexa. Nie objawiało się to w specjalnie gwałtowny sposób - wystarczyło, że używał jego prawdziwego nazwiska, Rhodein, czego zainteresowany serdecznie nie znosił i odpłacał się lodowatą uprzejmością.
Co wbrew pozorom nie znaczy, że Lex jest moim obiektem westchnień.
- Nie musisz go nie lubić zbyt otwarcie - westchnęłam. - Najważniejsze jest, żeby podczas tej zabawy uśmiech mojej kuzynki nie był wymuszony.
- Osobiście tego dopilnuję - Clayd posłał mi szeroki uśmiech. - Możesz być pewna.
- Nie rób tego dla mnie, tylko dla Vanny.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Ona tym bardziej może być pewna.

Po zameczku Teevine oprócz Geddwyna krzątała się jeszcze Maeve. Ta wysoka, energiczna i zamaszysta chłopczyca przywitała mnie z wrodzoną serdecznością. Chociaż, jak kiedyś stwierdziła Brangien, gdy się złościła, stanowiła to oblicze Matki Ziemi ujawniane jedynie podczas wstrząsów sejsmicznych.
- Dostaliśmy zaproszenie - uśmiechnęła się. - Brangien i Arten na pewno wrócą od Promienistych na czas. Tileya też się spodziewaj, on aż się rwie do tańca.
Podziękowałam jej, że się o to zatroszczyła. Sama przyjechała do Teevine tylko na dwa dni i narzekała, że obowiązki zwaliły się na nią jak lawina.
- Chyba muszę wracać zanim obiad mi ucieknie z garnka - westchnęła Maeve. - Przyślę ci Geddwyna, chcesz?
Chciałam.
- Podoba się prezent? - spytał na wstępie, dumny z siebie.
- Nie przeczę, że zrobił na mnie wrażenie - odpowiedziałam. - Co mi przypomniało, że mam cię zabić.
- Nawet wiem za co - stwierdził z jeszcze bardziej zadowoloną miną. - Za Dinner?
Poczułam, że ręce mi opadają do ziemi.
- Chyba nie mam siły cię zabijać - westchnęłam. - Zemszczę się inaczej.
- Nie mów, sam zgadnę. Umówisz mnie ze swoją siostrą Sat?
- Wiesz co, z tobą żadnej zabawy nie ma - burknęłam, na co Geddwyn zaniósł się zaraźliwym chichotem.
- Słuchaj, poważnie - powiedziałam. - Skąd wiesz o mnie więcej niż ja sama?
Duch wody nareszcie przestał się śmiać.
- A ty słuchaj, jestem artystą, nie jasnowidzem - odrzekł. - Uwieczniam to, co widzę oczami wyobraźni.
- Twoja wyobraźnia jest ciut za bardzo tendencyjna.
- Widać jesteśmy zbyt związani ze sobą przez nasz żywioł - wzruszył ramionami. - Czasem odnoszę wrażenie, że mam trzy siostry, a nie dwie.
- Dzięki. Dobrze wiedzieć, że ma się brata - uśmiechnęłam się. - Co nie zmienia faktu, że sytuacja miejscami wykracza poza moją wiedzę.
- Ty sama piszesz o innych takie rzeczy, których... No dobra, co chciałabyś wiedzieć?
Zamyśliłam się.
- Pamiętać, kogo żegnałam na ostatnim rysunku - rzekłam powoli. - I znać twarz tego, który towarzyszy mi na pierwszym.
Geddwyn potargał moje włosy z cichym śmiechem.
- O to mnie nie pytaj - powiedział. - To już tylko od ciebie zależy.

25 XII

Dopiero gdy się obudziłam, zobaczyłam na biurku teczkę z rysunkami. Może więc była tam już wczoraj, a może nie... Zajrzałam nieco niepewnie, nie wiedząc, co też Geddwyn tym razem wymyślił. I czy nadawało się na prezent gwiazdkowy.
Siedem małych dzieł sztuki, a na niemal każdym wyglądam inaczej. I, jak się okazało, siedem wątków miłosnych. Jak on może mnie znać aż tak dobrze? Z każdym kolejnym rysunkiem coraz bardziej drżały mi ręce.
Rysunek pierwszy, przedstawiający... Przyszłość? Bo na pewno nie przeszłość ani nie teraźniejszość, skoro nikogo przy mnie nie ma. Ja, taka jaka jestem w obecnym wcieleniu, siedzę w półmroku przy herbaciarnianym kominku (którego jeszcze nie miał okazji zobaczyć na własne oczy). Przytulona do mężczyzny... A na mojej twarzy świetnie oddana radość połączona z wątpliwością, jakbym nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Tytuł Happiness...? - bardzo wymowny. Przez chwilę czułam czyjąś bliskość. Dziwnie realną, może zbyt realną? Całe szczęście, że twarz tego faceta skrywa mrok i mogę uznać, że Geddwyn nie miał na myśli nikogo konkretnego. W przeciwnym razie bałabym się... Tylko czego, czego?
Uch, nie lubię siebie w takim nastroju.
Na widok drugiego - Gift - uśmiechnęłam się z pewnym wzruszeniem. Arten, ten najbliższy ideału, nawet teraz, gdy nie łączy nas już uczucie. Scenka pożegnania, gdy widziałam go po raz ostatni przed wyjazdem, dał mi wtedy naszyjnik. Nosiłam go póki nie przyniesiono mi wiadomości, że Arten nie żyje, potem było mi zbyt smutno. Właściwie gdzie ja ten naszyjnik posiałam? Może by go poszukać? A może nie warto rozgrzebywać starych wspomnień?
Trzeci, a razem z nim chęć rzucenia talerzem, tylko nie ma w kogo. Dinner, doprawdy! Kolejny kominek, wielki i kamienny, w zamku bez wyjścia. I rozłożona przed nim skóra czegoś nieżywego i puszystego, na której tyle przesiedzieliśmy, nie bacząc na to, że szampan się nam za bardzo nagrzewa. Tak jak na rysunku. Konsumentka, jej posiłek i truskawki na deser. Zabiję Geddwyna.
Czwarty, Before the sacrifice. Ja i on w saniach ciągnionych przez cztery wielkie medreny. Vagn, który dawał mi tyle poczucia bezpieczeństwa i który kochał mnie za bardzo. Nie zasługiwałam na takie uczucie, nie wtedy, dlatego tak mi było przykro. Nadal jest.
I kolejny, Lesson. Do diabła, musiał uchwycić akurat scenę rozstania?! Długo oduczałam Tancreda miłości do mnie. Długo i boleśnie. Ten rysunek odłożyłam najszybciej. Może poza trzecim.
Ev thái, pyta następny. Dlaczego? Dlaczego mnie odrzuciłeś? Bo byłam demonem, tak jak teraz? Bo byłeś zbyt zimny, by pozwolić uczuciu ogrzać swoje serce? Ja, taka samotna, a w tle lekko skośne szklistozielone oczy. Teraz już nawet nie potrafiłabym opisać, jak Kal wyglądał... Oprócz tych zmodyfikowanych oczu. Trudno ich nie zapomnieć. Ale teraz ich widok nie wzbudza już bólu.
Ostatni wypadł mi z rąk. Kioku, wspomnienie. Ja, ta pierwsza, lustrzana, macham na pożegnanie komuś, odjeżdżającemu konno we mgłę.
Skąd... Jak on... Czy mam przypuszczać, że Geddwyn wie o mnie więcej niż ja? Więcej niż chce powiedzieć???
Schowałam rysunki z powrotem do teczki, choć miałam ochotę zostawić na wierzchu ten niezdefiniowany. Ale jeszcze nie teraz, najpierw muszę ochłonąć.

I stało się: wizja sylwestra w Blue Haven robi się coraz bardziej realna. Na razie rozesłałam zaproszenia rodzince, zaznaczając, że mile widziane ubrania z pomysłem i partnerzy umiejący tańczyć albo sama im takich załatwię. Do osób bardziej uchwytnych chyba pofatyguję się osobiście. Nawet nie zauważyłam, kiedy perspektywa spotykania się z innymi przestała mnie odstraszać. Może gdzieś w głębi duszy jestem bardziej towarzyska niż mi się wydaje?

24 XII

- Dokąd właściwie biegniemy? - spytałam z pewnym trudem, bo wiatr wiał mi w twarz.
- A co za różnica? - usłyszałam w odpowiedzi. - Byle dalej od pościgu!
Skręciliśmy w ciemną uliczkę, jakich na Carne było wiele. Ominęliśmy jakiś kompletnie zdezelowany samochód i dwie kobiety o podejrzanej reputacji... Co ja piszę, tam wszyscy mają podejrzaną reputację. Mimo lekkiego zmęczenia nie przestawałam się głowić, dlaczego zamiast spożywać kolację wigilijną, kryję się w jednym z trzech miast najbardziej zakazanej planety w światach w towarzystwie Lexa Diss Gyse.
- Słuchaj no - wydyszałam gdy przykucnęliśmy za śmietnikiem. - Jak ty to robisz? Na okrągło ktoś cię ściga i zawsze wiadomo, że należysz do Omegi, mimo że nie afiszujesz się tym na sposób swoich współpracowników?
Zaiste, bez znaku rozpoznawczego bardzo odstawał od innych agentów.
- Odpowiedź jest tylko jedna - rzekł Lex. - Ja po prostu nie muszę się afiszować. Kochają mnie i bez tego.
Wstał, rozejrzał się i pociągnął mnie do jakiegoś budynku. Zaczynało padać.
- Ale mógłbyś sobie przynajmniej w Przesilenie zrobić wolne - ciągnęłam - i spędzić trochę czasu z Sheril na przykład.
- I sprowadzić pościg do Eskalotu? - zaśmiał się. - Zabiłaby mnie.
- W takim razie co, u diabła, podkusiło cię, żeby ciągnąć ze sobą mnie?!
- Xella-Medina - mruknął. - Palnęła mi mówkę o tym, jaka samotna siedzisz w herbaciarni i że przydałoby się odwrócić twoją uwagę od denerwowania się bez powodu. A że zachciało im się gonić za mną akurat dzisiaj...
- Mam już powód - dokończyłam. Widać moja kartka świąteczna do niej dotarła, a to był rewanż. Zrezygnowałam z robienia Lexowi wyrzutów, że udaliśmy się właśnie w miejsce, w którym najłatwiej go znaleźć.
Odrapana klatka schodowa wydawała się nie mieć końca, ale wreszcie dotarliśmy do wyjścia na dach. Cudownie, nie dość, że będziemy jak na talerzu, to jeszcze wysoko. Gorzej już być nie mogło...
Ale gdy wyszliśmy, okazało się, że jednak mogło. Dwoje przedstawicieli END-u - bo to właśnie END-owi Lex podpadł - stało na dachu, oczekując na nasze przyjście. Mężczyzna w cienmoszarym garniturze, wyglądający diabelnie tajemniczo, i kobieta w obcisłym bordowym kombinezonie, może nie piękna, ale niewątpliwie czarująca. Dosłownie. Nad jej otwartą dłonią pojawił się niewielki płomyczek.
- Śledziliśmy cię - wyjaśniła ze słodkim uśmiechem. Brała lekcje u Xelli-Mediny?
- Jestem pełen uznania - Lex odwzajemnił uśmiech. - Dlatego wybrałem efektowną arenę na ewentualny pojedynek.
- Nie lepiej było uciec gdzieś, gdzie bym cię nie znalazła?
- Nie mogłem was zawieść choćby przez uznanie dla END-u - brzmiała odpowiedź. - W przeciwieństwie do Omegi macie coś w rodzaju klasy.
Mężczyzna, który dotąd stał bez słowa, skłonił się lekko.
- Skoro tak - usłyszałam jego głos w swoim umyśle. - Trzeba było przejść do nas, jak to zrobiła Marlys - spojrzał znacząco na bordową.
Do Lexa pewnie też dotarły te słowa, bo uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Przykro mi - pokręcił głową. - Mam swoje powody żeby tam zostać i w rezultacie ciągle podpadać konkurencji.
Powód, dla którego wstąpił do Omegi... Kiyonê, jedyna osoba znająca odpowiedzi na dręczące go pytania. Dlaczego dotąd nie zdecydował się ich zadać?
- Pani też z Omegi? - telepata zwrócił się bezpośrednio do mnie.
- Siły Wyższe uchowajcie - skrzywiłam się. - Ale pewnie potrzebujecie dowodu by mi uwierzyć?
- Wyraz pani twarzy jest wystarczającym dowodem - na te słowa Lex zgiął się w pół ze śmiechu. - Obawiam się, że musi pani opuścić to miejsce.
- No i widzisz coś narobił? - spojrzałam na Lexa triumfalnie. - Nie było po co mnie tu ciągnąć.
- Powiedz to Xelli-Medinie - odparł. - To ona się o ciebie zatroszczyła.
Na dźwięk niewątpliwie znajomych imion agenci END-u spojrzeli na nas jakby niepewnie.
- O! - zauważył Lex. - Zaczęli się wahać czy mnie sprzątnąć! No, Rigel, odezwij się. Zrób to dla mnie, co?
Telepata nie odpowiedział, za to Marlys cisnęła w chłopaka swoim płomieniem. Niewiele myśląc zablokowałam go wodą, ciesząc się w duchu z deszczu.
- Nie musiałaś...
- Musiałam. Sama chcę cię skrzywdzić.
Czarodziejka nie dawała za wygraną i najwyraźniej nie czuła sympatii do dawnego kolegi. Tym razem utworzyła sporą ognistą kulę. Straciwszy cierpliwość, otworzyłam pod nami portal...

- Jeśli będą nas gonić, zostwiam cię samego - ostrzegłam lodowatym tonem pasującym do scenerii.
- Nie będą - odpowiedział Lex beztrosko. - Najpierw poszukają Xelli-Mediny, żeby dowiedzieć się, kim, do cholery, jesteś i skąd ją znamy.
Jeśli myślał, że dzięki temu niewątpliwemu optymizmowi zdołam odtajać, to się przeliczył.
- I po co ci to było? - spytałam. - Naprawdę nie musiałeś się z nimi bawić w kotka i myszkę.
- Racja, następnym razem przyjedziemy od razu tu, gdziekolwiek nas zawiało. Z sankami. Tak uroczej zimy dawno nie widziałem.
- Nie zmieniaj tematu - ucięłam, choć poczułam nagle irracjonalną potrzebę śmiechu. - Nie zamierzam być miła, więc sobie oszczędź.
- Dziś noc cudów, zauważ - usłyszałam. - Może akurat zdarzy się mały cud?
Zamierzałam skwitować to pogardliwym milczeniem, ale w tej chwili mój wzrok przykuł widok na niebie. Najprawdziwsza zorza polarna, jedno z tych zjawisk, które zawsze wpędzają mnie w rozmarzenie...
- Wesołych świąt, Miya.
- Wesołych świąt, Lex - odpowiedziałam, czując, że jednak topnieję jak lód w letnim słońcu. Zerknęłam w stronę Lexa i napotkałam jego porozumiewawcze spojrzenie. Może to dziwne, ale w tej chwili poczułam przeskakującą między nami iskierkę... Nie, nic z tych emocji, jakie iskrzą między nami zazwyczaj. To było takie wesołe, spokojne, najbliższe... Przyjaźni? Uznałam, że gdy wrócę do domu i ochłonę po dzisiejszym wieczorze, wyda mi się to złudzeniem.
A potem przypomniałam sobie o czekającej na mnie wieczerzy, która najpewniej już dawno była zimna jak tutejszy klimat.

Kiedy wróciłam do herbaciarni, nawet nie trudziłam się z odgrzewaniem - zawsze wolałam jeść za zimne potrawy niż za gorące - a potem przeszłam do domu i nawet nie zapalałam światła, tylko od razu walnęłam się na łóżko. Chociaż nie - jeszcze przed kolacją pogrzebałam trochę w Szafie i znalazłam coś, co uznałam za świetny prezent gwiazdkowy w sam raz dla Lexa i nie omieszkałam mu go wysłać. Szafa jak zwykle zgaduje moje myśli... Cienki srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie litery Ω. Teraz Lex będzie wreszcie miał swój znak rozpoznawczy.

22 XII

Wygląda na to, że święta spędzę tylko i wyłącznie w miłym towarzystwie jaja. Mam ochotę przesiedzieć w herbaciarni przynajmniej resztę tego roku, nie musząc patrzeć na ludzi i nieludzi. Nindë też odesłałam do Vanny, dobrze jej tak, miałam już urządzić jej na święta własną stajnię, ale nie, nie będzie mnie ten zwierzak dobijał. Zamierzam zamknąć się na cztery spusty i nie odwiedzać nikogo przez długi czas, bo od tego kręci mi się w głowie (a może to od tej durnej fryzury, której rozczesywanie zajęło jakieś dwa razy więcej czasu, energii i cierpliwości niż przedtem układanie?). Że też nie potrafię zachować umiaru - jak się taki odludek nagle rzuca w wir spotkań, to potem nie może się pozbierać! Ale dosyć. Dosyć.
Dobra, może trochę za bardzo podminowana chodzę, ale tak to już jest, że raz na jakiś czas moje negatywne uczucia się kumulują i wtedy muszę dać im upust. Jak dotąd uspokajałam się podczas ubierania choinki, którą wytaszczyłam z Szafy. Sztuczna, ale zielona i sięgająca prawie do sufitu. Okropnie się ją rozkładało, ale za to umieściłam na czubku uroczego aniołka o włosach z waty. Sama robiłam, więc pewnie szybko odlecą. Poza tym mój lęk wysokości przybrał skrajne rozmiary i podczas tej niewątpliwie ważnej ceremonii omal nie spadłam ze stołka.
Kolację wigilijną sobie zamówiłam. Oczywiście jednoosobową.
Teraz zaś siedzę przy biurku, a którym piętrzy się stos kartek świątecznych gotowych do wysłania i większy stos jeszcze nie gotowych. Zabrałam się za nie po średnio udanej próbie spisywania legendy o Klejnocie. Co, nawiasem mówiąc, przypomina mi, że nie rozumiem, po jaką cholerę Akane-chan potrzebne były akurat takie klejnoty, jak te, na których eksperymentował Gerraint. Ale obiecałam sobie nie rozmyślać o sprawach, które mnie załamują, więc, więc, więc... A, legenda. Mam pomysł, w jaki sposób ją napisać, ale raczej nie wyjdzie mi tak dobrze jak bym chciała. Bo najlepiej byłoby przedstawić ją z obu stron - czyli zarówno od strony DeNaNi, jak i Ciemności. Tyle że nie mam pomysłu, jak Ciemność się prezentuje, a przecież się do niej nie wybiorę, bo nie jestem przeklętą Czasoprzestrzenną, poza tym nie wiem czy w ogóle coś z niej pozostało i czy byłabym tam mile widziana, i, i... I właśnie złapałam się na zawziętym uderzaniu pięścią o biurko. Au.

- Szukaj sobie pary - rzuciłam na widok nieoczekiwanego gościa.
- To znaczy, że sylwester w Blue Haven jednak będzie? - Xemedi-san uśmiechnęła się jeszcze promienniej niż zwykle.
- Słuchaj, mam dość całych światów i nie wiem co mówię, więc korzystaj i nagrywaj żeby potem mieć dowód - burknęłam. - I, powiadam ci, nie możesz przyjść sama, bo będą tańce, a kto nie będzie miał partnera, temu sama znajdę.
- Zastanawiasz mnie - odrzekła. - Na twoim miejscu pomyślałabym raczej o partnerze dla siebie.
- A po co mi? - spytałam ze zdziwieniem. - Zamierzam wypróbować w tańcu wszystkich przedstawicieli płci przeciwnej, jacy się na tym sylwestrze znajdą, więc jeden konkretny tylko by mi zawadzał. A w razie problemów obtańczę własną płeć.
- Może po prostu nie masz z kim? - zasugerowała słodko.
- Akurat przynajmniej miałabym paru do wyboru - prychnęłam. - Ale ich też się z kimś sparuje.
- Co za energia do działania! - skomentowała Poszukiwaczka Tajemnic. - Może lepiej zawczasu pójdę kogoś zawiadomić, że idzie ze mną na bal...
- Masz absolutną rację - wstałam od biurka z zamiarem pójścia do kuchni i zaparzenia herbaty. Z melisy.
- No to wesołych świąt. I nie zabij się przed sylwestrem - usłyszałam na odchodnym, akurat gdy potknęłam się o dywan. A niech ją. Dobrze, że została mi jeszcze jedna pusta pocztówka, akurat dla niej. Postanowiłam wysłać jej takie życzenia, żeby się po nich nie pozbierała.

20 XII

- Jesteś pewna? - Katsuji patrzył na budynek, przed którym stanęliśmy. Był jednopiętrowy, pomalowany na jasny kolor i nawet od zewnątrz sprawiał wrażenie przytulnego.
- A co ci szkodzi? - wzruszyłam ramionami. - Wszystkie sklepy jubilerskie zamknięte, Gerrainta wcięło, a informacja, że lubi tu przychodzić, wydaje się prawdopodobna...
- Właściwie co się tu mieści? Wspominałem, że rzadko bywam w Shantalli...
- Dla każdego coś miłego - uśmiechnęłam się kącikiem ust. - Innymi słowy, dom publiczny.
- Też powiedziałaś - prychnął.
- Serio mówię. Wejdź tam i się przekonaj.
- Jasne... Ja będę poznawał najbardziej zakazane tajemnice Shantalli, a ty chcesz mnie tu zostawić i beztrosko poszwendać się po mieście?
Chyba tylko siłą woli powstrzymałam się od padnięcia ze śmiechu.
- Ja tam bywam już za często - stwierdziłam niewinnie. - Aż szefowa tego przybytku ostatnio narzekała, że odciągam jej ekipę od obowiązków.
Katsuji zaczął wpatrywać się we mnie jakby mnie widział po raz pierwszy w życiu.
- No, leć i nie zapomnij o faktycznym powodzie, dla którego tam idziesz - klepnęłam go po plecach. - A w razie czego powiedz, że to miejsce ja ci poleciłam.

- Miło, że zajrzałaś choć na chwilę - w głosie Nindë słychać było lekki wyrzut. - Miała być jazda, a tymczasem tylko kolejne stajnie...
- Popatrz na to z tej strony - odparłam. - Obejrzysz sobie kilka porządnych kwater i potem powiesz mi, jak chcesz mieszkać.
- A będzie to dla ciebie bolesne - ostrzegła ze śmiechem.
- Jakoś przeżyję. To co, może wziąć cię na przechadzkę?
- Na przebieżkę. Proooszę... - odezwała się płaczliwym tonem, ale nie miałam kiedy odpowiedzieć, bo do stajni wpadł Katsuji.
- Tu się ukrywasz - rzucił na powitanie.
- Wcale się nie ukrywam - odpowiedziałam. - Jak poszło badanie najbardziej zakazanych tajemnic tego miasta?
- Jesteś niemożliwa - westchnął. - Czemu nie powiedziałaś, że dekilońskie kurtyzany przypominają raczej skrzyżowanie geiko z psychologiem?
- Bo chciałam zobaczyć twoją minę - zachichotałam.
- Dlatego właśnie zamówiłem sobie jedną z tych pań na dzisiejsze przyjęcie. Ciebie za karę nie zabiorę.
- Tak, tak, upajaj się swoim jakże rzadkim okrucień... Jakie przyjęcie?
- To, które wydaje obiekt naszych poszukiwań dziś wieczorem - wyjaśnił Katsuji. - Sprosił różne dziwne typy ze światów i organizuje jakąś aukcję... Panie z przybytku Mamy Okashi mają tam robić za hostessy, więc co nieco wiedziały.
- No no, co to za niepewny ton w twoim głosie? - spojrzałam na niego z ukosa. - Brzmisz jakbyś poznał Mamę Okashi osobiście.
- Tylko się dowiedziała, że cię znam, i zaraz wyraziła nadzieję, że jestem bardziej wartościowym klientem niż ty - mruknął. - Do licha, w co ja się pakuję?
- Właśnie, dlaczego Akane-chan tak zależy na tych klejnotach?
- Żebym wiedział... - pokręcił głową. - Wiem, że są diabelnie rzadkie, ale bez przesady! A zachowuje się jakby chodziło o życie. Trzeba było jednak wysłać Arisę, ona ma dryg do takich intryg...

- Katsuji-kun jest okropny - stwierdziłam podczas wieczornej przejażdżki na grzbiecie Nindë. - Mógł mnie jednak zabrać, przynajmniej miałby jakąś znajomą duszyczkę obok.
- I znów byś mnie zostawiła - odezwała się klacz podejrzanie łagodnie, a ja przypomniałam sobie, że już kogoś, a raczej jeszcze c o ś zostawiłam. - Poza tym nie wiedziałam, że macie zaproszenia.
- On by akurat nigdzie się nie wtrynił na gapę. - To była prawda, ale według Katsujiego, do uczestniczenia w tym konkretnym przyjęciu wystarczyło mieć kasę. - Cóż, umie być elegancki i robić wrażenie, więc pewnie go wpuścili...
Nawet nie zauważyłam jak wyjechałyśmy na obrzeża miasta. Było ciemno i trochę niepokojąco... Poczułam się nagle nieswojo, choć wiedziałam, że w krainie rządzonej przez Akane nie ma się czego obawiać. Zazwyczaj.
Było tu dość pusto, tylko w oddali majaczyły domy z jednym wyróżniającym się szczególnie. Eleganckim i tak wielkim, że nie wątpiłam, iż zgubiłabym się w nim natychmiast. Stało przy nim kilka zapalonych latarni i mnóstwo powozów.
- Tu już chyba dzisiaj byliśmy - zauważyła Nindë podchodząc bliżej. - Przed pójściem do zajazdu i zamknięciem mnie w stajni.
- Fakt, w tamtym domu odbywa się przyjęcie - przyznałam, bo rzeczywiście poszukiwania zaczynaliśmy od siedziby Gerrainta. - Ale nie bój się, nie pójdę na nie.
- Ja się nie boję - prychnęła. - Za to tobie głos dziwnie drży.
- Bo mam jakieś dziwne przeczucie... - zaczęłam i w tym momencie przed domem pojawiły się znikąd dwie postacie. Różnił je tylko wzrost, a łączyły rozczochrane włosy i długie płaszcze ze znajomym znakiem.
- Niemożliwi są - przewróciłam oczami. - Wiem, że lubią gdy ich przynależność rzuca się w oczy, ale żeby nosić czarne płaszcze z odblaskową omegą?
- Spotkałaś ich już? - klacz odezwała się takim tonem jakby chciała raczej spytać, skąd u mnie taki brak gustu przy doborze znajomych.
- Ta niższa z dłuższymi włosami wydaje mi się podejrzanie znajoma - mruknęłam i mój niepokój jeszcze wzrósł. Czyżby Gerraint sprzedawał coś, czym interesował się ten dzieciak, Kenji?
- Chyba jednak się wybiorę - powiedziałam cicho.
- Zmieniasz zdanie co chwilę - obruszyła się Nindë.
- Chyba się już najeździłaś, co? Możesz wrócić do zajazdu?
- Nie - uparła się. - Jestem arystokratką i też chcę uczestniczyć w eleganckim przyjęciu.
Na te słowa omal z niej nie spadłam, więc dla bezpieczeństwa wolałam zsiąść. Mimo burkliwego tonu sprawiała wrażenie, że ma ze mnie niezły ubaw. Zamyśliłam się.
- W zasadzie... Słyszałam od Vanny, że Przenoszące potrafią przybierać postacie innych istot - przypomniałam sobie. - A nie sądzę, że tam wpuszczają konie, więc...
- A ja nie sądzę, żebym chciała zmienić się w człowieka. Jeszcze nigdy tego nie robiłam, więc na dwóch kończynach przewracałabym się co chwilę i narobiłabym sobie wstydu.
Uśmiechnęłam się do niej promiennie. Skoro chce się ze mną podroczyć, mogę się zrewanżować...
- A kto powiedział - rzekłam powoli - że musisz być człowiekiem?

- To jest u-po-ka-rza-ją-ce - mamrotała Nindë przez zęby.
- Ciesz się, ciesz - powiedziałam. - Przynajmniej nie trzeba było szukać dla ciebie sukni, nie musiałaś układać sobie włosów... - Ostrożnie dotknęłam wielkiej czarno-srebrnej piramidy, która zdobiła w tej chwili moją głowę i była diabelnie ciężka. - No i masz cztery łapy.
- Nie pocieszaj mnie, wiem, że w duchu się ze mnie podśmiewasz - syknęła. Nie robiłam sobie z tego wiele, domyślając się, że gdy już znajdzie się na neutralnym gruncie i ochłonie, będzie się z tego śmiać razem ze mną.
- Chciałam żebyśmy wyglądały realistycznie - rzekłam spokojnie. - Do eleganckiej damy z pudelkiem nikt się nie przyczepi.
- To następnym razem ja będę elegancką damą, a ty będziesz u mnie na smyczy - rzuciła niekonsekwentnie, skoro ja jej na smyczy nie trzymałam. Tylko na rękach.
Po wejściu do budynku miałyśmy przed oczami plątaninę korytarzy. Zdezorientowana poszłam w stronę, w która kierowali się inni goście, mając nadzieję, że nie stracę ich z oczu.
- O, cóż za urocze stworzonko! - podeszła do nas jakaś chuda i wymalowana osoba w średnim wieku, mówiąca z cudzoziemskim akcentem. - Miło spotkać kogoś, kto lubi pudelki. Sama mam jednego, a czy pani psinka ma rodowód?
- Owszem - odpowiedziałam, tłumiąc śmiech, bo wyobraziłam sobie minę mojej rozmówczyni, gdyby się dowiedziała, że mój pies ma rodowód na wskroś koński.
- W takim razie może zapoznałabym ją z moim dziubdziusiem - zaproponowała. - Marzą mi się wnusie, a jakoś nie mogę mu znaleźć odpowiedniej narzeczonej...
Słysząc to, Nindë zaczęła mi się gwałtownie wyrywać, powarkując.
- Pani wybaczy, Punia jest trochę nadwrażliwa - wyjąkałam przepraszająco. - Ucieka, rzuca się pod powozy, ostatnio miała depresję, biedactwo... - mówiąc to wycofałam się chyłkiem za róg korytarza. Tam moja pupilka spojrzała na mnie z ogniem w oczach.
- Depresję? - warknęła zbulwersowana - PUNIA?!
- Trzeba było się nie wyrywać - syknęłam, nie przewidując, że to ją jeszcze sprowokuje. A ona wyskoczyła mi bez wahania i pognała gdzieś w półmrok.
- Teraz już będę miała nauczkę - mruknęłam do siebie. - Nie zabiera się Przenoszących na przyjęcia. - i ruszyłam jej poszukać. Niestety z marnym skutkiem; zresztą skąd miałam wiedzieć czy nie przeobraziła się w coś innego? I oczywiście, rozglądając się na boki, nie mogłam na nikogo nie wpaść.
- Przepraszam bardzo - jęknęłam dość żałośnie, poprawiając włosy. - Powinnam była patrzeć przed siebie.
- To ja przepraszam, za bardzo się spieszyłem i nie zauważyłem szanownej pani - powiedział lekkim tonem młody mężczyzna, z którym się zderzyłam. Był średniego wzrostu i nosił strój typowy dla siedemnastowiecznej Ziemi, tyle że bez peruki i pudru. Za to miał gładko zaczesane włosy w kolorze miedzi. W zasadzie przystojny, choć niekoniecznie w moim typie... Pomijając fakt, że nie mam swojego typu.
- Chyba się pani zgubiła - zauważył. - Do głównej sali idzie się w drugą stronę.
- Niestety uciekł mi pies i chyba przepadł gdzieś w mroku...
Gospodarz tego domu - bo chyba tylko on mógł się w nim orientować - zamyślił się na chwilę.
- Aukcja nie ucieknie - stwierdził w końcu. - Chętnie służę pani swoim towarzystwem, pani... panno...
- Al'Wedd - dopowiedziałam odruchowo. - Przyjmuję pana propozycję, panie Gerraint. Zwłaszcza, że owo towarzystwo było niecierpliwie wyczekiwane.
- O, czyżby? - spojrzał na mnie z wesołym zdziwieniem. - Jaka jest przyczyna tego wyczekiwania?
- Dowiedziałam się od przyjaciółki, że u pana można dostać najdoskonalsze klejnoty światów - wyjaśniłam tonem damy z wyższych sfer.
- Czy może znam tę przyjaciółkę?
- Ależ naturalnie - odpowiedziałam gładko, sprawdzając czy się połapie. - To księżniczka z dynastii Genjikû'n'Anjin.
Jego wielkie oczy świadczyły, że się połapał.
- Xe... - zaczął i zawahał się, patrząc na mnie jakby chciał rozgryźć, kim, do diabła, jestem. - Nie wątpię, że mówiła o mnie same pochlebne rzeczy...
Nie potwierdziłam ani nie zaprzeczyłam, bo Xemedi-san nie wspominała mi o nim wiele.
Po dość długim spacerze korytarzami, straciłam wreszcie cierpliwość.
- PUNIA!!! - wrzasnęłam, pewna, że zareaguje jeśli też czuje się zagubiona w tym domu. I rzeczywiście, po chwili usłyszałam z daleka odpowiedź.
- No, szczeka - odetchnęłam z ulgą.
- Jest pani pewna? - Gerraint zmarszczył brwi. - To brzmiało jakby ludzki głos mówił "hau hau".
Prychnęłam tylko i pospieszyłam w tamtym kierunku. Nindë siedziała pod ścianą, najwyraźniej dumna z siebie.
- Jak zwykle gdzieś uciekasz, a jakbyś gdzieś wpadła albo co? - ulżyłam sobie potokiem wymówek. - I tyle razy ci mówiłam, nie udawaj ludzkiego głosu, bo ci to nie wychodzi!
Spojrzała na mnie jak na wariatkę i bez ociągania wskoczyła mi na ręce. Gerraint przyglądał się tej scence również cokolwiek zdziwiony, ale z galanterią zaprowadził mnie do sali, gdzie miała się odbyć aukcja. Był tam tłum dość zniecierpliwionych istot z różnych ras, niektórych nawet ja nie rozpoznawałam. W kącie dostrzegłam Katsujiego, który stał pod rękę ze śliczną dziewczyną w bladoróżowej sukni i wyglądał na nieco skrępowanego. Pomachałam mu dyskretnie.
- Miya-san? - chłopak zbliżył się z zaskoczeniem, przeprosiwszy swoją towarzyszkę. - Co u licha masz na głowie?!
- Ciszej - przerwałam mu. - Widzisz tych tam? Są z Omegi - wskazałam na parę, która na szczęście nas nie widziała. Tak jak myślałam, rozczochraną dziewczyną była Rally. Ona i towarzyszący jej mężczyzna byli do siebie podobni jak rodzeństwo.
- Bardzo państwa przepraszam za małe opóźnienie - Gerraint wszedł na podwyższenie, na którym stał stolik przysłonięty białą chustą. - Możemy już zaczynać.
Zdjął chustę i naszym oczom ukazało się coś, co po bliższych oględzinach okazało się maską, która mogła zakryć całą twarz. Mieniła się wieloma barwami. Choć gładko oszlifowana, ponad wszelką wątpliwość powstała z kamienia.
- Jak państwo wiecie, udało mi się metodą prób i błędów połączyć w jedno trzy rodzaje klejnotów: nei'ned, uroczne oko i kryształ Hefi - mówił dalej Gerraint. - Wiecie również, jaka magia uwolniła się w ten sposób. Natomiast ja wiem, jak bardzo jest to cenne...
Słuchałam tego zdębiała, na twarzy Katsujiego też widniał szok. Co to, u diabła, znaczyło, że połączył w jedno klejnoty - w dodatku takie klejnoty?! I jaka magia się z tym wiązała? Co prawda te kamienie zawsze były uważane za niezwykłe, ale...
- My też wiemy - moje rozmyślania przerwał głos być może brata Rally. - Dlatego nie możemy pozwolić, aby dostało się to w niepowołane ręce.
Po tych słowach błyskawicznie pojawił się na podwyższeniu i pochwycił maskę.
- A gdzie zapłata w takim razie? - Gerraint nie stracił zimnej krwi. Wyciągnął (skąd?) szpadę i skierował jej ostrze na przeciwnika.
- Rally!! - zawołał rozczochrany. Dziewczyna skinęła głową i dotknęła przełącznika na swoim czole...
- Nie możemy jej pozwolić... - zwróciłam się do Katsujiego, ale już go przy mnie nie było. Miałam nadzieję, że zdąży zmienić się w Wojownika Wiatru zanim stanie sie coś niedobrego.
Zapanował popłoch, gdy Rally, już pokryta metalem, strzeliła do Gerrainta. Uchylił się w ostatniej chwili i znów stanął przed rozczochranym, mierzac w niego szpadą. Ale tamten złapał za ostrze, uśmiechając się drwiąco. I natychmiast odrzuciła go jakaś nieznana siła. Niestety maskę wypuścił z rąk. Gerraint osłupiały patrzył jak jego cenne dzieło spada na podłogę i rozpada się na drobne kawałki.
Pokręciłam głową z westchnieniem. Mieszanina niemal najtwardszych kamieni w światach, a taka kruchutka?
Rozgniewany agent Omegi dobył jakiegoś oślepiająco świetlistego miecza, mierząc się z Gerraintem. Natomiast Rally ciągle strzelała we wszystkie strony, a raz udało jej się trafić w żyrandol. Zniecierpliwiona postawiłam Nindë na ziemi i przywołałam Przekorę Erlindrei, mając nadzieję, że ten przeklęty pancerz ma jakiś słaby punkt.
- Stój!! - zawołałam. Odwróciła się.
- Ty?! - odezwała się ze zdumieniem. Miała donośny, metaliczny głos, dochodzący gdzieś z wnętrza pancerza.
Strzeliłam, bez większych rezultatów. Już miała odpowiedzieć strzałem, gdy nagle zawiał silny wiatr, który ją rozproszył i postąpiła kilka kroków w tył. Obejrzałam się - Katsuji, już nie w garniturze, ale w granatowym skórzanym stroju, stał przy drzwiach, ubezpieczając wybiegających gości. Postanowiłam wykorzystać sytuację i ponownie napięłam łuk. Strzeliłam prawie nie mierząc, ale okazało się, że celnie! Chyba wywołałam u Rally jakieś spięcie w obwodach, bo z jej ręki - a przynajmniej z czegoś w tym rodzaju - zaczęły lecieć iskry. Szybko wróciła do normalnej postaci, a jej towarzysz, który widać miał już dość pojedynku z Gerraintem, skoczył do niej i prędko się wyteleportowali. Ja złapałam Nindë i zrobiłam to samo. Potem żałowałam, że nie dowiedziałam się czegoś więcej o tych klejnotach. Ani czy Gerraint jest Oddanym Ładowi, czy Chaosowi, choć właściwie się domyślałam.

- I znowu mnie zostawiłaś samego - wytknął mi Katsuji, gdy spotkaliśmy się w zajeździe. - Ale jutro jest dzień wybaczania, więc będę ci robił wyrzuty tylko dziś.
- Nie miałam tam już nic do roboty, za to ty miałeś okazję do interseów.
- Świetna okazja, rzeczywiście... Ale masz rację, zamówienie na klejnoty zostało przyjęte bez szemrania.
- No to dobrze - mruknęłam trochę nieobecna duchem, rozmyślając ciągle o tym, co knuje Omega. - Czyli odstawić cię do stolicy?
- Bardzo proszę. Zwłaszcza, że Akane-san pewnie już ubrała choinkę.
- Choinkę? - była mile zdziwiona. - A więc nie zaniechaliście tego zwyczaju rodem z Ziemi?
- Skądże - uśmiechnął się Katsuji. - Kto wie, czy nie załapiemy się jeszcze na umieszczanie gwiazdy na czubku?

19 XII

Przyszły do mnie dzisiaj dwie przesyłki prosto z Dekilonii. Z życzeniami świątecznymi. Mieszkańcy Dekilonii nie obchodzą dnia Przesilenia jako takiego, ale świętują dziesięć dni zwanych Białą Dekadą - pod tym względem są wierni tradycji ze Starego Świata. Przesyłki przypomniały mi, że dzisiaj jest drugi dzień tego okresu - ten, w którym daje się sobie podarunki. Pojutrze za to będzie dzień wybaczania i wszyscy, którzy go uszanują, będą musieli powstrzymać się z gniewem i hodowaniem nowych uraz aż do nowego roku.
Pierwszy prezent był pozytywką... Oczywiście nie zwyczajną pozytywką. Mogłabym stwierdzić, że wyszła spod ręki Dionê, ale znalazłam przy niej kartkę z napisem: Nie spodziewaliśmy się tego, ale jesteśmy wielcy! Akane&Katsuji. I w zasadzie to małe posrebrzane puzderko do nich pasowało. Po otwarciu zaczęły w nim wirować promyczki światła, które dostosowywały się do muzyki... No właśnie, muzyki. Dotąd jeszcze nie spotkałam pozytywki, która wydawałaby dźwięki bez dwóch zdań gitarowe.
Drugim podarkiem była kaseta wideo o zawiłym acz intrygującym tytule Prawdziwe oblicze pierwszego dnia Białej Dekady w Srebrnym Pałacu. Tu od razu wiedziałam, kto jest autorem, a raczej autorkami tego pomysłu, i że na pewno nie będę się nudzić podczas oglądania. Niestety, nie udało mi się na razie tego zrobić, ponieważ odwiedził mnie niespodziewany gość...
- Witaj w ten piękny dzionek! - usłyszałam znajomy głos. - Ruszamy na przejażdżkę, co ty na to?
- Witam cię ponownie, Pokrzywko - odruchowo weszłam w jej ton. - Tak znienacka?
- A co? - Nindë postąpiła kilka kroków. - Masz zamiar o mnie zapomnieć, podczas gdy zdecydowanie powinnaś w chwili obecnej uczyć się jazdy?
- Dziękuję, że masz o mnie tak wysokie mniemanie - parsknęłam śmiechem. - Po prostu powiedz, że jestem najgorszym jeźdźcem jakiego miałaś.
- Jeszcze żadnego nie miałam, ignorancie - odcięła się. - Więc albo jedziesz, albo poszukam sobie nowego by móc go z tobą porównać.
- W takim razie dokąd? - skapitulowałam. - Bo herbaciarnia trochę się nie nadaje...
- Najlepiej ty nas poprowadź - klacz zarzuciła grzyw.ą - Mam ochotę popędzić przez międzysferę....
- Tylko nie pędzić!
- ...jak duch i wypaść nagle z nicości przed czyimś przerażonym obliczem - ciągnęła. - Stałybyśmy się bohaterkami ponurej opowieści!
- Tak, poo'kah z banshee na grzbiecie, pędzące po czyjeś życie - mruknęłam. - Jak nocna mara z... Nie, nie ma szans, nie będziemy nikogo straszyć.
- Oj, zaraz musisz deptać moje marzenia o wzbudzaniu postrachu - westchnęła zabawnie Nindë. Co prawda to prawda, na poo'kah to ona raczej nie wyglądała. Umaszczenie pasowało, ale poza tym była smukła, raczej nieduża i miała zbyt wesołe oczy.
- Więc gdzie się wybierzemy, szefowo? - Jej pytanie podało mi pewien pomysł.
- Poczekaj momencik - powiedziałam i zaczęłam grzebać w Szafie. Po krótkim czasie znalazłam w niej dwie wielkie kokardy na włosy, długaśny naszyjnik z bursztynów i czarny krawat w różowe króliczki, a na końcu wyciągnęłam jeden z najładniejszych pasów obi jakie widziałam. Ciemnoniebieski, wykonany z materiału delikatnego w dotyku, a jednocześnie diabelnie mocnego - pasował do ulubionego kimona Akane i przypominał ją samą. Delikatna i subtelna jak kwiat wiśni na wietrze, a zarazem twarda jak najlepsza stal. Spokojna i wiecznie zasłuchana w tę swoją muzykę, a kiedy trzeba waleczna. Urodzona do bycia królową, wysoka, budząca szacunek i lśniąca jak gwiazda - a tymczasem ja ciągle zwracam się do niej -chan...
- Kierunek: Dekilonia - zadecydowałam gdy już władowałam wszystko do torby i ubrałam się ciepło. - Jedziemy świętować!

Wylądowałyśmy w stolicy, wpadając prosto w zaspę. Chyba pierwszy raz w tym roku spotkałam się z najprawdziwszą zimą w całej swojej krasie. Domy były świątecznie ustrojone, zaś z dachów zwieszały się piękne sople lodu.
- Jak myślisz? - odezwała się zaczepnie Nindë. - Jeśli ruszę kłusem, wpadniemy w poślizg?
- Ja mam wiedzieć? - prychnęłam. - Poza tym drogi nie są oblodzone... Przynajmniej ta nie jest.
Bez pośpiechu objechałyśmy sztuczne jezioro, teraz zamarznięte i skrzące się efektownie, a następnie przekroczyłyśmy wrota prowadzące na dziedziniec. Straż mnie rozpoznała, więc nie było przeszkód. Natomiast omal nie wpadła na nas jadąca z dziką prędkością kareta w róznobarwne wzory. Z tyłu furkotały jej długie wstęgi... No i poruszała się bez koni.
- Jak zwykle przyprawia swoją jazdą o zawał - podsumowałam, spoglądając na opatuloną futrem kobietę o wymyślnej fryzurze koloru miodu, wysiadającą właśnie z powozu.
- Hej, nikt mi po drodze nie umarł, więc bez takich insynuacji! - Arisa, jedna z trojga przybocznych strażników królowej i Wojowników Dekilonii, roześmiała się dźwięcznie. - W święta nikogo nie przejeżdżam. Przyjechałaś podziękować za prezenty?
Skinęłam głową, zarażona już jej śmiechem.
- No to leć, ja ci znajdę opiekę do konika. A jak znajdziesz Akane, daj jej znać, że będę, gdy się wypakuję. I na wszelki wypadek idź dolnym wejściem.
Posłuchałam jej rady, bo niekoniecznie musiałam zastać Akane na górze w sali tronowej i czekałoby mnie wtedy długie zasuwanie w dół. Tymczasem, gdy weszłam do pałacu, szybko usłyszałam muzykę dochodzącą z piwnic, czy też, jak mawia Katsuji, z lochów. Też coś, akurat ktoś uwierzy, że ona ma tu lochy.
Minąwszy kilka komórek z malowniczymi gratami, zapukałam do drzwi studia, ale to oczywiste, że nie usłyszeli, pogrążeni w miłym dla ucha jazgocie (oksymoron celowy - dźwięku jaki wydają dwie gitary elektryczne przy wsparciu wzmacniaczy nie można inaczej nazwać, ale ja ten jazgot uwielbiam). Dlatego weszłam do środka i, stojąc pod ścianą, przysłuchiwałam się grze. Wreszcie przebrzmiały ostatnie nuty i zostałam zauważona.
- Mała przerwa od królowania? - spytałam.
- Póki nikt nie widzi... - uśmiechnęła się Akane, odkładając instrument. Może i w jeansach i przydużej koszuli z podwiniętymi rękawami nie wyglądała na królową, ale nie ona jedna w światach... Co mi przypomina, że i na Andromedę przydałoby się wybrać.
- Wesołych świąt - odezwał się Katsuji, drugi z Wojowników, tym swoim miękkim, spokojnym głosem. - Doszło?
- Doszło, doszło - odpowiedziałam. - I mam zamiar się zemścić, tylko zaczekajmy na Arisę. Bo Achika-chan pewnie znów w Żółtym Mieście?
- Owszem, rano pojechała - Akane pokręciła głową. - Nie rozumiem tego, przecież jako wysokiej klasy odklinaczka nie musi już jeździć do szkoły...
- A ty nic nie wiesz? - zachichotał Wojownik Wiatru. - Głowę dam, że pokazał się tam jakiś adorator!
- Którego ona by zechciała? Kiedy wróci, powiem jej, że muszę to zobaczyć.
- Honey, I'm home!!! - zakrzyknęła od drzwi Arisa, trzymając w rękach cztery kubki gorącej czekolady.
- Jak zawsze wydaje ci się, że masz więcej rąk niż przeciętny śmiertelnik - mruknęła Akane, odbierając od niej dwa. - Jak poszła ta rozmowa o interesach?
- A weź, nawet mi nie przypominaj - prychnęła Diamentowa Wojowniczka, siadając po turecku na podłodze. Oczywiście już bez futra, za to w hippisowskiej spódnicy z frędzlami. - Wyobraź sobie, że nie chcą udostępnić żadnych nei'nedów, żadnych urocznych oczu, żadnych kryształów Hefi!
- Po licho wam to wszystko? - szepnęłam na stronie do Katsujiego.
- Wiesz, że Akane-san ostatnio zaszywa się z Dionê-sensei i prowadzą jakieś magiczne badania - przypomniał mi. - Teraz chcą wziąć na warsztat klejnoty, ale nie chcą powiedzieć, po co.
- Bo to tajemnica - ucięła jej wysokość i zwróciła się do Arisy. - Chyba nie podpadłaś zakładom jubilerskim w Shantalli?
- Gdzież bym śmiała? Tyle, że ktoś inny teraz dyktuje warunki. Ostatnio wszystkich jubilerów wykupił jakiś fircyk o pretensjonalnym nazwisku...
- Może Gerraint? - podsunęłam. - Słyszałam, że od niedawna rezyduje w Shantalli, ale o prowadzeniu interesów nie wiedziałam.
- A, chyba tak - potwierdziła. - A co, znasz faceta?
- Ja nie, ale Xemedi-san miała z nim przyjemność.
- Ona miała już "przyjemność" z wieloma ludźmi i nieludźmi - westchnęła Akane. - Ciekawe tylko, czy oni z nią również.
- Mów, co wiesz - szepnęła Arisa konspiracyjnym tonem. - Może znajdziemy na niego jakiś haczyk.
- Wiem, że należy do Oddanych, ale nie wiem, której stronie się oddał - powiedziałam. - A w ogóle to lekka przesada, nawet królowej nie dostarczy paru klejnotów?
- Ha! Usłyszałam, że skoro królowa chce uważać się za równą zwykłym ludziom, nie będzie dla niej robił wyjątku.
- No to klops - zamyśliła się Akane. - Jednak nie skończymy tego do noewgo roku... Chyba że wybrałabyś się do Shantalli?
- Co ty mi proponujesz? - Arisa wyglądała na zbulwersowaną, choć może udawała. - Że będę gnała przez całą szerokość kraju w taką pogodę? O nie, zostanę w domu, by pojutrze móc ci oficjalnie wybaczyć, że w ogóle wpadłaś na taki pomysł.
- Raczej się ciesz, że nikt postronny nie widzi, jak się zachowuje członkini osobistej gwardii królowej wobec swej władczyni - mruknął Katsuji. - Ja mogę jechać. Nawet jutro.
- Dzięki - Akane usiadła, pociągając mnie za sobą. - Przepraszam, Miya-chan... Przyjechałaś świętować, a my tu...
- Nie szkodzi - uśmiechnęłam się. - Tym bardziej, że sama mam ochotę wybrać się do Shantalli. Mogę zabrać Katsujiego międzysferą. Dobrze znam to miasto.
- To świetnie, bo ja nie - rzekł chłopak. - Miło będzie mieć taką... eskortę.
Gdy już się dogadaliśmy, mogłam wreszcie zająć się tym, co mnie tu sprowadziło. Obi wręczyłam Akane, korale Arisie, a krawat Katsujiemu, który na jego widok wybuchnął szaleńczym śmiechem.
A potem wznieśliśmy toast wystudzoną już czekoladą.

17 XII

- No tak - roześmiała się Vanny, na widok mojego nadprogramowego bagażu. - Już rozumiem dlaczego tak się z Irian kryłyście po kątach przed Dhirem.
- Jakoś się bałam zostawić to jajo samo - stwierdziłam z dość żałosną miną. - Skoro już się dość nieoczekiwanie pojawiło...
- Mam dziwne wrażenie, że teraz będziesz je wszędzie ze sobą targać.
- Uważasz mnie za taką opiekuńczą?
- Tak - zachichotała moja kuzynka. - W stosunku do twojego lokalu. Właśnie wyobraziłam sobie co by się mogło stać, gdyby to małe wykluło się podczas twojej nieobecności...
Na dobry początek podjęłyśmy wyprawę do kuchni, gdzie Andrea eksperymentowała z mieszaniem różnych herbat. Nie odmówiłam sobie skontrolowania wyników tych eksperymentów - niektóre smakowały, nie powiem, oryginalnie... Postanowiłam, że podpytam Andreę dokładniej o to, co właściwie z nimi zrobiła.
- To chyba nie będziemy się pchać po nocy po konia? - zapytała Vanny. - Żebyś na nim nie zasnęła i nie spadła...
- Nie zasnę - zapowiedziałam. - Czuję, że te herbatki dadzą mi niezłego kopa... Ale dobra, możemy pojechać jutro. Ty tu jesteś szefem.

Po chwili przeszłyśmy do pokoju, w którym tańczyliśmy podczas parapetówki i poczułam jak budzą się we mnie wspomnienia z tamtego dnia. Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się do tych wspomnień, robiąc kilka tanecznych kroków... A następnie zakręciłam się mocno i omal nie upadłam, za późno przypominając sobie, że tym razem nikt mnie nie podtrzyma.
- Chcesz mieć siniaki jeszcze przed rozpoczęciem nauki? - usłyszałam śmiech kuzynki. - Oto przykład tego, że zbytnie rozmarzanie się nie popłaca.
- Wcale się nie...! - zaczęłam, ale po namyśle machnęłam na to ręką. A potem z rozpędu pacnęłam się dłonią w czoło i pobiegłam do korytarza. Wróciłam z płytą wygrzebaną z przepastnej kieszeni mojego płaszcza.
- Przywiozłam ci słuchadełko - pomachałam nią Vanny przed oczami. - Jako równowagę między metalem a Blackmore's Night.
- Niezły pomysł, taka równowaga - uśmiechnęła się lekko i włożyła płytę do wieży. Pierwszy utwór wybrała losowo i po chwili z głośników popłynęła spokojna piosenka, śpiewana ciepłym głosem:
Falling in love with a stranger
Can be a strange affair
Suddenly you see a stranger
And strangely enough, you care
You see him in your daydreams
You dream of him each night
Falling in love with a stranger
Can strangely be alright...

Wyraz twarzy Vanny niby się nie zmienił, ale zauważyłam, że jej oczy dziwnie posmutniały.
- Coś cię gnębi - moje słowa nie były pytaniem. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
- Skąd ten pomysł? - zareagowała pozornie lekkim tonem, ale za dobrze ją znam, więc nie spuściłam z niej badawczego wzroku.
- No, co jest? - spytałam. Westchnęła.
- Chyba to, że wcale nie musi być alright - odpowiedziała. - Ktoś taki może fascynować, ale tak naprawdę na zawsze pozostać dla ciebie niepoznany... Obcy. - A potem z goryczą dodała: - I bez oglądania się na ciebie... Odchodzić.
Chyba nieświadomie zacisnęła pięści i zaczęła zamaszystym krokiem chodzić po pokoju, aż wreszcie usiadła tam, gdzie się zatrzymała, czyli na dywanie od Tenki.
- Co mi uświadomiło, że nie widziałam jeszcze Ricka - przypomniałam sobie, zajmując miejsce obok niej. Dywan był mięciutki i wręcz stworzony do siedzenia. - Wybył?
- Ha! Wybył! - Vanny co chwilę inaczej splatała dłonie, jakby nie wiedziała, co z nimi zrobić - Ciekawe ile razy będzie tak wybywał. I oczywiście nie obchodzi go, że ktoś tutaj... - urwała na moment. - Się martwi, no!
Nie naciskałam. Poczułam nagle perfidną ochotę zacytować któryś kawałek piosenki Mister of America, w ramach rewanżu za niegdysiejsze dokuczanie mi w taki właśnie sposób. Ale widząc wyraz oczu kuzynki, powstrzymałam się. Za dobrze ją rozumiałam - relacje polegające na przekomarzaniu się, które nie prowadzi do niczego poza zamieszaniem w uczuciach, znałam przecież z własnego doświadczenia...
- I tak ciągle odchodzi, samotny człowiek, ale ja czekam, bo wraca do mnie... - zanuciłam zamiast tego i chyba trafiłam na właściwy ton.
- Telepatia jakaś? Akurat tego ostatnio słucham na okrągło - powiedziała Vanny. - Ale czy mam być pewna jego powrotu?
- Wiesz... - zaczęłam, nie wiedząc skąd mi się wzięły te słowa - Czasem to jest potrzebne... Czasem ktoś odchodzi, bo myśli, że mu nie zależy. I dopiero w drodze uświadamia sobie, jak bardzo pragnie powrotu.
- Powrotu. Do swojej hodowli chyba - parsknęła Vanny, ale już jakby z większym optymizmem. - A ty byś wróciła?
Spuściłam głowę. Ja, która bronię się przed miłością jak przed największym wrogiem?
- Nie wiem, czy jestem do tego zdolna - westchnęłam. - Dlatego wcale się nie zdziwię, jeśli w końcu oni zaczną odchodzić ode mnie. I tylko Lex zostanie, jak ten pasożyt.
- Mówisz tak, jakby właśnie ktoś w ten sposób od ciebie odszedł.
- Poważnie?! - moje zaskoczenie było potężne. - Widać już zaczynam się do tego przygotowywać.
- Jasne, jasne - mruknęła Vanny i objęła mnie ramieniem. - Ale zauważ, że jest przynajmniej trzech facetów, z którymi się lubisz bez podtekstów. Oni by chyba nie odeszli?
- Kto wie, czy kiedyś nie będą mieli dość mojej postawy "anty" - uśmiechnęłam się krzywo.
- W takim razie Lex też może mieć jej po uszy.
Zastanowiły mnie te słowa. Dotąd nie brałam takiego pomysłu pod uwagę, skoro między nami trwał związek niemal symbiotyczny. Z drugiej strony Lex zwykle potrafił grać na moich emocjach z prawdziwą wirtuozerią, tymczasem ostatnio czułam się przy nim tak... Zwyczajnie. Bez napięć, bez niepokoju. I przyznam, że się temu dziwię. Czy powinnam to traktować jako okres przejściowy "aż do następnego razu", czy...
- A niech ma - rzuciłam zanim się spostrzegłam. A usłyszawszy siebie, zaniosłam się niepohamowanym i właściwie bezpodstawnym śmiechem, i zaraziłam nim kuzynkę.

Myślałby kto, że nocą będziemy spać. Niedoczekanie, sporo czasu spędziłyśmy za to przed komputerem na strychu, pochłonięte oglądaniem filmów nie do końca poważnych. W trakcie doszłyśmy do budującego wniosku, że faceci są dziwni i nie warto się nimi przejmować, i w rezultacie mogłyśmy się już zaśmiewać bez przeszkód. W dodatku głośno - trochę się obawiałam, że zbudzimy tym Andreę, ale skoro nie przyszła się awanturować, to chyba tak się nie stało.

Do Orienre, bo tak nazywa się miejsce, z którego pochodzą konie potrafiące Przenosić, podróżowałyśmy z pewną taką nieśmiałością - zwłaszcza, że i Vanny wyprawiała się tam po raz pierwszy. Przepiękna to kraina, pewnie dlatego, że nie psuje jej bytność ludzi, a w każdym razie niezbyt często... Niestety nie miałam czasu się dobrze pozachwycać, bo Rob Roy zasuwał z taką szybkością, że miałam ochotę raczej piszczeć (i nie jestem pewna, czy tak się nie stało). Gdy dotarliśmy na pastwisko pełne dzikich koni, Vanny na początku nie wiedziała jak zacząć, ale fakt, że jej koń pochodzi z tamtejszych wyższych sfer, chyba dodał jej animuszu.
- Dawać konia, ale już, bo poprzetrącam flaki!!! - wrzasnęła, a jej wierzchowiec o mało nie zapadł się pod ziemię ze wstydu. Chyba z taką propozycją przewodnik stada (przewodnik przewodników stad? Jak nazwać jego pozycję?) jeszcze się nie spotkał i wydawał się rozbawiony... Ja też, ale postanowiłam, że wyśmieję się po powrocie.
W każdym razie klacz dostałam. Jest czarna... przepraszam, kara, i wyglądałaby dość mrocznie, gdyby nie przesłodki pyszczek. I gdyby nie jej charakter. Zauważyłam już, że potrafi dostrzec zabawne strony wszystkiego, co się napatoczy, a poza tym, jak te wszystkie arystokratyczne rumaki jest prawdziwą damą swojego gatunku. Na imię ma Nindë, czyli po ludzku Pokrzywa... I mimo odstraszającego imienia jestem gotowa się z nią zaprzyjaźnić. Zwłaszcza, że uszanowała wolę początkującej (czyli moją) i na początek przeszła się ze mną powolutku, żebym nie zleciała tak od razu. Cóż poradzę, że najczęściej jeździłam konno tylko w czyimś towarzystwie i miałam się kogo trzymać? Teraz muszę radzić sobie sama... Podczas kiedy ja "jeździłam", Vanny siedziała na trawce i zaśmiewała się opętańczo.
- To, że jesteś fachowcem, jeszcze cię nie upoważnia do takich drwin, złotko - gdy zsiadłam z konia, obsypałam ją źdźbłami trawy.
- Jaki tam ze mnie fachowiec - parsknęła. Niech się nie wykręca, ona się zna na koniach, gdy ja je wyłącznie podziwiam... I nie potrafię nie robić wielkich oczu, kiedy zaczyna rzucać terminologią.
Umówiłyśmy się, że Nindë odwiezie mnie do domu, a potem jeszcze trochę zostanie u Vanny.
- Hej, ale jak masz się podszkolić jeśli nie będziesz mieć konia na miejscu? - zaprotestowała najpierw.
- A gdzie ja ją mam zakwaterować? Na parkingu obok ferrari? - odbiłam piłeczkę. - Dam ci znać jak coś urządzę.
Skończyło się na tym, że klacz wysadziła mnie w herbaciarni, przy okazji rozglądając się wkoło, i wróciła na Rozdroże. Tym razem również nie spadłam.

15 XII

Lex wparował późnym wieczorem, oczywiście znienacka. Zwrócił mi pożyczoną ostatnio książkę i z własnej inicjatywy dostarczył nowy zapas rumowej.
- Jako pretekst, bym mógł tu częściej bywać - uzasadnił z ujmującym uśmiechem.
Ponieważ zrobiłam sobie właśnie chwilę przerwy od sprzątania i porządkowania materiałów na opowieść (a z rozpoczęciem jej oczywiście się grzebię), nie byłam specjalnie przeciwna jego wizycie. A poza tym coś mi przyszło do głowy.
- Siadaj - powiedziałam. - Podejmę cię tak, jak najbardziej lubisz.
W spojrzeniu Lexa pojawiło się wesołe zainteresowanie, zwłaszcza gdy stanowczym ruchem pchnęłam go na krzesło. Następnie pogasiłam wszystkie światła w herbaciarni, oprócz małej neonówki, stojącej zwykle na moim biurku. Tym razem znalazła się na stoliku, skierowana prosto w oczy Lexa.
- No tak. Rzeczywiście miło mnie zaskoczyłaś - roześmiał się, a następnie przybrał ton męczennika w słusznej sprawie. - Ale to się na nic nie zda. Nic nie powiem.
Na te słowa zaczęłam z groźną miną przechadzać się dokoła stolika.
- Wiesz co, powinnaś jeszcze mieć w rękach jakąś broń - podsunął. - I wymownie ją polerować.
- Za ciemno.
- No właśnie. Wypoleruj aż rozbłyśnie w tej ciemności.
Tłumiąc śmiech klapnęłam na krzesło naprzeciwko niego.
- A teraz poważnie - zaczęłam. - Hôdemei Kenji, co to za jeden?
- Cały czas jestem śmiertelnie poważny - oznajmił. - Mały, rudy, o pogardliwym spojrzeniu. Po nazwisku rodowym możesz poznać, że sankatsu.
- Tego się domyślam - westchnęłam. - Podobnie jak tego, że należy do Omegi.
- W zasadzie tylko współpracuje - poprawił Lex. - Ale dość blisko. A właściwie po co ci on?
- Był wplątany w ostatnie wydarzenia w DeNaNi - wyjaśniłam. - Miał apetyt na moc Czasoprzestrzennych i chciałabym wiedzieć dlaczego. Tak z ciekawości.
- Z ciekawości - powtórzył wolno. - Mogę ci tylko powiedzieć, że dzieciak prowadzi jakieś eksperymenty z czasem... I żyje dłużej niż wygląda.
Zdziwiło mnie to. Spadkobiercy mocy z gwiazd byli długowieczni, ale nie zachowywali aż takiej młodości.
- A jaki interes ma Omega we współpracy z nim? - drążyłam dalej.
Lex uśmiechnął się krzywo i zmienił kolor oczu z fioletowego na wściekle żółty. Uświadomiłam sobie, że mimo iż lampa bez ustanku świeciła mu w twarz, ani razu nie mrugnął.
- To raczej on się do nas przyczepił - stwierdził. - Ale nie jestem wtajemniczony w te jego eksperymenta, więc ci nie wyjaśnię... - Tu urwał i na chwilę pogrążył się w zamyśleniu. - Chociaż, czekaj...
- Co takiego?
Podniósł się i wyłączył lampkę, ale i bez światła wiedziałam, że się uśmiecha.
- Chodź - powiedział. - Pokażę ci coś.

"Coś" okazało się niewielkim pomieszczeniem, do którego można było dostać się wyłącznie portalem. Żadnych okien ani drzwi, a mimo to nie było problemów z powietrzem. Dokoła panowała biała pustka, tylko pośrodku znajdowała się niska leżanka, a nad nią wisiała kula mieniąca się wieloma kolorami. Jako że odezwał się mój przekorny humor, skojarzyła mi się z dyskoteką.
- Zobacz - Lex podszedł do leżanki, więc poszłam w jego ślady. Na posłaniu leżała jasnowłosa dziewczynka, wyglądająca na jakieś trzynaście lat. Miała zaróżowione policzki, ale pza tym żadnych innych oznak życia. Nawet nie oddychała.
- Tylko nie podchodź za blisko! - ostrzegł mnie Lex w porę. Właśnie miałam to zrobić, gdy przede mną zamigotał delikatny zarys osłony. Przyjrzałam się jej dokładniej.
- To nie jest zwykła bariera ochronna - zdecydowałam.
- Jasne, że nie - roześmiał się chłopak. - Pewnie miałaś już z czymś takim do czynienia.
Skinęłam głową. Bariera była najmniejszym możliwym odcinkiem międzysfery - tak cienkim, że dokładnie było widać przestrzeń po drugiej stronie. To oznaczało, że dziewczynkę umieszczono w jakimś mini-wymiarze, który z kolei znajduje się w nieco większym, czyli w tym "pomieszczeniu"... Skomplikowane, ale innej możliwości nie widziałam.
- A co to ma wspólnego z Kenjim? - spytałam.
- Ponoć tylko on może tam wchodzić - brzmiała odpowiedź. - To miejsce pokazał mi w zaufaniu Tessireth, licząc, że się do nich przyłączę. Ale chyba sam nie wiedział dokładnie, w czym rzecz.
- No to nie będę się dopytywać - moje słowa zdecydowanie zdziwiły Lexa. Ale nie będę muu tłumaczyć, że Kenji mógłby dalej polować na Symbole... Na przykład na ten, który mam w posiadaniu. Dziwne, bardziej niż o to, by Kenji się nie dowiedział, nie chciałabym, żeby Lex...
- Trafisz stąd sama do domu?
Skinęłam głową. Pozdzieliliśmy się po opuszczeniu tego wymiaru.

Gdy wróciłam, na miejscu czekały na mnie dwie niespodzianki.
Jedna z nich była stojącym na środku herbaciarni koniem, a ściślej mówiąc, klaczą. A jeszcze ściślej, prześliczną Floe z nowopowstałej hodowli Vanny. Przywitała się uprzejmie i poinformowała, że ma dla mnie wiadomość. Jak się okazało, kuzynka pamiętała, że ma mnie podszkolić w jeździe konno i zapraszała na Rozdroże. Teraz.
Ponieważ byłam jak najbardziej za, pobiegłam jeszcze do domu i wzięłam z niego coś, co, miałam wrażenie, że spodoba się Vanny. A gdy wróciłam i zobaczyłam niespodziankę nr 2 leżącą sobie wygodnie na krześle, zahamowałam z poślizgiem i omal nie zaliczyłam podłogi.
Niespodzianka była całkiem spora i przyjemnie czarna, a w przyszłości miał się z niej wykluć nowy potomek rasy svart. Do tego ozdobiona bezczelną różową kokardą - co tej Irian strzeliło do głowy? Prezent gwiazdkowy? Jak dla mnie wyglądało to bardziej na symbol Wielkanocy...
Niewiele myśląc zapakowałam jajo do ocieplarki, zastanawiając się, czy upuszczę je podczas jazdy na Floe, czy też spadnę razem z nim.

13 XII

Nie poznaję się. Taka niezorganizowana bałaganiara jak ja już zabrała się do porządków przedświątecznych??? Co prawda nie wiem jeszcze w jaki sposób będę w tym roku celebrować Przesilenie, jednak porządki zawsze się przydadzą. Ale tak szybko? To doprawdy nie w moim stylu... No nic, przynajmniej nie będę odkładała na ostatnią chwilę i wszystko będzie dokładnie wysprzątane.
Przywołałam mój personel i razem radzimy sobie całkiem całkiem. Co prawda Mgiełka przy swojej ulotności da radę tylko wycierać kurze, Obłoczek stłukł mi już dwie filiżanki podczas wycierania, a Chmurka... Wystarczy powiedzieć, że to roztrzepane stworzenie wszystko przestawia i potem nie mogę tego znaleźć. Za bardzo się we mnie wdała, niestety...

Dzisiaj wpadła Xemedi-san i wyjątkowo nie rządziła się w mojej kuchni, tylko poczekała aż Obłoczek przyniesie jej herbatę. Też nie mogła lepiej wybrać - dobrze wie, że Obłoczek jest chorobliwie nieśmiały jeśli chodzi o kobiety (to trzeba zobaczyć - zaróżowione ze wstydu burzowe chmurzysko!) i na ich widok wraca do kuchni jeszcze zanim z niej wyleci... Całe szczęście, że chociaż do mnie się przyzwyczaił...
A tu tymczasem Obłoczek podpłynął do mojego gościa, spokojnie postawił tacę, odsunął krzesełko... Rzuciła na niego urok???
Nie wiedziałam jeszcze, że największe zaskoczenie czeka mnie za minutę.
- A może by tak bal sylwestrowy? - wystrzeliła znienacka Xemedi-san.
- Zgiń przepadnij, siło nieczysta! - zawołałam. - Jeszcze ponad tydzień do Przesilenia, a ty już o końcu roku???
- Czemu nie? - posłała mi miły uśmiech. - Na pewno nie tylko ja mam ochotę sobie potańczyć...
- To możesz tańczyć gdzie indziej. Dobrze wiesz, że sylwestra zawsze spędzam u Lilly.
- W takim razie Mezz'Lil-san może dla odmiany przyjechać do ciebie - podsunęła.
Zamurowało mnie. Nawet nie chodziło o sylwester w Blue Haven, bo przeciw temu nic bym nie miała. Ale jeśli Xemedi-san już bywała na jakichś balach, to były to zwykle bale z prawdziwego zdarzenia - z długimi sukniami i eleganckim otoczeniem. Nie w moich klimatach, i możnaby pomyśleć, że w jej również nie... Widać pod tym względem pozostała prawdziwą królewną.
- Ja mam się skazywać na mordęgę przedekorowywania herbaciarni żebyś ty sobie potańczyła? - prychnęłam. - Na Andromedzie nie będzie żadnego balu w najbliższym czasie?
- Nie będzie - uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Rodzice ruszają na jakiś zjazd, nie wiem, o co chodzi, ale coś politycznego. - Akurat, nie wierzyłam, że ona mogłaby się nie orientować w takich sprawach. - A ja zamierzam być grzeczną córeczką i nie urządzać imprez podczas ich nieobecności.
- To nie znaczy, że masz od razu żerować na mnie.
- Po prostu nie miałabyś z kim iść, więc się opierasz...
Omal nie zakrztusiłam się herbatą.
- Gdybym chciała, to bym miała! - zaprotestowałam. - A ty niby masz? Nie wierzę, że przyciągnęłabyś tu tego całego Tena Sorano. Albo gorzej, Xellosa...
Poszukiwaczka tajemnic posłała mi tylko nieodgadnione spojrzenie. A niech ją, nie zamierzam się przejmować...
- Skoro tak ci się marzy sylwester u mnie - powiedziałam zjadliwie. - To przyczyń się do miłej atmosfery i pomóż mi w sprzątaniu.
Oczywiście wyparowała tak nagle, jak się pojawiła.

11 XII

Ponieważ za nic nie mogłam złapać Satsuki, postanowiłam poprosić o pomoc Brangien i w rezultacie spędziłam dwa miłe dni w Teevine. Wspanialne było odwiedzić kolejną przyjaciółkę... No i Artena. Bo jest jednym z tych nielicznych cieni przeszłości, które nie przyprawiają o szok pojawianiem się na powrót.

Do siedziby duchów żywiołów można się dostać jedynie przez żywioł... Stać się z nim jednością i nie zginąć przy tym. Jeśli jednak posiada się naturalną więź z wodą, źródłem może stać się nawet basen w Blue Haven.
Nie minęło sporo czasu, a już stałam przed bramą, która - jak całe Teevine - wyglądała jak zrobiona z porcelany. Pociągnęłam za wiszący w powietrzu łańcuszek, co uwolniło kryształowy dźwięk setek dzwoneczków. Ale kiedy brama się otworzyła, ujrzałam za nią kogoś, kogo mimo wszystko nie spodziewałam się spotkać.
- Geddwyn! - zawołałam z radosnym zaskoczeniem, a on złapał mnie w talii i zakręcił w kółko. Gdy mnie wreszcie postawił, mogłam się mu przyjrzeć i zobaczyć, czy pozostał taki, jakim go zapamiętałam. Niby wysoki (metr siedemdziesiąt plus platformy), lecz o drobnej budowie, ubrany był w bluzkę o wielu odcieniach błękitu, z materiału mieniącego się jak rybia łuska, i w ciemnogranatowe spodnie. Jasna karnacja, krótka morskozielona czuprynka, oczy, w których można zatonąć oraz mnóstwo srebrnych kółek na nadgarstkach i w lewym uchu... I szeroki uśmiech. Nie, nie zmienił się przez ten rok. W ogóle nie czuło się upływu tak długiego czasu.
- Dobrze cię znów widzieć - odezwałam się bardzo oryginalnie.
- Ciebie też, Kropelko Rosy - roześmiał się i pociągnął mnie do zameczku. - Do mojej siostrzyczki, jak rozumiem?
- Rozumiesz, rozumiesz. Ale do ciebie też będę miała sprawę, skoro wreszcie się tu pojawiłeś.
- Pamiętasz o mnie, co za ulga! - westchnął teatralnie, a po przejściu krętego korytarza posadził mnie w fotelu. - Brangien się rozjeżdża gdzieś po łąkach, więc ruszam na jej poszukiwanie. A potem znajdź nieco czasu dla mnie, jasne?
- Jasne - zachichotałam gdy już wychodził.
Zostałam sama w pokoju zwanym przez Brangien "pokojem odpływu", pewnie dlatego, że Geddwyn rezydował w nim, gdy się pojawiał. Było tam pełno książek, które czytając można było iście odpłynąć... Poza tym wieża z olbrzymimi głośnikami, w kącie gitara (mocno pokancerowana, czyli Tileya), a na ścianach obrazy... Piękne. I dwa wyjścia, poza głównym - na basen i na werandę.
Już miałam umilić sobie czekanie słuchaniem muzyki, gdy nagle usłyszałam znajomy głos:
- No proszę, jednak ty. Takie miałem dziwne przeczucie, choć do końca nie wierzyłem.
Drgnęłam i spojrzałam na mężczyznę, który pojawił się właśnie w drzwiach. Z rozbawieniem stwierdziłam, że Brangien udało się go przekonać do noszenia nieco jaśniejszych kolorów, ale nie nakłoniła go do podcięcia włosów, ciągle spadających na oczy. Uśmiechał się lekko, z pewną zadumą i nie mogłam nie odwzajemnić tego uśmiechu.
- Geddwyn wrzasnął do mnie: "Ej, szwagier! Zabaw gościa!" i przyszedłem... A tu ty - powiedział, a w jego fioletowych oczach błysnęły wesołe iskierki.
- Cześć, Arten - odezwałam się wreszcie i wstałam by uścisnąć jego rękę.
- Brangien się ucieszy - mroczny elf usadowił się na Geddwynowym tapczanie i dał mi znak bym usiadła obok. - Sama chciała się do ciebie wybrać, zanim pojedziemy.
- Dokąd? Wezwanie od Promienistych?
- Nie da się ukryć - pokiwał głową z bezradną miną. - I oczywiście moja luba nie może się beze mnie obyć.
- Po prostu wzięła cię pod pantofel - stwierdziłam przekornie.
- Zaraz pod pantofel - roześmiał się. - Raczej miękki, puchaty kapciuszek, który wywołuje rozkoszne ciepło. Skąd wiesz, czy gdyby sprawy nie potoczyły się inaczej, nie byłbym teraz pod twoim pantoflem?
Zachichotałam - jego słowa nie wywołały ukłucia w moim sercu, jak to bywa w przypadku innego cienia z mojej przeszłości. Nasze uczucia się zmieniły na tyle, że potrafimy trwać obok siebie bez żalu... Co nie zmienia faktu, że czasem zastanawiam się co by było, gdybym nie wyruszyła na pomoc żywiołowi wody, a on na swoją misję? Przypuszczalnie nigdy nie spotkałabym Geddwyna i Brangien, nie odkryłabym w sobie smoczej krwi, nie powstałoby kilka opowieści. I ciekawe, gdzie bym teraz była. Bo pewnie nie powstałoby również Blue Haven...
Gdziekolwiek bym była, może ciągle z Artenem. Mam wrażenie, że ktoś taki jak on ochroniłby mnie przed tym lękiem, który pojawia się zawsze, gdy się zakochuję. Nie pozwoliłby mi się odepchnąć ani samej uciec. Wyciągnąłby mnie na dobre z cienia Lexa Diss Gyse...
Ale koniec końców cieszę się, że udało nam się...

- Co sugerujesz? Zaczęcie wszystkiego od nowa? Bo już raz dla siebie umarliśmy?
- A czemu nie? W końcu jesteśmy w pewnym sensie inni... Jakbyśmy się dopiero poznawali.
- Właściwie to może być zabawne. A zatem może się poznamy? Już parę razy się tu widzieliśmy, a jeszcze do tego nie doszło. Nazywam się Arten, a ty?
- Zaraz się zaniedbanie naprawi. Jestem Miya, przyjaciółka twojej dziewczyny.
- Mojej...?
- A co, jeszcze nie jest twoją dziewczyną? Patrzycie na siebie jakbyście chcieli, ale się bali, więc...


...zaprzyjaźnić.

Wołanie Geddwyna dało nam do zrozumienia, że nadjeżdża Brangien. Rzeczywiście, zobaczyłam przez szklane drzwi, jak podekscytowana galopuje na El Fuego. Zeskoczyła z niego jeszcze w biegu i przez werandę wpadła do pokoju. Jasnobrązowe włosy związała w dwa kucyki, ale i tak potargał je wiatr.
- Miya!!! - wydała z siebie radosny pisk. Uścisnęłyśmy się, jakbyśmy się przez lata nie widziały. - Zaczekasz tu, czy odprowadzisz ze mną tego urwipołcia do stajni? Wyraźnie domaga się posiłku.
Wyszłam z pokoju i pogłaskałam konia, który szczerzył zęby równie radośnie, jak jego amazonka. Chociaż uśmiech Brangien jest jedyny w swoim rodzaju i wielu już traciło dla niego głowę. Taki trochę łagodny, a trochę z ukosa.
- Geddwyn mówił, że masz do mnie jakąś sprawę - powiedziała, kiedy już należycie zajęła się El Fuego. - No to mów.
- No to mówię. Ciepła potrzebuję. Cieplutko cieplutkiego ciepła.
- A co, zima zawitała do herbaciarni? Grzejników nie masz? Kominka jeszcze nie masz?
- Kominek już mam, ale to jeszcze nie to - zachichotałam. - Potrzebne mi coś, co mogłoby ogrzać jajo...
Brangien spojrzała na mnie z miną wyrażającą zupełne osłupienie.
- No, jajo - powtórzyłam. - Demonie.
- Miya!!! - zawołała. - Od kiedy ty masz jajo i dlaczego nic nie powiedziałaś?!?
- Bo jeszcze nie mam. Słuchaj, moja rasa nie wylęga się z jaj... Ono dopiero do mnie przyjdzie.
- Gubię się. Szczegóły proszę - zażądała.
- Otóż zgadałam się na imprezie z jedną znajomą...
- Coś mi tu nie pasuje - Brangien zmarszczyła śmiesznie nos. - Od kiedy ty bywasz na imprezach?
- A nasz sylwester to co, nie impreza? W każdym razie koleżanka ma w piwnicy jajo demona, które pojawiło się nie wiedzieć skąd i nie wie co z nim zrobić...
- Więc ty się podjęłaś - pokiwała domyślnie głową. - Jak bardzo ciepło musi mieć to maleństwo?
- Bardziej niż mogłabym wytrzymać...
- Dobra - zadecydowała. - Mam gdzieś na pawlaczu ocieplarkę własnej produkcji, tylko długo nie używaną i może trochę potrwać zanim zacznie działać. Zostaniesz do jutra? Bo wiesz, ja jadę, więc ci nie dostarczę, a Geddwyn mógłby ci dotrzymać towarzystwa...
- Geddwyn nie stawia się na wezwanie? - zdziwiłam się.
- Chyba pamiętasz, że od kiedy tak nabałaganił w swoim żywiole, Promieniści go nie kochają - zachichotała. - Przyjechał specjalnie żeby się zaopiekować domem, ja nie mam wyboru i muszę jechać. Nawet Maeve wyruszyła już rano, choć taka z niej domatorka.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Akurat te duchy nie pod każdym względem pasowały do swoich żywiołów... Nieraz sama się dziwiłam swojej przyjaźni z Brangien, skoro ogień zwykle raczej mnie odstrasza. Ale jej sympatia do koloru niebieskiego widać przeważyła.
- Będziesz mogła sobie regulować natężenie ciepła - instruowała mnie przyjaciółka. - Od ciebie zależy, kiedy się wykluje.
- Żeby się tylko nie przeterminowało - zadumałam się. - W sumie zalegało w tej piwnicy już dość długo, ale potrzebuję jeszcze trochę czasu by się dowiedzieć jak się nim zająć...
- Ty mnie zadziwiasz - westchnęła Brangien. - Zawsze mówiłaś, że w żadnym wypadku nie umiesz się zajmować dziećmi, a tu nagle chcesz się uwiązać w domu...

Ocieplarka z wyglądu przypominała podręczną lodówkę, tyle że działała na odwrót. Zostałam dokładnie poinformowana jak się toto obsługuje, a potem Brangien i Arten wyjechali... Następnego dnia wybrałam się z Geddwynem do strefy letniej, popływać w jeziorze. Pokrzykując jak dzieciaki, próbowaliśmy się nawzajem utopić, oczywiście ze skutkiem zerowym.
- Słuchaj - zaczął duch wody, gdy wyszliśmy na brzeg. - W swoim żywiole wyglądasz tak smakowicie, że chyba cię tak narysuję.
- Tylko nie smakowicie! - trzepnęłam go po głowie. - Ale przypomniałeś mi, że mam z tobą do pogadania.
- No, słucham - powiedział, zaprowadziwszy mnie pod akację w pełni rozkwitu. Pomyśleć, że zapamiętał moją słabość... Zerwałam kwiat, wdychając jego zapach.
- Wysłałeś mi portret - rzekłam cicho. - M ó j portret.
- Udał mi się, co?
- Nigdy ci nie mówiłam, jak wtedy wyglądałam.
- A, o to ci chodzi? - Geddwyn uśmiechnął się kącikiem ust. - Zauważ, że odbijasz się również w wodzie. A ten żywioł dzielę z tobą, więc wiem co nieco o twoim odbiciu...
- Co jeszcze wiesz? - usiadłam, podkulając nogi.
Chłopak przez chwilę patrzył na migoczącą taflę wody, namyślając się.
- Przez te twoje pytania nachodzi mnie natchnienie - stwierdził wreszcie.
- Co masz na myśli?
- Zobaczysz - posłał mi szelmowski uśmiech i to był koniec rozmowy na ten temat.
Zwłaszcza, że zażyczył sobie dokładnej relacji z tego, co ostatnio porabiałam... A gdy opowiadałam, patrzył na mnie z uwagą. Nie spytałam, co takiego dostrzegł. Kto wie, może się to odbije w jego twórczości...

9 XII

I rzeczywiście wygląda na to, że nie potrafię jednak długo zagrzać miejsca w domu, skoro gdy tylko uporządkowałam jako tako materiały, pognałam odwiedzić San-Q. I, naturalnie, małą Neid, która zawojowała moją przyjaciółkę całkowicie. Można odnieść wrażenie, że San zajmuje się nią nawet bardziej niż swoim salonem, gdyby nie fakt, że zawsze gdy przyjeżdżam, ów salon wydaje mi się jakby większy. Nie da się ukryć, kobiety w każdym świecie chcą być piękne. Chyba że akurat nie chcą. Albo są już wystarczająco.
- Może tym razem dasz się namówić na makijaż, komponujący się z tą gwiazdką pod oczkiem? - pytanie San należało już do rytuału.
- Wolę być naturalną pięknością - odpowiedziałam ze śmiechem.
- Bo ciągle jesteś bez chłopaka! - zawyrokowała, a ja poczułam, że robi mi się gorąco. - Gdybyś miała być dla kogo piękna, na pewno byś się nie wahała!
- Ty nie masz, a mimo to się nie wahasz - rzekłam od niechcenia. - Może twój styl odstrasza facetów, jak myślisz?
- To, że żaden mi się nie kręci po domu, nie znaczy, że nie wystają nocą pod oknami, nie dając mi spać - prychnęła.
- A ja myślałam, że nie śpisz, bo ci mała nie pozwala...
San zadumała się na chwilkę.
- Właściwie... Masz rację! - stwierdziła w końcu i pobiegła sprawdzić czy jej słodziutkie stworzonko nie jest przypadkiem głodne.
Przyznam, że gdy wzięła na wychowanie tę małą półelfkę, nikt z naszego grona nie mógł w to uwierzyć. Choć nie da się ukryć, że San zawsze łamała stereotypy. Swoim imprezowym sposobem bycia odcina się od innych przedstawicieli swojej rasy, a od kiedy porzuciła zamiar zlikwidowania Xemedi-san, nie przejmuje się zbytnio swoją rolą Strażniczki Chaosu... Ale nie raz i nie dwa słyszałyśmy z jej ust, że nigdy nie stanie się kurą domową, a dzieci uwielbia gdy są czyjeś, a najlepiej na obrazku. Tymczasem jedno dziecko z upodobaniem huśta się na jej warkoczu... A ona się z tego cieszy.
Ciekawe czy Lilly w to uwierzy.

- Opowiadaj co u ciebie - zażądałam, gdy usiadłyśmy przy herbacie. To znaczy, ja przy herbacie, a San przy jakimś drinku.
- To, co widzisz - roześmiała się. - Klientek nie brak, Neid coraz lepiej chodzi... Ostatnio wręcz biega, szczegół, że się co chwilę przewraca.
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że masz zawężone horyzonty - powiedziałam zaczepnym tonem.
- A ciekawe, co ty miałabyś do powiedzenia - odcięła się. - Ciągle kronikujesz, ciągle żłopiesz herbatę i ciągle jesteś bez faceta...Hej, źle z tobą?
- Co? Dlaczego?
- Bo zwykle gdy tak mówię, masz ochotę we mnie czymś rzucić - wyjaśniła. - A teraz przez moment wyglądałaś, jakby coś cię zabolało.
- Poważnie? - wyjąkałam. - No to na własne oczy przekonałaś się, że czasem sama nie wiem, co się ze mną dzieje.
- A ja wiem. To się nazywa tęsknota! - osądziła. - Na twoim miejscu już dawno odbiłabym kolegę-deprawatora tej jego Damie.
- Daj spokój - posłałam jej zmęczony uśmiech. - Tyle razy ci mówiłam, że nie ma sensu nas swatać... Lepiej byś się rozejrzała za kimś dla siebie. Tak do kompletu, skoro masz już dziecko.
- Ha! Mam do bawienia małej dołączyć jeszcze cerowanie mężowi skarpetek? - zaperzyła się San. - Aż tak stateczna nie mam zamiaru być. Zresztą i tak zawsze wydawałaś mi się najbardziej ustatkowana z nas sześciu.
- Ja?! - zaskoczyło mnie to. - Osobiście przyznałabym palmę pierwszeństwa którejkolwiek z nas poza sobą. Zobacz sama, Lilly i Pai Pai mają porządną, stałą posadę, ty też, a do tego masz się o kogo troszczyć, Brangien znalazła swój ideał mężczyzny...
- A raczej odziedziczyła po tobie - mruknęła San przewrotnie. Udałam, że tego nie słyszałam.
- A ja co? Tłukę się po światach jak awanturnica, mój dom nie stoi w żadnym konkretnym miejscu i nigdy nie wiem, co mi przyniesie następny dzień. Zatem twoja opinia o mnie jest nieco nie na miejscu.
- Niby tak - uśmiechnęła się lekko. - Ale tylko ty potrafisz nas wszystkie zebrać razem.

Do wydarzeń dnia można jeszcze zaliczyć pojawienie się Xelli-Mediny, która pojawiła się u San jak zwykle bez zapowiedzi. Ale to u niej normalne, poza tym San jest jedną z bardzo niewielu osób, z którymi Poszukiwaczka Tajemnic jest tak naprawdę zaprzyjaźniona. A przynajmniej sprawia takie wrażenie.
- Herbata! - wykrzyknęła na przywitanie. - Nigdy nie traciłam nadziei, że kiedyś wreszcie zobaczę ją w twoim domu!
- To Mad ją ze sobą przytargała - burknęła moja przyjaciółka.
Xemedi-san pokręciła głową i wymieniła ze mną porozumiewawcze spojrzenie z serii "Ona Nigdy Się Nie Nauczy". Następnie usiadła obok mnie na kanapie.
- I jak tam, "dobra" wróżko? - po prostu nie dało się nie słyszeć tego cudzysłowu. - Już w domu?
- Po co pytasz, skoro pewnie od dawna wszystko wiesz?
- Jesteś okropna. Chcesz mi odmówić przyjemności poplotkowania.
- Od plotek jest San, ja jestem od faktów - oznajmiłam.
Rozmowę przerwał nam płacz, a raczej wrzask małej i San natychmiast pobiegła ją uspokajać (śmiem uważać, że ona to dziecko trochę rozpieszcza), a my poszłyśmy za nią. Gdy Neid zobaczyła, ile uwagi się jej poświęca, od razu się rozpromieniła i popisowo urwała swojemu miśkowi głowę.
- I znowu przyszywanie - skomentowała to San.

Znów jestem w domu i dziwię się sobie szalenie, że tak mnie nosi. Nie mogę usiedzieć długo na jednym miejscu i nie potrafię znaleźć przyczyny tego stanu. Ja stateczna, też coś. W takim wypadku nie miałabym tego uporczywego pragnienia by zrobić coś szalonego. Coś w rodzaju wysłania do Irian wiadomości brzmiącej: Już mam czas.

6 XII

Wróciłam do herbaciarni wczoraj wieczorem i na wstępie zostałam powitana przez Lexa. Siedział przy stoliku, popijając miętową i czytając którąś książkę z mojej biblioteki.
- Jak zwykle czujesz się tu jak u siebie - stwierdziłam. - Odpowiadają ci chociaż wikt i zakwaterowanie? Powinnam wiedzieć, skoro cię w zasadzie utrzymuję.
- Myślałem, że to moja Pani mnie utrzymuje - uśmiechnął się lekko i mrugnął. - A skoro bywam tu tak często i od tak dawna, rzeczywiście... Po w i n n a ś wiedzieć. Jak to się dzieje, że nie wiesz?
- To dlatego, że nigdy mi nie mówisz. A tymczasem oczekiwaniom klientów trzeba umieć sprostać.
- Jak ty mnie mało znasz... Przecież zazwyczaj nie narzekam - Lex spojrzał na mnie z łagodnym wyrzutem. - But why is the rum gone?
- Bo go wyżłopałeś dawno temu - mruknęłam. - Jak tak dalej pójdzie, sam będziesz go sobie kupował.
- Okrutna - westchnął teatralnie. - Widzę, że próbujesz mnie do siebie zniechęcić. Mam spadać?
- Masz być cicho i nie przeszkadzać. Mam do uporządkowania materiał na opowieść.
- Szkoda - powiedział. - Miałem nadzieję, że sobie pogadamy od serca, skoro wróciłaś na dłużej...
Od serca, akurat. Albo zacznie mi się żalić, albo rozpocznie zabawę w podteksty.
- Wcale nie twierdzę, że wróciłam na dłużej - rzuciłam lekko. - Nie zdziwię się, jeśli spotkanie z Lilly i Shee'Ną wywoła u mnie tęsknotę za resztą Złowieszczej Szóstki i w rezultacie jeszcze sobie pojeżdżę.
- Sama? - spojrzał na mnie z ukosa. Trochę mnie to zdziwiło.
- No, z założenia sama. A co, chcesz się zabrać ze mną?
- Nie sądzę - pokręcił głową ze śmiechem. - Spotkania z twoimi przyjaciółkami są jeszcze bardziej niebezpieczne niż... z twoimi przyjaciółmi.
- A to czemu? - spytałam zjadliwie. - One cię przynajmniej lubią.
- Właśnie dlatego - skrzywił się zabawnie i wstał. - Ale przynajmniej pożyczę sobie tę książkę. Kiedyś ci oddam.

Jest mi dobrze, wygodnie i przytulnie gdy tak się snuję między kuchnią, regałem a kominkiem, w wyświechtanych dżinsach, rozczłapanych papuciach i flanelowej koszuli w kratę. Normalnie i ludzko, bo dobrze pamiętam swoje poprzednie życie, gdy byłam zwyczajnym człowiekiem. A powiem od razu, że nie mam wielu miłych wspomnień z tamtego życia. Takie właśnie miłe chwile w samotności... albo z przyjaciółką z wyobraźni, której przygody układałam we własnej głowie, żeby nie zwariować. Chociaż wszyscy wkoło uważali mnie za wariatkę również dlatego.
Nieważne. Teraz jest mi dobrze (a może by kiedyś spisać te jej przygody?).
Według mojego prywatnego kalendarza jest już grudzień, dlatego właśnie rozpaliłam w kominku i zrobiło mi się cieplutko po czubki palców. Niech nawet w międzysferze da się poczuć wrażenie zimy.
A teraz siedzę sobie wygodnie przy biurku i, rzucając co chwilę okiem na Symbol Aeirana jak na źródło inspiracji, próbuję dojść do ładu z tymi wszystkimi karteluszkami, na których zasiałam chaos. To znaczy, zapisałam je wszystkim, co dotyczy opowieści o Klejnocie, a co wiedzieli mieszkańcy DeNaNi. Właściwie, jeśli się bliżej przyjrzeć... Jak na mnie to wcale nie jest aż taki chaos. Normalnie materiały po prostu gubię i wtedy dziękuję Siłom Wyższym, że do opowieści mam lepszą pamięć niż do czegokolwiek innego...
Choć chyba nie będę się zaszywać w domu przez całą zimę, bo to, o czym mówiłam wczoraj Lexowi, wydaje mi się coraz lepszym pomysłem. Niby powiedziałam tak żeby go po prostu spławić, ale z drugiej strony fajnie by było odwiedzić Brangien, Pai Pai i San-Q. Patrzę na zdjęcie, które stoi na moim biurku obok Symbolu i przedstawia nas sześć, roześmiane i starające się nie zasnąć na stojąco. To pamiątka po ostatnim spotkaniu noworocznym, jeszcze w Alkhai Golt, gdy szalałyśmy do godzin porannych, a to zdjęcie zostało zrobione tuż przed końcem zabawy, jako świadectwo, że potrafię tyle wytrzymać bez snu.
Oj, nostalgia mnie ogarnia. Trzeba będzie rzeczywiście temu zaradzić.

2 XII

- Ale teraz już na pewno?
- A co, tak bardzo chcesz się mnie pozbyć?
- Nie ma szans - zaśmiała się Lilly. - I tak wrócisz tu najpóźniej na sylwestra.
No tak. Pewnie wróciłabym do herbaciarni już wczoraj... Gdybym nie czuła się tak niezdolna do czegokolwiek po tym jak Aeiran w ostatniej chwili wyciągnął mnie z tej kotłowaniny energii. A potem rzucił się w nią na powrót i domyślam się, że zdążył przejść...
Gdy krąg się zamknął, nasi przeciwnicy z Omegi wynieśli się jak niepyszni. I w końcu nie udało mi się dowiedzieć, po co Kenji pragnął zdobyć Symbole. À propos, w miejscu, gdzie zostało wcześniej otwarte wejście do Ciemności, znaleźliśmy tylko dwa posążki, z których jeden spoczął w mojej torbie. Po długiej dyskusji ze złotookim demonem, który uważał, że Symbol Aeirana powinien wrócić do Agencji, ale ja byłam nieprzejednana - w końcu już raz im go wykradziono! Kres dyskusji położyła Lilly, wciskając demonowi w rękę figurkę Eskire'a.
- Teraz popilnujcie dla odmiany tego - powiedziała. - Bo ja się nie poczuwam.
Tak oto Symbol Aeirana został u mnie i mogłam wreszcie odpłynąć w krainę snów, bo zmęczona byłam jak rzadko. I mimo że dzisiaj wyjeżdżam, będę to jeszcze długo wspominała... Tak samo pewnie Lilly.
- Jak myślisz, co się stało z Ketrisem? - spytała właśnie, z posmutniałą nagle twarzą.
Oto jedno z pytań, na które pewnie nie uzyskamy odpowiedzi. Ketris, który był już tak blisko rozpoczęcia nowego życia... Wyglądało to jakby jego i Tessiretha pochłonęła figurka Aldriny, ale sam Symbol przecież również zniknął... Ciekawe jak bogini da sobie radę bez pełnej mocy. Czy całą trójka odnajdzie się z powrotem tam, gdzie ich miejsce... I czy w ogóle mieli do czego wracać. Cóż, to był ich wybór. Mimo wszystko.
Uśmiechnęłam się do przyjaciółki pocieszająco.
- Wierzę, że gdzieś jest - powiedziałam. - I na pewno da sobie tam radę.
- Jasne - odrzekła i też się uśmiechnęła.

Idę wzdłuż Rzeki Klejnotów zamiast zwyczajnie przeteleportować się do Blue Haven i wygląda to jakbym opóźniała swój powrót do domu. Cóż, są opowieści, z którymi niełatwo się rozstać. W dłoni trzymam posążek z rozpostartymi rękami, który właśnie wyjęłam z torby. Ciągle jest ciepły i żywy w dotyku...
Jedno spojrzenie na klejnoty migoczące wesoło nawet gdy brak słońca i już wiem, co mnie tu jeszcze trzyma.
Właśnie, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam? Jest jedna legenda, którą przydałoby się poskładać. Którą mogłabym napisać na własny sposób.
Wystarczy tylko zebrać materiał.

1 XII

We're livin' really close to the edge, babe
Almost right on the brink
Judgement day is only moments away
Baby, you know what I think
We're gettin' too close, too close
We're livin' in a danger zone
Too close for our own good
We're keepin' an impossible pace, babe
Always under the gun
Day and night, there ain't no end in sight
This ain't no life on the run
We're gettin' too close, too close
We're livin' in a danger zone
Too close for our own good...


Jem & The Holograms

Może po prostu przywiązuję za małą wagę do szczegółów, ale nie pamiętałam, żeby dokoła posągów były kiedykolwiek jakieś skały. I to tak wysokie. Cóż, skoro teraz posągi rzuciły posadę, nowy element krajobrazu był mile widziany.
- Czy oni to zrobili? - odezwał się cicho Ketris.
- Może jako osłonę - zamyśliła się Lilly. - Jakby nie wystarczało im to niesamowite pole magiczne, które roztoczyli. Nawet się do nich nie dostaniemy.
- A nawet gdyby nam się udało - zabrał głos demon - co byśmy im powiedzieli? "Spieszcie się, bo macie na ogonie agentów Omegi"? I to by coś dało?
- Raczej nie - powiedział Ketris, spoglądając w górę. - Omega może równie dobrze sama im to powiedzieć.
Podążyliśmy za jego wzrokiem. W postaci stojącej na szczycie skały rozpoznałam tę rozczochraną Rally. Nie widziała nas, za to miała dobry widok na to, co się wkrótce miało stać.
- To co, anonsujemy się? - demon uśmiechnął się szelmowsko. Wzruszyłam ramionami i przeniosłam nas na szczyt. A tam zamarliśmy z wrażenia. Na obszarze otoczonym przez skały, szalały niepohamowane wyładowania mocy. Mrok, światło, wiatr, burza i wszelkie barwy, na zmianę i naraz. I czas szalał również - pod naszymi nogami momentalnie wyrósł jakiś mech, by po chwili zniknąć jakby go tu nigdy nie było. A w dole, mimo panujących warunków, można było dość łatwo dostrzec wielki krąg, dokoła którego stały trzy postacie. Z tej odległości wydawali się mali jak ich własne Symbole.
- Ładny widok, prawda? - Agent niepostrzeżenie stanął przy Rally i od niechcenia nawiązał konwersację.
- No - potwierdziła nieobecnym głosem, kiwając głową. Nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
- Czekaj, a w ogóle coście wy za jedni? - zamrugała i spojrzała przytomniej na swojego rozmówcę.
- My? A tak tylko patrzymy, nie przeszkadzaj sobie.
- Chwileczkę - odezwał się ktoś za nami. - Po to śledziłeś mnie trzy dni, żeby teraz się tak zwyczajnie pokazać?
- Yyy... - wytłumaczył inteligentnie złotooki, odwracając się twarzą do łysegoktóry tym razem nie miał na sobie T-shirtu z wiele mówiącym znakiem Ω, tylko coś w rodzaju hakamy. - A skąd wiesz, że cię śledziłem?
Kan Yun wzniósł oczy do nieba i pokręcił głową w politowaniu.
- A no tak - demon wyszczerzył zęby. - Zapomniałem, że potrafisz sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga.
- To co z nimi robimy? - spytała Rally. - Walczymy?
Niemal słyszałam jak mi szczęka opada i uderza w ziemię. Wszyscy agenci Omegi, których do tej pory spotkałam - może oprócz Lexa - gdy spotkali potencjalnego przeciwnika nie myśleli długo, tylko rzucali się w szał walki... A ci tutaj?!
- Jak nie chcecie, możecie iść do domu - mruknęłam zniecierpliwiona. Na litość, co my tu właściwie robimy?
- No nie, gdzie miałem oczy gdy sobie pomocników wybierałem? - rozległ się chłopięcy głos.
- Młody jesteś, osądy masz jeszcze niecelne - podsumował lekko Kan Yun, gdy Kenji wylądował na ziemi, podtrzymując swoją mocą Tessiretha. Który, nota bene, na żywo nie posiadał skrzydeł. Dzieciak był ode mnie niższy o głowę, ale na czarach się znał i spokojnie zdzielił Kan Yuna strumieniem energii. Poniekąd znajomej.
- Sankatsu? - zdziwiłam się. - Nie wiedziałam, że tacy jak wy też należą do Omegi...
- O nie - westchnęła Lilly. - Mad wyczuła pisarską sensację...
- Nie tylko demony, wbrew plotkom - chłopiec był w tej chwili maksymalnie zblazowany.
- A propos demonów - wtrącił się złotooki. - Chyba jesteś mi winien pojedynek, nieprawdaż, Hôdemei Kenji-kun? I masz do pogadania z jednym aniołem.
- Co ma piernik do wiatraka? - zdziwił się Ketris.
- Zaraz! - zwróciłam się do Agenta. - Myślałam, że śledziłeś ich na polecenie przełożonego!
- Owszem - uśmiechnął się ujmująco. - Ale gdyby to miał być mój jedyny cel, pozwoliłbym się z tym męczyć komuś innemu.
- Możemy to uzgodnić w tej chwili - rzucił Kenji, jakby nie obchodziły go już Symbole. - Ale najpierw, Kan Yun, przeczyść im umysły. A ty, Tessireth... Wiesz, co.
Obok wywołanego pojawił się dziwny mały portal przypominający kałużę, w którą jasnowłosy natychmiast wskoczył. Jednak przejście się za nim nie zamknęło. Tymczasem łysy stanął nieruchomo jak skała i wyłączył się zupełnie... Ale gdzieś w głębi umysłu poczułam nagle obecność intruza.
I w tej samej chwili usłyszeliśmy dźwięk fletu. Spojrzałam w stronę, z której dobiegał - Ketris siedział na ziemi i również pogrążał się w transie. Wyglądało na to, że jego muzyka oddziaływała na umysły, bo nie czułam już w swojej głowie czyjejś obecności, za to Kan Yun lekko zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że rozpoczął się pojedynek umysłów...
- Dobra - rzuciła Lilly. - To kto goni tego ładnego?
- Możesz ty - odpowiedziałam. - Może ulży jego dumie, gdy oberwie od chłodnej blondyny o długich włosach.
- Że co?! - wyjąkała i w tej samej chwili omal nie dostała potężnym promieniem laserowym.
- Ostrzegałabyś zanim zaatakujesz! - zawołała w stronę Rally, która nagle zamiast prawej dłoni miała działo.
- My nie musimy ostrzegać - prychnęła dziewczyna. - Tylko od przeciwnika zależy, czy da nam radę bez uprzedzenia!
Powiedziawszy to dotknęła czerwonego kółeczka na swoim czole, które przedtem zasłaniała burza włosów. A może to był przycisk, bo w rezultacie jej ciało zaczął pokrywać metalowy pancerz. Jeszcze chwila i w miejscu gdzie znajdowała się przedtem zwyczajna, drobna kobietka, stała wielka machina bojowa uzbrojona w trzy różne działa i lśniąca niczym srebro.
- Ups... - wyjąkała moja przyjaciółka, gdy machina błysnęła reflektorem, który znajdował się pośrodku "głowy" i uniosła rękę-działo. Zanim nastąpił atak, Mezz'Lil przezornie rozwinęła skrzydła i pomknęła w powietrze. Ale Rally też rozłożyła coś w rodzaju skrzydeł, odpaliła silnik, czy co też tam miała i rzuciła się za nią w pogoń. Lilly zorientowała się w sytuacji i zaczęła szybko wyczarowywać pociski - już nie świetlne, za to będące jedną z najlepszych broni dla smoczycy, która nie może ziać ogniem (swoją drogą, gdy to wszystko się już skończyło, długo nie mogłyśmy znaleźć odpowiedzi, dlaczego po prostu nie zmieniła się w smoka i nie zgniotła korpusu tej stalowej pannicy...). Niestety szybko zauważyła, że jej ataki nie dają zamierzonego efektu. Ścigały się jeszcze przez chwilę, na zmianę.
- Do licha, z czego ona jest zrobiona? - wydyszała Lilly, opadając na ziemię. - Ani jej dogonić, ani nawet zarysować!
Po chwili musiała szybko odskoczyć w bok, bo laserowy strumień wystrzelony z góry zostawił w skale sporą dziurę. Szybko sięgnęłam po Przekorę Erlindrei i oddałam strzał. Odbił się od pancerza bez większej szkody, a następnie Rally ruszyła prosto na nas.
- W górę!! - zawołałam i rozłożyłyśmy skrzydła. Oderwałyśmy się od ziemi akurat gdy ona tam wylądowała. Znów zaczęła strzelać i musiałam się mocno skoncentrować i natężyć słuch by zrozumieć co woła do mnie Lilly:
- A może Astralną Sieć!?
Między kolejnymi unikami zdołałam kiwnąć głową. A nuż ta bojowa machina jej nie rozerwie?
Lilly złożyła dłonie jak do modlitwy i po sekundzie między nimi coś zabłysło. Podleciała do mnie i zdążyła przekazać mi jeden koniec niewidocznej dla zwykłych śmiertelników sieci i ledwo zdążyła umknąć przed kolejnym wystrzałem. Schowałam łuk i odleciałam na pewną odległość, usilnie starając się nie patrzeć w dół. Rally odpaliła te swoje silniki i ruszyła w górę, najwyraźniej nie mogąc zdecydować, którą z nas ścigać, aż w końcu znalazła się wyżej niż my. Posłałyśmy sobie porozumiewawcze spojrzenia i także pofrunęłyśmy. Przy okazji udało mi się zobaczyć, że energia, która przedtem tak szalała, teraz uspokaja się, opada w dół i staje się jednością z kręgiem... Nagle dzień zmienił się w noc, następnie noc znów w dzień i w świetle słońca zobaczyłam ogromną czarną kopułę pokrywającą obszar pomiędzy skałami.
Nie mogłam dłużej się jej przyglądać, bo Rally pędziła w moim kierunku. Zerknęłam, gdzie jest Lilly i nasze spojrzenia się spotkały. Ruszyłam w przeciwną stronę niż machina i przeleciałam obok niej zanim się obejrzała. Zatoczyłam koło, a w tym czasie Lilly przebyła tę trasę w drugą stronę. Rally strzeliła. Promień przeleciał gdzieś między nami i odetchnęłam z ulgą, bo nie rozerwał naszej sieci. Ciągle była w naszych rękach, mocna i napięta. Owinęłyśmy maszynę jeszcze kilkakrotnie, a gdy oddaliłyśmy się by napiąć sieć, znieruchomiała.
- Sukces! - Lilly pomachała do mnie ręką. - Teraz ją gdzieś przerzuć!
Otworzyłam pod Rally portal do pierwszego lepszego miejsca, z którego nie mogłaby się tak łatwo wydostać, a potem razem z przyjaciółką wylądowałyśmy na ziemi i z okrzykiem triumfu przybiłyśmy "piątkę".
W oddali demon nadal stał pogrążony w swojej dziwnej rozmowie z Kenjim, natomiast Ketris stał nieco bliżej, coraz słabiej grając na flecie. Czyżby przegrywał z tym przeklętym psionikiem? Ale nie, Kan Yun też wyglądał trochę mniej przytomnie niż na początku, choć pewnie był bardziej wprawiony w pojedynkach na umysły.
- Niechże oni już przestaną - westchnęła Lilly i stanęła za łysym.
- Przepraszam - powiedziała uprzejmie.
Kan Yun odwrócił się - widać łatwo go wyrwać z transu - i oberwał pięścią w szczękę.
- Hej, ja miałem go pokonać! - zaprotestował Ketris.
- Wybacz, ale nie umiem tak stać bezczynnie - Lilly uśmiechnęła się rozbrajająco.
Rozejrzałam się. Czupiradło unieszkodliwione, łysy też, dzieciaka skutecznie zajmuje demon... Ale Tessireth...???
Portal wciąż jeszcze był otwarty, toteż bez namysłu w niego wskoczyłam. Długo nie mogłam rozpoznać gdzie się znalazłam, ale szalejąca dokoła energia i spojrzenie w górę uświadomiło mi, że jestem pod kopułą, gdzie właśnie otworzyło się przejście do Ciemności. Tessiretha nie widziałam, ale zauważyłam samotną postać kierującą się do epicentrum tego chaosu. Nie widziała mnie, odwrócona tyłem. Po powiewającej sukni rozpoznałam Aldrinę i byłam pełna podziwu - aby dostać się do domu musiała przejść przez takie piekło... O ile tam, po drugiej stronie, miała jeszcze jakiś dom...
Jeszcze chwila i boginię oplotła posępna, czarna krepa, która zaraz zniknęła, odsłaniając pustkę. Towarzyszyły temu błyskawice. Coraz więcej. Podeszłam bliżej, o mało nie rozdeptując czegoś pod moimi nogami. Po przyjrzeniu się okazało się to Symbolem Przestrzeni i doszłam do wniosku, że figurki mają podtrzymywać wejście, gdy bogowie będą przez nie przechodzić. A co z pozostałymi? Przeszli już, czy czekali na swoją kolej?
Kolejna błyskawica.
Jasna, rozcinająca przestrzeń, wywołująca... Destabilizację?
- Ty?! - usłyszałam głos Tessiretha. - Miał się tu pojawić Kenji!
- Kenji jest zajęty, więc przyszłam w zastępstwie - uśmiechnęłam się miło.
- Słuchaj, kimkolwiek jesteś - powiedział po chwili namysłu - pomóż nam zdobyć moc Czasoprzestrzeni, a zyskasz coś, czego w żaden inny sposób...
- Tej mocy nie da się tak po prostu zdobyć - przerwałam mu. - Nawet jeśli zdobędziesz któryś z Symboli i ukryjesz go w swoim śnie, nie zapanujecie nad tym, co zawiera. Nie wiem po co wam to, ale tracicie czas.
- W moim... SKĄD WIESZ?! - ryknął - Kim ty, do cholery, jesteś?!
- Lepiej posłuchaj tej pani - rozległ się nagle głos zagłuszający nawet wiatr, mocny i twardy. Gdyby nie widok jego właściciela, nie odgadłabym, że należy do Ketrisa. Więc i on przeszedł przez portal?
- Mezz'Lil pozbawiła mnie osobistego zwycięstwa, więc przybyłem tutaj - odpowiedział na niezadane głośno pytanie.
Jeszcze więcej błyskawic, coraz większe zachwianie czasoprzestrzeni. Czy to znaczy, że Symbole zostały oddzielone od właścicieli? Czy już przeszli...???
Ziemia zaczęła się trząść.
- Nie powstrzymacie nas - powiedział cicho Tessireth i sięgnął po Symbol Aldriny. Chciałam go ubiec, ale zrobił to Ketris, odpychając go przeraźliwie wysokim dźwiękiem fletu. Jasnowłosy posłał w naszą stronę magiczny pocisk, jednak bard wykazał refleks i padł na ziemię, pociągając mnie za sobą. Niestety Śniący wykorzystał okazję i znów podbiegł do figurki. Półelf nie pozostał bierny...
I od tamtej pory miałam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie.
Dlaczego zatem nie zdążyłam nic zrobić?
Z miniportalu otwieranego przez posążek wystrzelił nagle strumień energii - akurat wtedy, gdy obaj wyciągali po niego ręce. Energia pochłonęła ich obu...
Nastąpiła eksplozja i musiałam zasłonić oczy...
A gdy je otworzyłam, nie było śladu Ketrisa ani Tessiretha...
Ani Symbolu.
Błyskawica. I jeszcze jedna.
Ledwo utrzymałam równowagę gdy ziemia zatrzęsła się jeszcze bardziej i uświadomiłam sobie, że przestrzeń wokół mnie się kurczy. Działo się to już od jakiegoś czasu, teraz jednak ten proces stał się szybszy. Nie wiedziałam co się ze mną stanie jeśli pozostanę tu jeszcze chwilę i wolałam nie sprawdzać. Dlatego sięgnęłam do międzysfey... i napotkałam pustkę. W tej dziwnej przestrzeni nie było połączenia z żadnym innym wymiarem...
Błyskawica.
Nie mogłam otworzyć portalu w żaden sposób... I rzadko w moich żywotach zdarzało mi się poczucie takiej...
Bezsilności.
Błyskawica. I znowu. Ale, o dziwo, nie jasna i oślepiająca, lecz w kolorze głębokiej czerni. I znowu się pojawiła, a ja poczułam przy sobie czyjąś obecność. Dwie kolejne - i przestrzeń została gwałtownie rozerwana. Jeszcze jedna - i po prostu rzuciłam się Aeiranowi na szyję.