- No tak - roześmiała się
Vanny, na widok mojego nadprogramowego bagażu. - Już rozumiem dlaczego
tak się z Irian kryłyście po kątach przed Dhirem.
- Jakoś się bałam zostawić to jajo samo - stwierdziłam z dość żałosną miną. - Skoro już się dość nieoczekiwanie pojawiło...
- Mam dziwne wrażenie, że teraz będziesz je wszędzie ze sobą targać.
- Uważasz mnie za taką opiekuńczą?
- Tak - zachichotała moja kuzynka. - W stosunku do twojego lokalu.
Właśnie wyobraziłam sobie co by się mogło stać, gdyby to małe wykluło
się podczas twojej nieobecności...
Na dobry początek podjęłyśmy wyprawę do kuchni, gdzie Andrea
eksperymentowała z mieszaniem różnych herbat. Nie odmówiłam sobie
skontrolowania wyników tych eksperymentów - niektóre smakowały, nie
powiem, oryginalnie... Postanowiłam, że podpytam Andreę dokładniej o to,
co właściwie z nimi zrobiła.
- To chyba nie będziemy się pchać po nocy po konia? - zapytała Vanny. - Żebyś na nim nie zasnęła i nie spadła...
- Nie zasnę - zapowiedziałam. - Czuję, że te herbatki dadzą mi niezłego
kopa... Ale dobra, możemy pojechać jutro. Ty tu jesteś szefem.
Po chwili przeszłyśmy do pokoju, w którym tańczyliśmy podczas
parapetówki i poczułam jak budzą się we mnie wspomnienia z tamtego dnia.
Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się do tych wspomnień, robiąc kilka
tanecznych kroków... A następnie zakręciłam się mocno i omal nie
upadłam, za późno przypominając sobie, że tym razem nikt mnie nie
podtrzyma.
- Chcesz mieć siniaki jeszcze przed rozpoczęciem nauki? - usłyszałam
śmiech kuzynki. - Oto przykład tego, że zbytnie rozmarzanie się nie
popłaca.
- Wcale się nie...! - zaczęłam, ale po namyśle machnęłam na to ręką. A
potem z rozpędu pacnęłam się dłonią w czoło i pobiegłam do korytarza.
Wróciłam z płytą wygrzebaną z przepastnej kieszeni mojego płaszcza.
- Przywiozłam ci słuchadełko - pomachałam nią Vanny przed oczami. - Jako równowagę między metalem a Blackmore's Night.
- Niezły pomysł, taka równowaga - uśmiechnęła się lekko i włożyła płytę
do wieży. Pierwszy utwór wybrała losowo i po chwili z głośników
popłynęła spokojna piosenka, śpiewana ciepłym głosem:
Falling in love with a stranger
Can be a strange affair
Suddenly you see a stranger
And strangely enough, you care
You see him in your daydreams
You dream of him each night
Falling in love with a stranger
Can strangely be alright...
Wyraz twarzy Vanny niby się nie zmienił, ale zauważyłam, że jej oczy dziwnie posmutniały.
- Coś cię gnębi - moje słowa nie były pytaniem. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
- Skąd ten pomysł? - zareagowała pozornie lekkim tonem, ale za dobrze ją znam, więc nie spuściłam z niej badawczego wzroku.
- No, co jest? - spytałam. Westchnęła.
- Chyba to, że wcale nie musi być alright - odpowiedziała. - Ktoś
taki może fascynować, ale tak naprawdę na zawsze pozostać dla ciebie
niepoznany... Obcy. - A potem z goryczą dodała: - I bez oglądania się na
ciebie... Odchodzić.
Chyba nieświadomie zacisnęła pięści i zaczęła zamaszystym krokiem chodzić
po pokoju, aż wreszcie usiadła tam, gdzie się zatrzymała, czyli na
dywanie od Tenki.
- Co mi uświadomiło, że nie widziałam jeszcze Ricka - przypomniałam
sobie, zajmując miejsce obok niej. Dywan był mięciutki i wręcz stworzony
do siedzenia. - Wybył?
- Ha! Wybył! - Vanny co chwilę inaczej splatała dłonie, jakby nie
wiedziała, co z nimi zrobić - Ciekawe ile razy będzie tak wybywał. I
oczywiście nie obchodzi go, że ktoś tutaj... - urwała na moment. - Się
martwi, no!
Nie naciskałam. Poczułam nagle perfidną ochotę zacytować któryś kawałek piosenki Mister of America,
w ramach rewanżu za niegdysiejsze dokuczanie mi w taki właśnie sposób.
Ale widząc wyraz oczu kuzynki, powstrzymałam się. Za dobrze ją
rozumiałam - relacje polegające na przekomarzaniu się, które nie
prowadzi do niczego poza zamieszaniem w uczuciach, znałam przecież z
własnego doświadczenia...
- I tak ciągle odchodzi, samotny człowiek, ale ja czekam, bo wraca do mnie... - zanuciłam zamiast tego i chyba trafiłam na właściwy ton.
- Telepatia jakaś? Akurat tego ostatnio słucham na okrągło - powiedziała Vanny. - Ale czy mam być pewna jego powrotu?
- Wiesz... - zaczęłam, nie wiedząc skąd mi się wzięły te słowa - Czasem
to jest potrzebne... Czasem ktoś odchodzi, bo myśli, że mu nie zależy. I
dopiero w drodze uświadamia sobie, jak bardzo pragnie powrotu.
- Powrotu. Do swojej hodowli chyba - parsknęła Vanny, ale już jakby z większym optymizmem. - A ty byś wróciła?
Spuściłam głowę. Ja, która bronię się przed miłością jak przed największym wrogiem?
- Nie wiem, czy jestem do tego zdolna - westchnęłam. - Dlatego wcale się
nie zdziwię, jeśli w końcu oni zaczną odchodzić ode mnie. I tylko Lex
zostanie, jak ten pasożyt.
- Mówisz tak, jakby właśnie ktoś w ten sposób od ciebie odszedł.
- Poważnie?! - moje zaskoczenie było potężne. - Widać już zaczynam się do tego przygotowywać.
- Jasne, jasne - mruknęła Vanny i objęła mnie ramieniem. - Ale zauważ,
że jest przynajmniej trzech facetów, z którymi się lubisz bez
podtekstów. Oni by chyba nie odeszli?
- Kto wie, czy kiedyś nie będą mieli dość mojej postawy "anty" - uśmiechnęłam się krzywo.
- W takim razie Lex też może mieć jej po uszy.
Zastanowiły mnie te słowa. Dotąd nie brałam takiego pomysłu pod uwagę,
skoro między nami trwał związek niemal symbiotyczny. Z drugiej strony
Lex zwykle potrafił grać na moich emocjach z prawdziwą wirtuozerią,
tymczasem ostatnio czułam się przy nim tak... Zwyczajnie. Bez napięć,
bez niepokoju. I przyznam, że się temu dziwię. Czy powinnam to traktować
jako okres przejściowy "aż do następnego razu", czy...
- A niech ma - rzuciłam zanim się spostrzegłam. A usłyszawszy siebie,
zaniosłam się niepohamowanym i właściwie bezpodstawnym śmiechem, i
zaraziłam nim kuzynkę.
Myślałby kto, że nocą będziemy spać. Niedoczekanie, sporo czasu
spędziłyśmy za to przed komputerem na strychu, pochłonięte oglądaniem
filmów nie do końca poważnych. W trakcie doszłyśmy do budującego
wniosku, że faceci są dziwni i nie warto się nimi przejmować, i w
rezultacie mogłyśmy się już zaśmiewać bez przeszkód. W dodatku głośno -
trochę się obawiałam, że zbudzimy tym Andreę, ale skoro nie przyszła się
awanturować, to chyba tak się nie stało.
Do Orienre, bo tak nazywa się miejsce, z którego pochodzą konie
potrafiące Przenosić, podróżowałyśmy z pewną taką nieśmiałością -
zwłaszcza, że i Vanny wyprawiała się tam po raz pierwszy. Przepiękna to
kraina, pewnie dlatego, że nie psuje jej bytność ludzi, a w każdym razie niezbyt często... Niestety nie miałam czasu się dobrze pozachwycać, bo Rob Roy
zasuwał z taką szybkością, że miałam ochotę raczej piszczeć (i nie
jestem pewna, czy tak się nie stało). Gdy dotarliśmy na pastwisko pełne
dzikich koni, Vanny na początku nie wiedziała jak zacząć, ale fakt, że
jej koń pochodzi z tamtejszych wyższych sfer, chyba dodał jej animuszu.
- Dawać konia, ale już, bo poprzetrącam flaki!!! - wrzasnęła, a jej
wierzchowiec o mało nie zapadł się pod ziemię ze wstydu. Chyba z taką
propozycją przewodnik stada (przewodnik przewodników stad? Jak nazwać jego pozycję?) jeszcze się nie spotkał i wydawał się
rozbawiony... Ja też, ale postanowiłam, że wyśmieję się po powrocie.
W każdym razie klacz dostałam. Jest czarna... przepraszam, kara, i
wyglądałaby dość mrocznie, gdyby nie przesłodki pyszczek. I gdyby nie jej charakter. Zauważyłam już, że potrafi
dostrzec zabawne strony wszystkiego, co się napatoczy, a poza tym, jak
te wszystkie arystokratyczne rumaki jest prawdziwą damą swojego gatunku.
Na imię ma Nindë, czyli po ludzku Pokrzywa... I mimo odstraszającego imienia jestem gotowa
się z nią zaprzyjaźnić. Zwłaszcza, że uszanowała wolę początkującej
(czyli moją) i na początek przeszła się ze mną powolutku, żebym nie
zleciała tak od razu. Cóż poradzę, że najczęściej jeździłam konno tylko w
czyimś towarzystwie i miałam się kogo trzymać? Teraz muszę radzić sobie
sama... Podczas kiedy ja "jeździłam", Vanny siedziała na trawce i
zaśmiewała się opętańczo.
- To, że jesteś fachowcem, jeszcze cię nie upoważnia do takich drwin,
złotko - gdy zsiadłam z konia, obsypałam ją źdźbłami trawy.
- Jaki tam ze mnie fachowiec - parsknęła. Niech się nie wykręca, ona
się zna na koniach, gdy ja je wyłącznie podziwiam... I nie potrafię nie
robić wielkich oczu, kiedy zaczyna rzucać terminologią.
Umówiłyśmy się, że Nindë odwiezie mnie do domu, a potem jeszcze trochę zostanie u Vanny.
- Hej, ale jak masz się podszkolić jeśli nie będziesz mieć konia na miejscu? - zaprotestowała najpierw.
- A gdzie ja ją mam zakwaterować? Na parkingu obok ferrari? - odbiłam piłeczkę. - Dam ci znać jak coś urządzę.
Skończyło się na tym, że klacz wysadziła mnie w herbaciarni, przy okazji
rozglądając się wkoło, i wróciła na Rozdroże. Tym razem również nie
spadłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz