9 IX

Wczorajszy zapisek miał być dłuższy, choć wtedy być może nie starczyłoby mi dnia na nic więcej… Co ja bredzę, tak czy inaczej nie starczyło! Nawet nie dlatego, że Metiel, kochana, dobra duszyczka, przygotowała trzydaniowy obiad (w zasadzie pierwsze danie miało być śniadaniem, ale trochę się na nie spóźniłam) złożony z przysmaków prosto ze świata, w którym zaczęłam obecne życie. Przypomniały mi się chwile, kiedy poznawałam ów świat, a Xemedi-san służyła mi za przewodniczkę i za najważniejszy punkt wycieczki uważała wizyty w rozmaitych gospodach… W każdym razie obiad był pyszny, a zadowolona Metiel wyjaśniła, że nauczono ją tajników kuchni wielu krain i światów – tak na wszelki wypadek, gdyby musiała radzić sobie sama w obcym miejscu. Kto się o nią zatroszczył w ten specyficzny sposób, tego już nie zdradziła. Za to Keiko podczas obiadu nadal wlepiała we mnie wzrok pełen zdumienia połączonego z rozczarowaniem. Że niby aż tyle pochłonęłam? Ona sama jadła jak ptaszek, ale trudno przypuszczać, że tak samo postąpi ktoś, kto ostatni posiłek spożył trzy dni temu (a według czasu zachodniego – tydzień), nawet jeśli nie musi jeść, żeby żyć! Ale właściwie skąd mogła o tym wiedzieć? Żadna z nich nie pytała, skąd tu trafiłam.
A po posiłku i kilku filiżankach herbaty jakoś doczłapałam się do łóżka… i jak na nie padłam, tak przespałam resztę dnia i całą noc. Nawet nie pamiętam, jak tam dotarłam. Grunt, że skręciłam nie w tę stronę i zasnęłam nie w pokoju Keiko, tylko Metiel. Ta ostatnia nie była zresztą o to zła; wydaje się, że niewiele czasu spędza w domu.

Ale nie tym razem.

Kiedy już opuściłam zwlokłam się z łóżka, rozziewana i z głową tkwiącą jeszcze w snach, zastałam obie dziewczyny w kuchni. Kłóciły się o coś, przy czym Keiko mówiła tonem tak nieznoszącym sprzeciwu, że każdy na miejscu Metiel już dawno zgiąłby się w ukłonie i pozostał tak do odwołania.
- To w ogóle nie powinno tak wyglądać! – Cokolwiek miała na myśli ta ostatnia, z pewnością nie zamierzała się kłaniać, tylko trzymać własnego zdania.
- Sama mi o tym powiedziałaś, a teraz masz coś przeciwko temu, że chcę zgłębiać wiedzę – grzmiała Keiko. – Co zrobisz, zamkniesz mnie na klucz? Albo ją? Jeśli twoja teoria jest słuszna, coś takiego jej nie powstrzyma. Wyfrunie stąd na dobre i tyle będzie z naszego starania.
- Ciebie należałoby zamknąć za drzwiami o dwunastu zamkach – mruknęła Metiel – albo w zamku o dwunastu wieżach. Nikt tutaj bardziej nie wymaga ochrony.
O? To była z pewnością interesująca dyskusja, ale nie wypadało dłużej podsłuchiwać pod drzwiami.
- Dzień dobry – powiedziałam, wchodząc do środka. Chciałam uśmiechnąć się ujmująco, ale znów wyszło mi ziewnięcie.
- Proszę nie udawać – rzuciła Keiko, wciąż poirytowana. – Ten środek nasenny to miała być tylko próba. Nie mógł podziałać na kogoś takiego.
- O, serio? – zdziwiłam się. – W takim razie moja podświadomość uznała inaczej. Potrzebowałam snu, a nie utraty przytomności.
- Nie było tam ani krztyny magii, słyszy pani?! Nie powinien działać na demona!
- Nie musisz być taka formalna, wiesz? – westchnęłam. – Przypuszczam, że potrafiłabyś zmusić samego cesarza wysp Hon, żeby przynosił ci herbatkę i ciastka.
Keiko wzięła głęboki wdech i zmierzyła mnie tym swoim badawczym spojrzeniem.
- Nie, jeszcze nie – stwierdziła. – Wciąż potrzebuję więcej siły.
Chciałam zapytać, do czego; nie wyglądała mi na kogoś, kto ma pod tym kitelkiem żelazne mięśnie i bierze udział w turniejach sztuk walki, więc pewnie miała na myśli siłę duchową. Zanim jednak się odezwałam, skinęła nam głową i wyszła.
- Nie ma co się nią przejmować – skwitowała to Metiel, otwierając okno. Niewiele to dało; co prawda w kuchni była klimatyzacja, ale przynosiła powiew suchego powietrza, bardziej szkodliwego niż przynoszącego ulgę. – Opowiadałam jej o demonach z mojego świata, a że siedzi w niej niepowstrzymany badacz…
- Nie wyglądasz na kogoś, z kim zaznajamiają się demony – zagaiłam ostrożnie.
- Doprawdy? – posłała mi psotny uśmieszek. – Cóż, nie jesteś pierwsza.
- Pierwsza, która ci to mówi?
- Pierwsza, z którą się zaznajomiłam – roześmiała się dziewczynka. – Ale tamci byli inni. Przynajmniej pod pewnymi względami. – Wyjrzała przez okno i westchnęła cicho, po czym znów zwróciła się do mnie: – Czy pozwolisz, że zostanę twoją przewodniczką?
- Pozwolę – kiwnęłam głową. – Sama nawet nie wiedziałabym, jak się poruszać tam na zewnątrz.

Okazało się, że wyglądanie przez okno zdecydowanie nie zapewnia pełnego obrazu miasta, w którym się znalazłam. Przede wszystkim – schody. Wokół każdej z wież wiją się wąskie marmurowe (?) schody. Sama myśl o dreptaniu po nich na takiej wysokości potrafi przyprawić o zawroty głowy. A nawet nie mają poręczy, jakby architektowi nie przyszło do głowy, że może łatwo spaść, a wiatr wytrzęsie mózg przez uszy jeszcze przed uderzeniem o ziemię.
- Bo rzeczywiście nie przyszło to nikomu do głowy – potwierdziła z powagą Metiel. – Nie wtedy, gdy miasto dopiero zaczynało rosnąć.
- Mogę sobie wyobrazić, jak małe mogło być dawniej – przyznałam. – Ale co dalej: im wyższe rosło, tym więcej dobudowywano schodów, zamiast… No, nie wiem. Komuś zabrakło wyobraźni?
- Tutaj wszystko zaczęło się od wyobraźni – dziewczynka wydawała się zdziwiona, że tego nie wiem. – Ale rzadko używano jej do praktycznych celów. Do dzisiaj tak zostało. Tu jest Lira, tu nikt nie rozumuje inaczej niż jak wiatr.
Dobra… Znam wyrażenie: „powietrze w głowie”, ale chyba nie to miała na myśli. Pewnie raczej jakąś lekkość i nieprzejmowanie się niczym. Ale skoro trafiłam do Wietrznego Miasta Liry, to osobą, która wyciągnęła mnie z huraganu, musiała być Djellia – ona i Ellil byli jedynymi znanymi mi osobami, które postanowiły tu dotrzeć… I żadne z nich nie dało znaku życia. Do tej pory. Ale na czym to ja skończyłam opisywanie miasta? Ach tak, na początku – na schodach. Na szczęście mają alternatywę w postaci powietrznych pojazdów, których tu pełno – na każdy dom przypada co najmniej jeden. Z daleka wydają się migotliwymi ważkami i ptakami, tymczasem z bliska wyglądają raczej jak kolorowe kajaki o imponujących skrzydłach – czy to pierzastych, czy owadzich, ale zawsze niezawodnych. Nie potrzebują żadnego mechanizmu, zapamiętują swoich pilotów i dają się prowadzić myślą. Usadowiłyśmy się w takiej łódeczce ze skrzydłami biedronki – wyścielona była mięciutkim pluszem – i wyruszyłyśmy na miłą przejażdżkę. Pojazd płynął w powietrzu pewnie i łagodnie, a mijający nas lub stojący w oknach ludzie, ubrani w zwiewne szaty w kolorach nieba, uśmiechali się i pozdrawiali nas uprzejmie. Wszystkie okna były otwarte na oścież, mogłybyśmy więc zajrzeć do każdego domu – i pewnie nie dostać za to po nosie – ale zachowałyśmy odrobinę taktu.
Niby każda wieża miała jasne i pastelowe ściany, ale nie znalazłoby się dwóch – o większej ilości nie wspominając – w dokładnie takim samym kolorze. Tak powiedziała mi Metiel, a i sama po pewnym czasie zaczęłam dostrzegać mnogość rozmaitych odcieni. Najwyraźniej znano tu takie barwy, o jakich pomyślałby mało który malarz – ale też liczba wież nie była nieskończona. Poza tym różniły się też rozmiarami, zdobieniami, rozmaitymi szczegółami, dzięki którym każda była rozpoznawalna i nie do pomylenia z innymi. Metiel odzywała się co chwilę, pokazując mi coś jej zdaniem wartego zapamiętania.
- Tu jest biblioteka naukowa – mówiła na przykład. – A tam naprzeciwko jest taka z samymi baśniami.
Aż miałam ochotę tam podlecieć i wskoczyć przez okno. Tymczasem jednak wycieczka trwała dalej.
- Tam jest ratusz – słyszałam, gdy mijałyśmy różowy budynek zwieńczony koroną. – A dalej, w najwyższej z wież, siedziba wiatrów.
Albo:
- Tu mieszkają najstarsi ludzie w mieście. Pewnie nie zgadniesz, ile mają lat.
Czy też:
- Nie, tam nie lecimy, tam jest kwatera Todda. Z pewnością nie chciałby nas spotkać.
I wreszcie:
- A w dole?… W dole jest zieleń. Park.
- To znaczy, że c o ś tam w ogóle jest? – Dopiero teraz odważyłam się wychylić; było to dość trudne, gdy ryzykowało się oberwanie skrzydłem. – Już myślałam, że Lira wyrasta z… Nie wiem, skąd.
- I naprawdę myślałaś, że nic tu nie rośnie? – Metiel roześmiała się dźwięcznie. – Oczywiście, że tak, dopiero niżej nie ma już nic. Tylko… pień. I nie, nie sprawdzałam, skąd wyrasta. Chociaż najstarsi powiadają, że z morza.
Słuchałam jej jednym uchem, coraz bardziej pogrążając się we własnych myślach. Im dłużej latałyśmy, tym bardziej docierało do mnie coś, co powinnam sobie uświadomić już dużo wcześniej… A przecież Keiko narzekała, że „nic tu nie słychać”. Jak na wietrzne miasto, Lira okazała się wyjątkowo duszna. I cicha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz