Wczorajszy zapisek miał być dłuższy, choć wtedy być może nie
starczyłoby mi dnia na nic więcej… Co ja bredzę, tak czy inaczej nie
starczyło! Nawet nie dlatego, że Metiel, kochana, dobra duszyczka,
przygotowała trzydaniowy obiad (w zasadzie pierwsze danie miało być
śniadaniem, ale trochę się na nie spóźniłam) złożony z przysmaków prosto
ze świata, w którym zaczęłam obecne życie. Przypomniały mi się chwile,
kiedy poznawałam ów świat, a Xemedi-san służyła mi za przewodniczkę i za
najważniejszy punkt wycieczki uważała wizyty w rozmaitych gospodach… W
każdym razie obiad był pyszny, a zadowolona Metiel wyjaśniła, że
nauczono ją tajników kuchni wielu krain i światów – tak na wszelki
wypadek, gdyby musiała radzić sobie sama w obcym miejscu. Kto się o nią
zatroszczył w ten specyficzny sposób, tego już nie zdradziła. Za to
Keiko podczas obiadu nadal wlepiała we mnie wzrok pełen zdumienia
połączonego z rozczarowaniem. Że niby aż tyle pochłonęłam? Ona sama
jadła jak ptaszek, ale trudno przypuszczać, że tak samo postąpi ktoś,
kto ostatni posiłek spożył trzy dni temu (a według czasu zachodniego –
tydzień), nawet jeśli nie musi jeść, żeby żyć! Ale właściwie skąd mogła o
tym wiedzieć? Żadna z nich nie pytała, skąd tu trafiłam.
A po posiłku i kilku filiżankach herbaty jakoś doczłapałam się do łóżka…
i jak na nie padłam, tak przespałam resztę dnia i całą noc. Nawet nie
pamiętam, jak tam dotarłam. Grunt, że skręciłam nie w tę stronę i
zasnęłam nie w pokoju Keiko, tylko Metiel. Ta ostatnia nie była zresztą o
to zła; wydaje się, że niewiele czasu spędza w domu.
Ale nie tym razem.
Kiedy już opuściłam zwlokłam się z łóżka, rozziewana i z głową
tkwiącą jeszcze w snach, zastałam obie dziewczyny w kuchni. Kłóciły się o
coś, przy czym Keiko mówiła tonem tak nieznoszącym sprzeciwu, że każdy
na miejscu Metiel już dawno zgiąłby się w ukłonie i pozostał tak do
odwołania.
- To w ogóle nie powinno tak wyglądać! – Cokolwiek miała na myśli ta
ostatnia, z pewnością nie zamierzała się kłaniać, tylko trzymać własnego
zdania.
- Sama mi o tym powiedziałaś, a teraz masz coś przeciwko temu, że chcę
zgłębiać wiedzę – grzmiała Keiko. – Co zrobisz, zamkniesz mnie na klucz?
Albo ją? Jeśli twoja teoria jest słuszna, coś takiego jej nie
powstrzyma. Wyfrunie stąd na dobre i tyle będzie z naszego starania.
- Ciebie należałoby zamknąć za drzwiami o dwunastu zamkach – mruknęła
Metiel – albo w zamku o dwunastu wieżach. Nikt tutaj bardziej nie wymaga
ochrony.
O? To była z pewnością interesująca dyskusja, ale nie wypadało dłużej podsłuchiwać pod drzwiami.
- Dzień dobry – powiedziałam, wchodząc do środka. Chciałam uśmiechnąć się ujmująco, ale znów wyszło mi ziewnięcie.
- Proszę nie udawać – rzuciła Keiko, wciąż poirytowana. – Ten środek
nasenny to miała być tylko próba. Nie mógł podziałać na kogoś takiego.
- O, serio? – zdziwiłam się. – W takim razie moja podświadomość uznała inaczej. Potrzebowałam snu, a nie utraty przytomności.
- Nie było tam ani krztyny magii, słyszy pani?! Nie powinien działać na demona!
- Nie musisz być taka formalna, wiesz? – westchnęłam. – Przypuszczam, że
potrafiłabyś zmusić samego cesarza wysp Hon, żeby przynosił ci herbatkę i
ciastka.
Keiko wzięła głęboki wdech i zmierzyła mnie tym swoim badawczym spojrzeniem.
- Nie, jeszcze nie – stwierdziła. – Wciąż potrzebuję więcej siły.
Chciałam zapytać, do czego; nie wyglądała mi na kogoś, kto ma pod tym
kitelkiem żelazne mięśnie i bierze udział w turniejach sztuk walki, więc
pewnie miała na myśli siłę duchową. Zanim jednak się odezwałam, skinęła
nam głową i wyszła.
- Nie ma co się nią przejmować – skwitowała to Metiel, otwierając okno.
Niewiele to dało; co prawda w kuchni była klimatyzacja, ale przynosiła
powiew suchego powietrza, bardziej szkodliwego niż przynoszącego ulgę. –
Opowiadałam jej o demonach z mojego świata, a że siedzi w niej
niepowstrzymany badacz…
- Nie wyglądasz na kogoś, z kim zaznajamiają się demony – zagaiłam ostrożnie.
- Doprawdy? – posłała mi psotny uśmieszek. – Cóż, nie jesteś pierwsza.
- Pierwsza, która ci to mówi?
- Pierwsza, z którą się zaznajomiłam – roześmiała się dziewczynka. – Ale
tamci byli inni. Przynajmniej pod pewnymi względami. – Wyjrzała przez
okno i westchnęła cicho, po czym znów zwróciła się do mnie: – Czy
pozwolisz, że zostanę twoją przewodniczką?
- Pozwolę – kiwnęłam głową. – Sama nawet nie wiedziałabym, jak się poruszać tam na zewnątrz.
Okazało się, że wyglądanie przez okno zdecydowanie nie zapewnia
pełnego obrazu miasta, w którym się znalazłam. Przede wszystkim –
schody. Wokół każdej z wież wiją się wąskie marmurowe (?) schody. Sama
myśl o dreptaniu po nich na takiej wysokości potrafi przyprawić o
zawroty głowy. A nawet nie mają poręczy, jakby architektowi nie przyszło
do głowy, że może łatwo spaść, a wiatr wytrzęsie mózg przez uszy
jeszcze przed uderzeniem o ziemię.
- Bo rzeczywiście nie przyszło to nikomu do głowy – potwierdziła z
powagą Metiel. – Nie wtedy, gdy miasto dopiero zaczynało rosnąć.
- Mogę sobie wyobrazić, jak małe mogło być dawniej – przyznałam. – Ale
co dalej: im wyższe rosło, tym więcej dobudowywano schodów, zamiast… No,
nie wiem. Komuś zabrakło wyobraźni?
- Tutaj wszystko zaczęło się od wyobraźni – dziewczynka wydawała się
zdziwiona, że tego nie wiem. – Ale rzadko używano jej do praktycznych
celów. Do dzisiaj tak zostało. Tu jest Lira, tu nikt nie rozumuje
inaczej niż jak wiatr.
Dobra… Znam wyrażenie: „powietrze w głowie”, ale chyba nie to miała na
myśli. Pewnie raczej jakąś lekkość i nieprzejmowanie się niczym. Ale
skoro trafiłam do Wietrznego Miasta Liry, to osobą, która wyciągnęła
mnie z huraganu, musiała być Djellia – ona i Ellil byli jedynymi znanymi
mi osobami, które postanowiły tu dotrzeć… I żadne z nich nie dało znaku
życia. Do tej pory. Ale na czym to ja skończyłam opisywanie miasta? Ach
tak, na początku – na schodach. Na szczęście mają alternatywę w postaci
powietrznych pojazdów, których tu pełno – na każdy dom przypada co
najmniej jeden. Z daleka wydają się migotliwymi ważkami i ptakami,
tymczasem z bliska wyglądają raczej jak kolorowe kajaki o imponujących
skrzydłach – czy to pierzastych, czy owadzich, ale zawsze niezawodnych.
Nie potrzebują żadnego mechanizmu, zapamiętują swoich pilotów i dają się
prowadzić myślą. Usadowiłyśmy się w takiej łódeczce ze skrzydłami
biedronki – wyścielona była mięciutkim pluszem – i wyruszyłyśmy na miłą
przejażdżkę. Pojazd płynął w powietrzu pewnie i łagodnie, a mijający nas
lub stojący w oknach ludzie, ubrani w zwiewne szaty w kolorach nieba,
uśmiechali się i pozdrawiali nas uprzejmie. Wszystkie okna były otwarte
na oścież, mogłybyśmy więc zajrzeć do każdego domu – i pewnie nie dostać
za to po nosie – ale zachowałyśmy odrobinę taktu.
Niby każda wieża miała jasne i pastelowe ściany, ale nie znalazłoby się
dwóch – o większej ilości nie wspominając – w dokładnie takim samym
kolorze. Tak powiedziała mi Metiel, a i sama po pewnym czasie zaczęłam
dostrzegać mnogość rozmaitych odcieni. Najwyraźniej znano tu takie
barwy, o jakich pomyślałby mało który malarz – ale też liczba wież nie
była nieskończona. Poza tym różniły się też rozmiarami, zdobieniami,
rozmaitymi szczegółami, dzięki którym każda była rozpoznawalna i nie do
pomylenia z innymi. Metiel odzywała się co chwilę, pokazując mi coś jej
zdaniem wartego zapamiętania.
- Tu jest biblioteka naukowa – mówiła na przykład. – A tam naprzeciwko jest taka z samymi baśniami.
Aż miałam ochotę tam podlecieć i wskoczyć przez okno. Tymczasem jednak wycieczka trwała dalej.
- Tam jest ratusz – słyszałam, gdy mijałyśmy różowy budynek zwieńczony koroną. – A dalej, w najwyższej z wież, siedziba wiatrów.
Albo:
- Tu mieszkają najstarsi ludzie w mieście. Pewnie nie zgadniesz, ile mają lat.
Czy też:
- Nie, tam nie lecimy, tam jest kwatera Todda. Z pewnością nie chciałby nas spotkać.
I wreszcie:
- A w dole?… W dole jest zieleń. Park.
- To znaczy, że c o ś tam w ogóle jest? – Dopiero teraz odważyłam się
wychylić; było to dość trudne, gdy ryzykowało się oberwanie skrzydłem. –
Już myślałam, że Lira wyrasta z… Nie wiem, skąd.
- I naprawdę myślałaś, że nic tu nie rośnie? – Metiel roześmiała się
dźwięcznie. – Oczywiście, że tak, dopiero niżej nie ma już nic. Tylko…
pień. I nie, nie sprawdzałam, skąd wyrasta. Chociaż najstarsi powiadają,
że z morza.
Słuchałam jej jednym uchem, coraz bardziej pogrążając się we własnych
myślach. Im dłużej latałyśmy, tym bardziej docierało do mnie coś, co
powinnam sobie uświadomić już dużo wcześniej… A przecież Keiko
narzekała, że „nic tu nie słychać”. Jak na wietrzne miasto, Lira okazała
się wyjątkowo duszna. I cicha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz