Właściwie mogłabym się już pożegnać i wracać do domu, ale mam powody,
by na razie to odwlekać. Po pierwsze, mam nadzieję, że zobaczę się w
końcu z Djellią i Ellilem – nadal się nie pokazali i jeśli teraz wyjadę,
mogą umknąć mi na kolejne pół roku, a szkoda by było. Drugim powodem jest samo miasto – choć wygląda jak z barwnych chmur, jakby miało
zaraz wzlecieć, dziwnie mnie przytłacza; mimo to jednak jestem
zdecydowana poznać je z każdej strony. Metiel jest bardzo miłą
przewodniczką, ale ma tendencje do skakania z tematu na temat, rzucając mi wyrwane z
kontekstu informacje, jakby uważała, że i tak powinnam to wszystko
wiedzieć. Albo że szczegółów sama się dowiem – co też sobie zaplanowałam.
Skrzydlata łódeczka już na mnie reagowała, więc bez większych (akurat
ten kawałek przestrzeni był dość pusty) problemów sfrunęłam nią w dół.
Wyminęłam slalomem kilka drzew i wylądowałam na miękkiej trawie.
Gdzieniegdzie rozstawione były ławki, ale nie widziałam brukowanych
ścieżek – ani właściwie żadnych ścieżek, jakby nikt po tej trawie nie
deptał – i w ogóle otoczenie przypominało bardziej las niż park. Rosły
tam wielkie, z pewnością stare drzewa o rozłożystych koronach, z których
opadały złote i czerwone liście. Zebrałam trochę z zamiarem pokazania
ich w przyszłości komuś obeznanemu w botanice – miały niezwykłe
kształty, z pewnością nigdy nie natknęłam się na takie w światach. A
mimo wszystko… Zielone tereny Liry sprawiały ogólnie wrażenie… Nie, nie
zwyczajne, ale jakoś bardziej swojskie. W porównaniu z pnącymi się w
górę wieżami miasta wyglądały jak inny, osobny świat. No i przypominały
mi Strefę Jesienną w Teevine, co nie było bez znaczenia.
Co prawda było równie duszno i bezwietrznie jak w górze, ale
przynajmniej pachniało jesienią, dlatego postanowiłam zrobić sobie mały
spacer. Nie byłam jedyna – co chwilę trafiałam na tutejszych, witających
mnie z uśmiechem. Teraz łatwo mi było zauważyć, że wszyscy są drobni i
szczupli, a do tego poruszają się z niezwykłą gracją. Naprawdę nosili
szaty w kolorach nieba – wiadomo, jakie niebo potrafi przybierać barwy,
zależnie od pory dnia i pogody, spotykałam więc ludzi ubranych w
gwiaździstą noc, zachód słońca albo szalone burze. I wszystkich łączyło
jedno: byli tak samo… piękni. Trudno to wyjaśnić, bo niby rysy mieli
różne, nie stanowili swoich kopii. Ale ten ich wdzięk i elegancja, ta
niezwykła pogoda ducha i ujmujące uśmiechy na twarzach, ta wzajemna
życzliwość, wszystko to zachęcało do pozostania tu na zawsze, bez
przejmowania się czymkolwiek.
Tylko czy naprawdę się nie przejmowali?
Szłam tak dłuższą chwilę, pogrążając się w coraz lepszym nastroju, z
dala od jakichkolwiek cięższych myśli. Nie, nie pogrążając się – unosząc
się lekko. Unosząc się…
Oż, do licha!
Nagle poczułam, że coś łapie mnie za kołnierz – i częściowo za włosy.
Mogłam zaplątać się w jakieś gałęzie, ale nie, żadna gałąź nie
zacisnęłaby się w pięść. Au, au, au! Zostałam gwałtownie pociągnięta w
tył.
- Życie ci się znudziło?! – warknął ktoś z obrzydzeniem. I odpychająco.
Że niby mnie? A skąd ten pomysł? Po brutalnym powrocie do rzeczywistości
rozejrzałam się… i doszłam do jednego smutnego wniosku: że powinnam
była patrzeć pod nogi. Jeszcze krok, a skończyłby się pode mną grunt.
Przede mną… Przede mną rozciągała się pusta przestrzeń, ciemna jak do
reszty zachmurzone niebo. Nie wiem, co było w dole, nie miałam odwagi
spojrzeć. Zresztą nie miałam też możliwości – mój niezbyt przyjemny
wybawiciel nadal trzymał mnie mocno.
Uznałam, że mogę zrobić tylko jedno, zanim zawlecze mnie za włosy do
jaskini: nie patrząc, sięgnęłam do jego dłoni i wbiłam w nią paznokcie.
Syknął wściekle i puścił równie gwałtownie, jak złapał – na szczęście
utrzymałam równowagę i nie spadłam w przepaść.
(Prawie jak wtedy, w innym życiu, kiedy wyszłam we śnie na szczyt pewnej wieży, pamiętasz, Lex?).
Nie wyglądał na silnego – niewysoki i śliczny jak z obrazka, ze swymi
elfimi rysami i jadowicie zielonymi oczami. Ale już platynowe włosy
wyglądały na tlenione przy jego śniadej cerze, a do tego ten strój –
pomarańczowa kurtka zarzucona na czarną koszulę z koronkami tu i tam –
to wszystko czyniło go istotą z innej bajki. Innej niż Lira i na pewno
innej niż jej lasy. A może rzecz w jego wyrazie twarzy? Patrzył na mnie,
jakbym była czymś paskudnym, jakby zaraz miał popędzić do domu i
wyszorować tę nieszczęsną rękę.
- No i sama widzisz! – fuknął bez sensu (a ja zaczęłam się zastanawiać,
jak brzmiałby jego głos, gdyby mówił spokojnym tonem – chyba melodyjnie).
– Kompletna kretynko!
Otrząsnął się i pomaszerował tam, skąd przyszedł. Nieopodal zdążyła nam
się już zebrać mała publiczność, ale wszyscy rozstąpili się przed
chłopakiem, rezygnując z uśmiechów. Jakby to on był czymś paskudnym. A
kiedy zniknął nam z oczu, rzucali mi przepraszające spojrzenia.
Straciłam już ochotę na dalsze eksploracje, ale odnalezienie łódki zajęło mi jeszcze dłuższą chwilę.
- Nie, mistrzyni, nie wypatrzyłam jeszcze żadnych niezwykłych znaków –
słyszałam zza drzwi głos Metiel; starała się ukryć zdenerwowanie. – Nie
licząc braku wiatru, ale to nie to samo, zdecydowanie nie to samo.
- Nie myśl, że dam ci pozwolenie na szukanie złodzieja, dziecko –
przemówiła jakaś nieznana kobieta, a jej słowa rozniosły się echem. –
Kradzież wiatrów to niedorzeczna wymówka, oni dobrze wiedzą, co się
święci. Czekaj i obserwuj…
- Sensei?
Odwróciłam się powoli, starając się robić wrażenie pod tytułem: „Jestem
niewinna i zabłądziłam tu przypadkiem”. Keiko zmierzyła mnie chmurnym
wzrokiem, ale nie ochrzaniła – a przynajmniej nie za podsłuchiwanie.
- Jak pani mogła odlecieć na tak długo? Bez łodzi nie mogłam opuścić
domu! Mam lęk wysokości – dodała ponuro, chyba z rozpędu, bo zaraz potem
się skrzywiła.
- Ja też mam – przyznałam. – Aż tak długo mnie nie było? Ominęło cię coś ważnego?
- Poprosiłam Metiel o pomoc – powiedziała krótko i umilkła, bowiem
kryjąca się w swoim pokoju dziewczynka wystawiła głowę zza drzwi.
Najwyraźniej zakończyła rozmowę i usłyszała, że się o niej mówi.
- Ledwo się spotkałyście, a już iskry lecą – odezwała się z zachwytem. – Fajnie nam tu, nie?
- Masz na myśli, że ona ostrzy sobie na mnie język? – prychnęłam, gdy
Keiko bez słowa odwróciła się na pięcie i poszła do kuchni. – Co w tym
takiego fajnego?
- A to, że normalnie rzadko odzywa się do ludzi. Poza mną, rzecz jasna.
- Ale ja nie jestem ludziem – przypomniałam. – Jestem obiektem jej badań.
- Ano. Ale nie martw się, przed badaniami cię jeszcze obronię. W końcu to ja ją na to naprowadziłam.
- A przed ostrzeniem to już nie?…
W kuchni Metiel zabrała się do pichcenia późnego obiadu, a my, dwie
antagonistki, zasiadłyśmy przy stole. Miałam zamiar pociągnąć dziewczyny
za język odnośnie Djellii i Ellila, bo pytać o tamtą tajemniczą rozmowę
raczej nie wypadało. Swoją drogą, takie małe chucherko, a już knuje… W
każdym razie, zamiast tego skręciło mi się na moją dzisiejszą przygodę w
lesie. Kiedy opowiadałam, Keiko pochmurniała jeszcze bardziej, a Metiel
bardzo się pilnowała, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Spotkałaś naszego Todda, biedactwo? – pytała ze zmartwioną miną, ale w oczach miała chochliki.
- Też mi on nasz – mruknęła Keiko.
- No, nasz, bo przyjezdny. Tak, jak na przykład my. Ale jest jednym z
tych, którzy nie dają się lubić, oj nie! – dziewczynka pokręciła głową
jak zatroskana ciocia, co fajnie się łączyło z trzymanym w ręku
tłuczkiem do ucierania.
- Zauważyłam – skrzywiłam się. – To chyba dlatego, że sam nikogo nie lubi, co?
- Pewnie, że nie! – nagle zjeżona Keiko palnęła otwartą dłonią w blat. –
Bo jest z Omegi, ot co! Tacy jak on nie mają pozytywnych uczuć!
- Skąd wiesz, że jest z Omegi? – zapytałam szybko.
- Z tego szaleństwa w jego oczach, wie pani? – fuknęła. – Tutaj, w Lirze,
ma na tyle przyzwoitości, by chodzić bez emblematu, ale dał się już
rozpoznać na inne sposoby.
- Mówisz o nim, jakbyś należała do END-u – uśmiechnęłam się, coraz bardziej zaciekawiona, ale ucięła to jednym krótkim zdaniem:
- Nie należę do nikogo!
Zabrzmiało to jak „Nie jestem niczyją własnością”.
- Czy mam rozumieć, że jest tu więcej takich… Przyjezdnych? – spróbowałam z innej strony.
- Takich, jak on? Na razie niewielu – odpowiedziała niechętnie Keiko.
- Ale pytałam… Niekoniecznie z Omegi.
- A jaka to różnica? Oni wszyscy są tacy sami, tylko ubierają się w inne piórka!
- Nie Djellia! – zmitygowała ją ostro Metiel; wydawało się, że ma ochotę
zdzielić współlokatorkę wspomnianym tłuczkiem. Podziałało zaskakująco
skutecznie.
- No dobrze, ona nie.
Dopiero teraz, gdy miasto gasi już wszystkie światła, przyszło mi do
głowy, by wyjąć moją miniaturkę światów – zabrałam ją ze sobą, całe
szczęście! – i sprawdzić, gdzie dokładnie jestem. Wizja światów
rozpostarła się przede mną jak należy – zobaczyłam całą Domenę
Promienistych, a za Szarymi Światami obrzeża Srebrnej… No i klops. Za
nic nie mogłam zidentyfikować miejsca, w którym mogła być Lira. Ale
przecież szukałam jej w ten sposób dużo, dużo wcześniej, razem z Djellią
i Ellilem – i również bez rezultatów. To mogło oznaczać, że albo jestem
daleko poza znanymi mi domenami, albo miasto jest w jakiś sposób
ukryte. A jeśli to ostatnie, to czy mogę ufać, że Pokrzywa mnie
znajdzie? Albo ktokolwiek? Albo że sama się nie zgubię wracając?
Na szczęście jutro spotkam się z Djellią i może wszystko mi wyjaśni. Tak
mi powiedziała Metiel – że jutro wraca. Nie wiem tylko, skąd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz