Ktoś inny mógłby tu znaleźć materiał na kryminał, ale ja piekielnie
słabo znam się na dedukcji i za bardzo lubię ułatwiać bieg historii.
Wczesnym rankiem zbudziło nas głośne pukanie do drzwi. Obie wstałyśmy
bez większego problemu, choć Keiko do późnych godzin siedziała nad tą
swoją aparaturą, która chrzęściła, bulgotała i nie ułatwiała zaśnięcia.
Otworzyłyśmy, tłumiąc ziewanie – za drzwiami stała Djellia w
towarzystwie nieznajomej pani o wysoko upiętych – co dodawało jej
wzrostu – jasnych włosach, w których błyszczały małe gwiazdeczki.
Gwiaździsta była też jej szata, ale o to w Lirze nietrudno.
- Wybaczcie, że tak z samego rana, ale wzywają was do parku – odezwała
się Djellia z przepraszającym uśmiechem. Liryjska dama skinęła tylko
głową, przyglądając się nam uważnie. Jak na tak drobną osóbkę emanowała
niezwykłym dostojeństwem.
- Po co? – zapytała konkretnie Keiko, bardziej zaciekawiona niż zaniepokojona.
- Nie jestem pewna… Władze miasta wezwały wszystkich przybyszów.
Chętnie zażartowałabym sobie z Djellii i jej stopnia przynależności do
miasta, ale sprawa wydawała się poważna, poza tym trzeba się było
ogarnąć i ruszać, zamiast tracić czas na pogawędki. Nie leciałyśmy
żadnym z naszych pojazdów, tylko stylową, zdobioną gondolą mieniącą się
różnymi odcieniami błękitu. Spływałyśmy w dół, ciągle w dół, bez jednego
słowa. Djel i Keiko popatrywały z ukosa na jasnowłosą, której milczenie
nie zachęcało do rozmowy. Ciekawa byłam jego przyczyny, ale jednak było
mi trochę głupio pytać.
Gondola wylądowała w parku, w pobliżu drzewa tak wysokiego i smukłego,
jakby chciało wyrosnąć równe domom, a przy tym pozbawionego liści, jakby
pogubiło je z wysiłku. Przyjęła nas jeszcze jedna kobieta i trzech
mężczyzn, wszyscy równie dostojni i gwiaździści jak ich milcząca
towarzyszka. Resztę zgromadzonych stanowili przybysze: od razu
wypatrzyłam zaciekawioną Mirandę i rozdrażnionego Todda. Był też elf,
który wyglądał na uczonego i wyraźnie zastanawiał się, co tu właściwie
robi; obok wysoki i potężny jegomość o sylwetce jakby wykutej z kamienia
przyglądał się wszystkim podejrzliwie, gładząc dłonią rękojeść
niedorzecznie małego sztyleciku wiszącego u pasa. I jeszcze jakaś
kobieta w ciemnym płaszczu z kapturem, który skrywał jej oblicze.
Muszę przyznać, że jak na rosnące wciąż grono przybyszów było nas zadziwiająco mało. I nie tylko ja tak uznałam.
- A zatem brakuje dwojga – odezwał się starszy wiekiem liryjczyk o
długich włosach związanych w węzeł. Pozostali, najwyaźniej zarządzający
miastem, ustawili się po obu jego stronach. Niemal tuż pod drzewem –
oddzielała ich od niego tylko spora sterta opadłych liści.
- Trojga – poprawiła go głośno Djellia, budząc tym konsternację całej piątki.
- Dwojga – wtrącił z naciskiem głos, którego dawno nie słyszałam.
Wszystkich zaskoczył orzeźwiający powiew chłodnego powietrza, a po chwili między mną a Djellią stanął Ellil.
- Tylko że mnie jakoś nikt nie wezwał – westchnął rozdzierająco, po czym położy nam ręce na ramionach. – Cześć, panny.
- Cześć, wariacie – uśmiechnęłam się serdecznie.
Odwzajemnił uśmiech, ale nie powiedział nic więcej, chyba na coś
czekając. Dziwnie wyciszony, pomyślałam, ale może to tylko z powodu
zmęczenia? Bo z całą pewnością wyglądał na zmęczonego. Mogłam sobie
tylko wyobrazić, jak bardzo. Ale pogody ducha nie utracił.
- Nie chcieliśmy cię kłopotać tą sprawą – próbował wyjaśnić tamten
człowiek, który rozpoczął zebranie. Może był przewodniczącym ichniej
rady miejskiej, a może po prostu miał najwięcej do powiedzenia. Na
pewno, w porównaniu z tą milczącą panią.
- Dlaczego nie? – Ellil uniósł brwi. – Cokolwiek to jest, dlaczego nie jest m o j ą sprawą?
- Bo nie jesteś jednym z nich! – huknął inny liryjczyk, wyższy od swych
pobratymców i obdarzony naprawdę donośnym głosem. Pozostali z niepewnymi
minami cofnęli się w stronę sterty liści.
- W takim razie jestem jednym z was? A mimo to… – srebrnowłosy puścił
nas i postąpił dwa kroki do przodu. – Kiedy tamten zabrał wszystkie
wiatry, na mnie nawet nie zwrócił uwagi. Bo nie byłem jednym z nich.
Nie widziałam wyrazu jego twarzy, nie byłam pewna, czy kpi sobie z
tamtych, czy raczej dopadło go zgorzknienie. Ale potem na moment
odwrócił się i mrugnął do nas.
- Zobaczmy wreszcie, co za trupa chowacie w tej szafie – powiedział i
dmuchnął na nich, mocno, tak mocno, że zapragnęłam stanąć mu na drodze i
zanurzyć się w wietrze, z dala od codziennej dusznej ciszy. Tymczasem
jednak załopotały szaty członków rady i rozwiały się liście, których
okazało się nie być tak dużo, a jedynie tyle, by zakryć…
- O cholera – bąknął Ellil i oklapł jak przekłuty balonik. – Nie powiedziałem tego dosłownie.
Trup istotnie był, i to na moje oko dość świeży. Pierwsi podbiegli
Miranda i kamienny jegomość, by odgarnąć resztę liści i odsłonić
leżącego pod nimi mężczyznę w szarym stroju z kapturem, typowym dla
vlexińskich Wojowników Cienia. Drobnego, o smagłej – teraz zaś raczej
poszarzałej – skórze i długich uszach z mnóstwem kolczyków, co
zauważyłam, gdy wraz z dziewczętami podeszłam bliżej. Oczy miał szeroko
otwarte, a usta ułożone jak do krzyku, ale bez wątpienia nie żył od paru
dni.
- Znalazłam go podczas… nocnego spaceru – przemówiła tajemnicza kobieta w
ciemnym płaszczu. – Właściwie to potknęłam się o niego. Był tak samo
niedbale ukryty, jak teraz.
- I od razu spieszy pani z wyjaśnieniami, żeby odsunąć od siebie
podejrzenia, pani Igerno Aalfinn? – prychnął elfi uczony, zszokowany
niespodziewanym widokiem. – Wszyscy tutaj wiemy, jak wyglądają te pani
nocne spacery.
- Bo wszyscy tutaj zabawiacie się w szpiegowanie innych – odcięła się z
ponurą miną, a kamienny jegomość oraz ku mojemu zaskoczeniu Keiko posłali elfowi
nieprzyjazne spojrzenia. No proszę, niby znałam mało kogo wśród
zgromadzonych, ale wystarczyło pokazać im trupa, żeby sporo się o nich
dowiedzieć. Na przykład kto kogo nie lubi.
Tymczasem liryjczycy bardzo starali się nie patrzeć na zwłoki i nawet
odsunęli się na bezpieczną odległość. Oprócz jednej z dam – nie tej
milczącej, ale drugiej, o czarnych włosach spływających aż do pasa w
swobodnych falach.
- Przedstawił się jako Invril Yunn Kall – oznajmiła sztywnym, oficjalnym
tonem, któremu przeczył smutny wyraz oczu – i mienił się Oddanym
Ładowi.
- Taak – zmartwiła się Miranda. – Czyli jak nic, wszystko będzie na nas.
– Spojrzała znacząco na Todda, który posłał jej drapieżny uśmiech,
zupełnie nie pasujący do jego delikatnych rysów.
- Nie chcemy was o nic oskarżać – domniemany przewodniczący wyglądał na
zmieszanego. – To sprawa między wami, gośćmi. My w Lirze nie walczymy
między sobą od Trzeciego Poruszenia.
- Trzy wieki temu – dodał ten o donośnym głosie. – A i wtedy próbowaliśmy się tylko bronić.
Po tych słowach nastała niezręczna cisza, a co sobie myśleli wezwani tu
przybysze, nie wiadomo, zachowali bowiem swe spostrzeżenia dla siebie.
Oprócz jednej osoby.
- I po to nas tu sprowadziliście?! – wykrzyknął Todd z piskliwym,
upiornym śmiechem. – Żeby nam to powiedzieć?! Umywacie ręce, a my
zabieramy n a s z e g o trupa i wracamy do własnej piaskownicy?!
- Trudno mi się nie zgodzić – mruknęła z niechęcią Keiko. – Już
myślałam, że zechcą przeprowadzić jakieś śledztwo, wydać osąd, ale to?…
Przyznam, że pewnie zadałabym podobne pytania, gdyby oni mnie nie
uprzedzili… Ale patrząc na tych smutnych, krańcowo zmieszanych ludzi z
Wietrznego Miasta chyba więcej rozumiałam. Jeśli ktoś przez trzysta lat
nie widział na oczy innej śmierci niż naturalna – o ile w ogóle – jak
miał się zachować w jej obliczu? Pewnie dostać histerii albo… tak, jak
oni, trzymać się z dala z nieufnością. Swoją drogą, trudno mi sobie
wyobrazić tyle lat absolutnego pokoju. Żałowałam, że nie wiem więcej na
temat historii miasta… I żałowałam zarówno nieżyjącego Oddanego, jak i tej
piątki, niezdolnej poradzić sobie z całą sytuacją.
- Ten człowiek nie ma żadnych ran – wtrącił nagle kamienny. – Nie wydaje
mi się, by zginął w walce. Ale ten wyraz twarzy… Całkiem, jakby coś go
śmiertelnie przeraziło.
- Albo ktoś – dodał cicho elf.
- Nie człowiek, tylko vlexin – pokręciłam głową z niedowierzaniem. – To
rasa nieulękłych wojowników. Nie da się ich przestraszyć na śmierć.
Chyba że jest się Xellą-Mediną.
- Wiem, że niewielu Oddanych cieszy się powszechną sympatią – ciągnęłam –
ale tutaj, w tym cichym mieście, zabicie kogokolwiek oznacza chyba
przyciągnięcie ogólnej uwagi?
- Owszem, inaczej by nas tu nie było – przyznała Djellia – a wątpię, by przeraziło go coś… tutejszego.
Ellil tymczasem rozglądał się wkoło.
- Była mowa o dwojgu – powiedział z namysłem. – Nie widzę wśród nas
małej Metiel, ale kogo jeszcze brakuje? Kogoś, kogo nie znam?
- Cztery dni temu przybył pewien człowiek i domagał się rozmowy z tobą –
przypomniała sobie Djellia. – Ani nie było w nim nic strasznego, ani
nawet niezwykłego.
- I wyniósł się niezauważony? – nie mógł się nadziwić elf.
- Ty nie zauważyłbyś końca świata zza twoich książek – skomentowała złośliwie ta zakapturzona kobieta, Igerna.
- I nikt nawet mnie o nim nie zawiadomił?! – syknął Ellil, odwracając
się na pięcie w tę stronę, gdzie stali liryjczycy… Stali. Jakąś chwilę
wcześniej, mogłabym przysiąc. Chociaż właściwie, kiedy przestałam
zwracać uwagę?
I proszę, z sądu zrobiła nam się burza mózgów. A niech im będzie, trup jest nasz, my się nim zajmijmy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz