No dobrze, już się wyspałam, więc mogę kontynuować.
Obudziłam się w niewielkim, zacienionym pokoju. Dokoła panowała cisza
jak makiem zasiał i bałam się choćby westchnąć, żeby jej nie przerwać.
Zresztą właściwie nie miałabym czym – czułam się jakby wypompowano ze
mnie całe to przesycone czarami powietrze, którego nawdychałam się w
Faërie. Nie mówiąc już o tym, że było dość duszno. Zrzuciłam z siebie
kołdrę, ale jeszcze nie wstałam, nie wiedząc, jaka jest pora dnia… I nie
zastanawiając się nad tym. Nie myślałam o niczym, dopóki nie poczułam –
i nie uwierzyłam – że żyję.
Oczywiście nie było ze mną tak źle, bym miała się nad sobą użalać. Nie
rozpadłam się na strzępy, jak po niespodziewanej wizycie w Szarych
Światach, ale nie wiedziałam, na jak długo ten magiczny huragan wytrząsł
ze mnie świadomość. Poza tym nie był to pierwszy raz, gdy urwał mi się
film i ocknęłam się w obcym miejscu – takie sytuacje od dawna mam już
zakodowane w głowie jako „podejrzane”. Po przeanalizowaniu wszystkich
najczarniejszych scenariuszy zdałam sobie wreszcie sprawę, że wciąż mam
na sobie ciuchy, w których udałam się do Faërie. Czyli w żadnej klinice
psychiatrycznej mnie nie zamknięto – jedna opcja odpadła. Nie miałam też
zablokowanej mocy i gdybym chciała, mogłabym się stąd teleportować, ale
ciekawość na razie przeważyła…
Naturalną koleją rzeczy zorientowałam się, że w pokoju odrobinę
pojaśniało. Co prawda drzwi były zamknięte, a jedyne okno zasłonięte
okiennicami, ale przez szczeliny wpadały jednak promienie słońca. Nie
dziwiłam się zatem duchocie, która tu panowała, a zaczęłam planować
zemstę na tym kimś, kto mnie w niej umieścił. Zdecydowanie nie jestem
ciepłolubną istotą i o d r ó ż n i a m świeże powietrze od… cóż, braku
powietrza.
Mogłabym się tak wylegiwać godzinami, ale wreszcie zwlokłam się z łóżka,
by się rozejrzeć. Pokoik urządzony był skromnie, oszczędnie, jakby
zamieszkująca go osoba nie dbała o wystrój. Ale o edukację już tak –
jedną ze ścian zajmował regał pełen naukowych książek w różnych
językach. Na innej, w pobliżu drzwi, wisiało zdjęcie odświętnie ubranej
pary o uroczystych obliczach; dalej zaś zobaczyłam dziewięć kalendarzy, z
których każdy odnosił się do innej części światów. Pierwszy był
podzielony na piętnaście miesięcy, które liczyły sobie po czterdzieści
dni, a reszta była nie mniej dziwaczna. Dopiero ósmy z rzędu wyglądał
znajomo, podzielony na cztery części, dla każdej ze stron Domeny
Promienistych – wskazywał siódmy września, czyli minął dopiero tydzień
od wyprawy do Faërie. I bardzo dobrze. Z haczyka na drzwiach –
zamkniętych, sprawdziłam – zwisała moja torba w stanie nienaruszonym.
Pod oknem natomiast stało biureczko, przy którym natychmiast usiadłam… I
zaczęłam spisywać wrażenia z wyprawy. Wiem, ktoś mógłby się przyczepić,
że powinnam była zająć się czymś sensownym, na przykład wydostaniem się
z tego pokoju i rozeznaniem się w sytuacji, ale dlaczego tak od razu?
Nie czułam zagrożenia ani potrzeby pośpiechu, a z weną się nie
dyskutuje, tylko się korzysta. Nawet o duchocie zapomniałam.
Pisałam tak, dopóki nie usłyszałam szczęku przekręcanego klucza. Drzwi
otworzyły się z głośnym skrzypieniem i stanęło w nich niskie stworzenie o
pyzatej twarzy i prostokątnych okularach na nosie. Wyglądało na
kilkanaście lat, ale z powodu obszernego – i poplamionego – kitla i
krótko ostrzyżonych włosów miałam problem z rozpoznaniem płci. Grunt, że
było lekko zdziwione na mój widok – a mnie zastanowiło to zdziwienie.
- Powinnam sobie iść? – pierwsza przełamałam ciszę. Małe wzdrygnęło się i pokręciło głową.
- Nie, nie. Nie! – jedno powtarzane słowo, a proszę, jaka intonacja, ile
możliwych tonów! – Po prostu nie spodziewałam się, że tak prędko się
pani obudzi. Nawet śniadania nie ma. Jeszcze nie zdążyłyśmy zrobić
zakupów na dzisiejszy dzień – dodała (po głosie wywnioskowałam, że to
jednak dziewczyna) tonem usprawiedliwienia. Nie jestem pewna, w jakim
języku się do niej odezwałam, ale odpowiedziała po angielsku, z
rozczulającym akcentem. Wcale nie pomogło mi to określić, gdzie
trafiłam.
- Nie lepiej było zająć się tym dzień wcześniej? – podsunęłam, mając
nadzieję, że nie brzmię przemądrzale. Moja rozmówczyni może i była
młodziutka, ale nie wyglądała na głupią smarkulę. – Zresztą wystarczyłby
mi kubek herbaty.
- Dobrze to rozumiem – dziewczyna błysnęła zębami w uśmiechu, ale zaraz
go skryła. – Kiedy jestem zajęta, zapominam o jedzeniu, nawet nie czuję
się głodna. Nie wątpię, że pisarze też tak mają, kiedy pogrążą się w
tworzeniu… Za to moja współlokatorka najbardziej lubi skadyjskie
bułeczki, które najlepiej smakują świeże. Pewnie w tej chwili buszuje po
targowisku.
Mówiła lekkim, uprzejmym tonem, ale patrzyła… Nie, nie z niechęcią, lecz
czujnie i wyczekująco. I co chwilę rzucała okiem gdzieś za mnie (co za
sformułowanie, właśnie wyobraziłam je sobie dosłownie). Uśmiechnęłam się
i już miałam zapytać, co tu, u licha, robię, kiedy nagle znów się
wzdrygnęła, jakby przeszedł ją zimny dreszcz, co było absurdalne w tej
atmosferze.
- Bardzo przepraszam, że się tak zaniedbałam i nie przedstawiłam –
wyrzuciła z siebie jednym tchem, skłaniając lekko głowę. – Nazywam się
Mizuhana Keiko. A pani jest, jak rozumiem, panną Al’Wedd.
- Skąd znasz moje nazwisko? – zainteresowałam się. Głupio byłoby pytać,
skąd zna mój zawód, skoro co rusz zerkała na leżący za mną zeszyt.
- Powiedziała mi je ta oneesan od wiatru – wyjaśniła. – To ona wyciągnęła panią z magicznego huraganu.
Nie pamiętałam, by ktoś mnie wyciągał, a na hasło „wiatr” przychodziło mi na myśl więcej oniisanów niż oneesan,
ale to już była istotna informacja. Miałam nadzieję, że Pokrzywa też
jakoś wyskoczyła z tej nawałnicy i mnie znajdzie – a jeśli nie, to albo
machnęła na mnie ogonem i poszła się obijać, albo powinnam zacząć się
martwić… O, właśnie.
- Dawno to było? – przypomniałam sobie.
- Wczoraj po południu – odpowiedziała Keiko, wciąż czujnie mierząc mnie
wzrokiem. Spodziewała się, że będę bardziej niedysponowana?
- Cóż, cieszę się, że jest gdzieś tu ktoś, kto mnie zna – stwierdziłam. – Gdziekolwiek jest owo „tu”.
- To pani nie wie?… – dziewczyna wciągnęła powietrze ze świstem. –
Przepraszam – dodała szybko, po czym wyjęła z kieszeni kitla jakiś mały
aparacik i wcisnęła guzik. Odwróciłam się – rozsuwane na boki okiennice
odsłoniły przede mną imponujący widok. Prawdziwe miasto tysiąca wież,
taka była moja pierwsza myśl. A potem przyszły mi do głowy raczej kwiaty
– w jasnych, łagodnych kolorach – wyrastające z jednej łodygi czy też
gałęzi, a z kolei takich grubszych gałęzi było mnóstwo i wszystkie
niknęły gdzieś w dole, w delikatnych chmurach. Między wieżami o
fantazyjnych kształtach przemykały cicho… w pierwszej chwili myślałam,
że ptaki, ale po przyjrzeniu się okazały się pojazdami, o skrzydłach
niekoniecznie ptasich. Niebo było tu i ówdzie ozdobione czarnymi
plamami, jakby odwrotnością gwiazd, ale słońca nie wypatrzyłam; to, co
przedtem wzięłam za jego promienie, było tak naprawdę światłem latarni,
wyrastającej wprost ze ściany. Zauważyłam takie przy wielu innych oknach
i pomyślałam, że muszą robić niezwykłe wrażenie nocą. Tylko jak wysoko
się znajdowałam, skoro nie mogłam dostrzec ziemi?
Odsunęłam się od okna, czując, że mi trochę słabo. Keiko natychmiast z
tego skorzystała i sama wystawiła głowę na zewnątrz. Trwała tak przez
chwilę, aż wreszcie schowała się do środka z grymasem zniechęcenia.
- Coś się stało?
- Nie wie pani? – spojrzała na mnie zdziwiona. – Przecież nic nie
słychać. Od tak dawna nic nie słychać… Przepraszam – otrząsnęła się jak
mokry szczeniak. – Już zaczynam mówić jak oni.
- Oni czyli kto?
- Mieszkańcy tego miasta. Zadaje pani takie pytania, jakby była tu pierwszy raz.
- Bo i jestem – wzruszyłam ramionami, na co zdumiała się jeszcze bardziej.
- Dlaczego?!
- Czy ja wiem? Przypuszczam, że po prostu trudno tu trafić – mruknęłam. –
Gdybym wiedziała o takim miejscu, może przyciągnęłabym tu… kogoś ze
statkiem powietrznym.
- Wcale nie trudno! – zaprzeczyła żarliwie Keiko. – Ja po prostu
usłyszałam piosenkę i trafiłam tu za nią!… I to był bezmyślny,
nierozsądny krok – dodała już spokojniej, smutniej. – Bo było tu
inaczej, niż się spodziewałam.
Wyjrzałam znowu przez okno, próbując dostrzec coś niewłaściwego w tym
mieście świateł, w tym skupisku wież próbujących sięgnąć nieba. Jakieś
skojarzenia przychodziły mi do głowy i uciekały, jedno po drugim, zanim
udało mi się je złapać.
- Chyba mam ochotę przyjrzeć się bliżej – stwierdziłam na głos, po czym
usiadłam przy biurku i naskrobałam krótką notkę do Vanny, że żyję, że
pozdrawiam, że Pokrzywę w razie czego spacyfikować i że potencjalna
opowieść. Chociaż może raczej wizja, nie jestem pewna – nie miałam
jeszcze słów. Wiadomość wysłałam bez problemów, zatem mogłam liczyć
również na bezpieczny powrót. Dziewczyna w kitlu przez ten czas nie
przestała mnie obserwować, nadal z uwagą i namysłem.
- Keiko-chan – zaczęłam, wybijając ją tym z zadumy. – Znasz może jakieś
lokum, w którym mogłabym się zatrzymać? Chętnie zostałabym na dłużej.
- Proszę się nie spoufalać – zaprotestowała z urazą. – A poza tym zrobi
nam pani przykrość odmawiając pozostania u nas. Tamci dwoje mnie zabiją,
współlokatorka mnie zabije, a potem sama się zabiję za wypuszczenie z
rąk takiej szansy… – urwała, jakby powiedziała za dużo. Według mnie
powiedziała wręcz za mało, ale przynajmniej rozważyłam każde słowo.
- Dwoje – powtórzyłam powoli. – Ta twoja oneesan od wiatru? I
chłopak o srebrnych włosach?
Nie zdążyła mi odpowiedzieć, bo gdzieś za
ścianą trzasnęły drzwi i rozległ się tupot biegnących nóg.
- Keiko? Keiko, gdzie się schowałaś? – dobiegł nas rozradowany dziewczęcy głos.
- Jakby było gdzie się schować w tym mieszkaniu! – odkrzyknęła zawołana.
Po chwili do pokoju dość małego, by go zapełnić dwiema osobami, wpadła
jeszcze trzecia. Wyglądała młodziej od Keiko, może na dwanaście lat, a
choć również nosiła krótką fryzurkę (ale staranną, z równo przyciętą
grzywką), nie można jej było pomylić z chłopcem. Miała na sobie długą,
powiewającą sukienkę, a w ręce trzymała wypchaną torbę, która wydawała
się zbyt ciężka, by nią wywijać. Dziewczynka jednak wywinęła z
rozmachem, omal nie trafiając w głowę koleżanki. Na szczęście ta
uchyliła się z doskonałym refleksem.
- Metiel – powiedziała z wyrzutem. – Czy mogłabyś…
- Co?… A, wybacz – roześmiała się dziewczynka, po czym zdjęła pantofelki
i wykopała je za drzwi. Energia rozpierała ją, jakby była gromadzona
przez lata i dopiero teraz znalazła jakieś ujście. – Potem będziesz
mogła je poukładać i znaleźć przy tym wewnętrzny spokój.
- Nie o tym mówiłam – pokręciła głową Keiko. – Nie pamiętasz, że mamy gościa?
- Pewnie, że pamiętam! Dlatego właśnie poszłam do tej części targowiska,
gdzie nigdy nie zapuścisz się z własnej woli. I wiesz co? Dzisiaj ja
gotuję! – zakończyła z triumfem i okręciła się na pięcie, zwracając się w
moją stronę.
- Na imię mam, jak słychać, Metiel – przedstawiła się mrużąc duże
bursztynowe oczy; podobne miał Tenari. I Xella-Medina. – Ale może znajdę
sobie jakieś nowe. Nawet mój opiekun nie był co do niego przekonany. A
teraz przepraszam, ale idę przerowadzać eksperymenty na obiektach
jadalnych. Dziś będzie po elmekiańsku!
Mrugnęła do mnie, przesłała Keiko całusa i wypadła z pokoju jak wicher,
nie potykając się przy tym o własne buty ani nie zderzając się ze
ścianą.
- Jakby było po co się wysilać – mruknęła Keiko do siebie. – Przecież się
popłacze, wariatka jedna, kiedy zobaczy nietknięty posiłek.
- Dlaczego? – zapytałam. – Aż tak kiepsko gotuje?
- Skąd, gotuje świetnie – obruszyła się w imieniu młodszej koleżanki. –
Ale mój żołądek raczej ciężko znosi te egzotyczne potrawy, no a pani…
- Co, ja? – zdziwiłam się. – Aż się nie mogę doczekać, widząc jej
entuzjazm. A w ogóle to napiłabym się herbaty – przypomniałam. – Macie
może jakąś zieloną?
Tym razem spojrzała na mnie jakbym nagle dostała
tęczowych skrzydeł i zaczęła fruwać po pokoju, śpiewając sprośne
piosenki. A przecież chwilę wcześniej rozmawiałyśmy sobie zwyczajnie o
śniadaniu…
- …Mamy – odpowiedziała zduszonym głosem i wymaszerowała z pokoju, kręcąc głową nad jakimś sobie tylko wiadomym nieszczęściem.
Skoro znowu nie miałam nic do roboty, otworzyłam zeszyt, by dokończyć
pisanie. Na szczęście wena nie uciekła, ale i tak co rusz odrywałam
wzrok od tekstu, bo widok z okna skutecznie rozpraszał moją uwagę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz