28 IX

Z osłupiałą miną stałam po kolana w piachu i spoglądałam na anioła.
Po chwili przybiegła Djellia, która postanowiła ukryć łódkę za skałą, przez co ominął ją mały huragan, wywołany łopotem potężnych skrzydeł. Przybiegła, zobaczyła i kichnęła, gdy małe puchowe piórko spadło jej na nos.
Anioł był barwny jak tęcza i świetlisty jak księżyc. Skrzydła miał naprawdę imponujące, włosy rozwiane, a strój zupełnie jakby wymieniał modowe doświadczenia z Geddwynem. Unosił się w powietrzu, na tle zachodzącego słońca, rozkładając ręce jak do błogosławieństwa – brakowało tylko muzyki sfer niebieskich, zresztą może piasek w uszach nie pozwalał mi jej usłyszeć. Patrzyłam więc tylko, jak z góry, w otoczeniu białych piór, spływa powoli Vanny – dostojnie i z wyrazem twarzy mówiącym: „patrzcie, jaka jestem cierpliwa”. Kiedy stanęła lekko na piasku, natychmiast obsypał i ją, sprawiając, że cały efekt diabli wzięli.
- Jake – powiedziała, spoglądając w górę. – Będziesz jeszcze musiał popracować nad szczegółami.
Anioł niefrasobliwie pomachał jej ręką – na szczęście już nie skrzydłami – po czym zwrócił się do mnie:
- Pozwól, że powierzę ją twojej opiece, zanim znów mi serce z jej powodu wyskoczy.
W odpowiedzi uśmiechnęłam się szeroko, aż mi piasek między zębami zachrzęścił, a wtedy anioł zniknął, zadowolony z wykonanej misji.
- „Znów”, terefere – prychnęła moja kuzynka i otrzepała się. Przynajmniej z grubsza.
- Kto… to był? – urywany głos Djellii mógł być oznaką zdziwienia, ale ponieważ mało co potrafiło ją zaskoczyć, uznałam, że po prostu próbuje się nie roześmiać.
- Kolega z pracy – Vanny machnęła ręką. – Te anioły mają tak teatralne zapędy, że dziwię się, czemu nie załatwił żadnej fanfary.
Ach, więc jednak nie było muzyki…
- Kolega z pracy, a zachowuje się jak nadopiekuńcza niania – zauważyłam. – Co zmalowałaś tym razem?
- Tym razem nic, słowo daję. Byłam tylko niewinną ofiarą… i właśnie też zaczynasz się tak zachowywać.
- Nie bój się, już nie będę…
Roześmiała się z niedowierzaniem, po czym zmierzyła z góry na dół mój strój, burcząc coś o rozmaitych wariatach, którzy nawet nie dadzą się dziewczynie przebrać. Faktycznie, była ubrana zbyt ciepło jak na pustynię i teoretycznie o wiele zbyt ciepło jak na piekło, choć z tymi piekłami też różnie bywa. Podobnie jak z siedzibami aniołów oraz z ich mieszkańcami… Chyba każdy świat ma jakieś opowieści o nich i niekiedy są jednakowe albo przynajmniej zbliżone, ale o tym mogłaby więcej opowiedzieć moja kuzynka. Jakby nie wystarczyło, że jej przełożony rywalizował był z pewnym typem spod ciemnej gwiazdy o względy kobiety, której ciało zajmowała obecnie Vanny, to jeszcze okazał się wygnańcem z nieba, co pewnie było powodem… hmm, jej ostatnich wojaży, o których jeszcze mi opowie, nie wywinie się. Było nie było, jej list składał się w większej części z wody. Ale dosyć dygresji, grunt, że wraz z Djellią przetrząsnęłyśmy bagaże i już po chwili Vanny była przebrana w strój podobny do mojego, tylko bardziej pastelowy.
Wreszcie wszystkie trzy z piskiem rzuciłyśmy się w stronę źródełka, które biło z wysokiej skały i wpadało do malowniczej sadzawki, wokół której rosły palmy i mnóstwo innej, całkiem bujnej roślinności, zdającej się nie zwracać uwagi na rozpościerającą się wkoło pustynię. Albo śmiać się z niej. Czy płynęła pod nią jakaś podziemna rzeka? Jak głęboko w dół sięgała skała, dająca przyjemny cień? Wyglądało to, jakby bogowie wiciągnęli ją spod ziemi i ustawili w charakterze parawanu, bo spodobało im się akurat tu urządzić mały kurort.
- Nadjeżdża jakaś karawana – Djellia pierwsza oderwała wzrok od źródełka.
- No to świetnie – ucieszyłam się. – Jeśli masz już dość wożenia mnie, możesz wreszcie lecieć po swoją literaturę. Oni na pewno będą znać drogę do Aziz-Dui.
Poniewczasie zaniepokoiłam się, czy Djellii nie urazi taka odprawa, ale nie, zrozumiała ją dokładnie tak, jak chciałam. Zaczynała ją już nudzić pustynna monotonia, a działanie słońca mogło się ciężko zemścić na jej jasnej cerze. Nie mówiąc już o obowiązkach wobec Liry… Szybko rozdzieliła bagaże, wyściskała nas na pożegnanie i tyleśmy ją widziały.
Wielbłądy zbliżały się coraz szybciej – niezbyt liczne, ale objuczone do granic możliwości. Tylko kilka z nich nosiło jeźdźców, lecz i te nie ustrzegły się przed dodatkowym ciężarem pakunków. Do tego jeszcze pilnowała ich grupa innych jeźdźców, którzy nosili czarne opończe i dosiadali rączych rumaków. Wymachiwali groźnie bronią, śmiejąc się w głos. Jak cenne towary mogła wieźć ta karawana?
- Coś mi się zdaje, że to nie są ochroniarze – powiedziała cicho Vanny, przyglądając się przybyszom. Skinęłam głową i bez słowa sięgnęłam w międzysferę, aby przywołać swój łuk. Tak na wszelki wypadek – na razie skryłyśmy się w cieniu, gdzie na pierwszy rzut oka trudno nas było wypatrzyć… Tak nam się przynajmniej wydawało.
Karawana tymczasem dotarła do oazy i okutani w czerń wojownicy zaczęli grozić nieszczęsnym kupcom szablami i kindżałami, krzycząc i śmiejąc się jeden głośniej od drugiego. Tamci zaś prędko zsiedli z wielbłądów i zaczęli zdejmować z nich juki.
- O waleczni synowie pustyni – mówili przy tym. – Zabierzcie nasz nic nie warty towar, jeśli to was zadowala, ale nie krzywdźcie nas w niehonorowej walce, skoro nie mamy nawet broni! Przyrzekamy, że odpłacimy wam w dwójnasób za waszą litość!
- Ciekawe, czy zawsze przemawiają tak podniośle, czy tylko kiedy im coś grozi – szepnęła do mnie Vanny. Nie wypadało mi się roześmiać, więc tylko trzymałam Przekorę Erlindrei w pogotowiu.
- Czyżbyście woleli uschnąć na pustyni, zamiast zginąć od jednego ciosu, gdy zabierzemy także wasze wielbłądy? – zarechotał rozbójnik w podartym stroju, jakby miał za sobą spotkanie z lwem (na pustyni?!). – A co do niehonorowej walki, ten młokos może wam wiele o niej opowiedzieć, a przekonacie się, że nie możemy się z nim równać!
- To prawda! – dołączyli do niego inni. – Zakradł się do nas podstępem, kiedyśmy spali, i próbował poderżnąć nam gardła! Szczęściem nasz konie okazały się czujniejsze i nas pobudziły.
W pierwszej chwili nie wiedziałyśmy, o kim mówią, ale potem zauważyłyśmy, że jeden ze zbójów, chłop jak dąb, ubrany jakby właśnie okradł królewski skarbiec i trochę za bardzo się z tym obnosił, stoi w pewnej odległości od swych kompanów. Trzymał wodze równie wielkiego czarnego konia o białych pęcinach, na którym siedział chłopiec odziany w równie dostatni strój, ale za to umiejący go nosić; jego wierzchnia szata sięgała niemalże do ziemi, a turban ozdabiały skrzące się kamienie. Ręce trzymał za plecami, prawdopodobnie związane; nie ustawał w próbach uwolnienia się, mówiąc coś przy tym cicho, ale wielki zbir nie zwracał na to uwagi. A to dlatego, że przypadkiem nas zobaczył… W każdym razie zauważył Vanny, bo ja zdążyłam schować się za pobliską palmą. Podszedł krokiem zwycięzcy, obejrzał ją sobie od stóp do głów – trzeba tu rzec, że nie pozostała mu dłużna – i roześmiał się donośnie.
- A to dopiero nam się trafiło! – zakrzyknął. – Chodźcie, moi kamraci, i zobaczcie, jakaż perła umili nam drogę powrotną!
Zbliżyli się z ciekawością i wyraźnie spodobało im się to, co zobaczyli, bo zaczęli wymieniać między sobą komentarze niekoniecznie nadające się do zapisania.
- A co zrobimy z tą drugą, panie? – zapytał któryś rozbójnik, gdy poczułam się pominięta i wyszłam zza palmy. – Lepiej nie ściągać na siebie gniewu bożego…
- Zabierzemy ją ze sobą – machnął ręką herszt, nie rzuciwszy na mnie choćby okiem. – Z pewnością w najbliższym mieście dostaniemy za nią spory okup.
- Miałem na myśli… że ona celuje do nas z łuku.
- A więc na co czekacie?! Rozbroić ją! – rozsierdził się, że musi im tłumaczyć tak oczywiste rzeczy. I ten moment wykorzystała Vanny na wymierzenie mu wspaniałego kopniaka w szczękę. Zatoczył się porządnie – trudno powiedzieć, czy bardziej zadziałała jej siła, element zaskoczenia czy ciężar całego tego złota, które miał na sobie – a wtedy wyszarpnęła mu szablę zza pasa i rozpoczęli niebezpieczny taniec. Bo o ile żaden z rozbójników nie kwapił się do bezpośredniej pomocy (nie chcieli potem oberwać od herszta za wtrącanie się?), o tyle któryś rzucił mu swoją… Po czym oberwał kamieniem w głowę od jednego z członków zapomnianej karawany. Idioci, mogli uciekać, póki nie zwracano na nich uwagi, a tymczasem banda w czerni przypomniała sobie o nich. Ale nie, nie spodziewali się jednak ataku ze strony swoich zastraszonych ofiar, byli więc cokolwiek zdezorientowani. Przynajmniej przez pierwszą chwilę, ale to wystarczyło, by zapewnić niedawnym ofiarom przewagę. Wreszcie i ja włączyłam się do akcji – strzelałam z zamiarem porażenia, nie zabicia przeciwników, choć mój łuk mógł mieć na ten temat odmienne zdanie. W każdym razie kilku padło jak muchy tam, gdzie stali.
Vanny dzielnie zmagała się z hersztem, póki nie przyszło jej do głowy odbić pojmanego chłopca. Roztrącając kolejnych przeciwników – i mając tego najgorszego wciąż za sobą, zawziął się drań – pobiegła w kierunku, gdzie… gdzie jeńca nie było! Jakimś sposobem zdołał co prawda nie uwolnić ręce, ale przekręcić je do przodu, i teraz pędził konno na złamanie karku – nie, nie prosto na wroga, lecz poza granice oazy, wołając coś w dal. Po chwili ujrzałam kolejny oddział konnych, gnający ku nam z bojowymi okrzykami na ustach. Na ten widok niedobitki zbójeckiej bandy w te pędy rzuciły się do koni i uciekły. Oprócz potraktowanych Przekorą Erlindrei i leżących bez czucia – tych obstąpili kupcy z karawany i radośnie zaczęli obszukiwać.
Przewodzący nowo przybyłym mężczyzna w złotej masce skrywającej prawą połowę twarzy podjechał do chłopca i rozwiązał mu ręce.
- Ścigajcie tych łotrów póki ich nie dogonicie lub nie znajdziecie ich kryjówki – rozkazał swoim ludziom, którzy ochoczo na to przystali. Zostało tylko trzech, którzy mieli pozbierać leżących – ku wielkiemu niezadowoleniu kupców – oraz wysoki, dostojnie wyglądający jegomość o spiczastej bródce i turbanie niemal równie imponującym jak ten noszony przez chłopca. Choć wydawał się stać wyżej stanowiskiem od zamaskowanego, posłusznie czekał na kolejny jego ruch. Ten zaś zbliżył się do walczących – wciąż! – Vanny i herszta, wyciągnął swoją bogato zdobioną szablę i jednym szybkim ruchem wytrącił temu ostatniemu broń z ręki. Herszt, choć potężniejszej postury i groźniejszego oblicza, z pokorą i rezygnacją padł na kolana, poddając się. Zamaskowany nie poświęcił mu dalszej uwagi, lecz od razu zwrócił się do Vanny:
- Gdybyś się postarała, już dawno sama byś to zrobiła. Nie potrafiłaś czy nie chciałaś?
- Nie chciałam – przyznała. – Ale on chyba też nie chciał.
- Czy wszystkie niewiasty w waszym kraju uczą się władać orężem, czy też po kryjomu podglądałaś pojedynki? – zainteresował się. – Twemu stylowi walki nie można odmówić… skuteczności.
- Ta pauza była tak wymowna, że nie wiem, czy mam to traktować jako komplement – słowom kuzynki towarzyszył przymilny uśmiech i trzepot rzęs. A to dopiero, czyżby dopraszała się o jakiś milszy? Jeśli tak, to miała go otrzymać za chwilę… Właśnie podszedł do nas ów wysoki mężczyzna, wyglądający raczej na arystokratę niż wojownika (wiem, że można być jednym i drugim, ale to akurat był ten inny typ arystokraty), prowadząc karego konia, na którym wciąż siedział chłopiec i patrzył na nas z uznaniem. Mógł mieć jakieś trzynaście lat; z bliska okazał się śliczny jak na obrazku, ale i pełen dumy.
- Zatrzymam tego rumaka, – przemówił do zamaskowanego wojownika. – Mój koń zrzucił mnie z siodła, gdy próbowałem do was wrócić, i pognał w siną dal. Tylko dlatego udało im się ponownie mnie schwytać.
- A nie mówiłem? – wtrącił elegant z bródką, lecz w jego głosie brzmiała uniżoność. – Nie powinieneś był, panie, brać tak narowistego wierzchowca. Naad nie powinien był ci na to pozwolić – spojrzał z satysfakcją na zamaskowanego.
- Ponownie, czyli który raz? – tamten nie zwrócił na to uwagi. – Gdybyś nie wymknął się potajemnie, by bawić się w bohaterskie czyny, nic złego by się nie zdarzyło.
Inaczej niż jego towarzysz, mówił jak do równego sobie, a nawet więcej – jak do krnąbrnego ucznia, którym chłopiec mógł być. Istotnie, słuchał ze spuszczoną głową, ale prędko odzyskał rezon.
- Nie jestem aż tak zadufany w sobie, by nie podziękować za pomoc – skinął nam głową z szacunkiem. – Gdybym nie miał już Naada u mego boku, przyjąłbym was do swojej gwardii.
- Jestem pewien, że obie mają własne sprawy, Parvezie – mężczyzna zwany Naadem pokręcił głową i przyjrzał mi się uważnie. – Jakie wichry cię tu zagnały? Kto zostawia małżonkę samą na pustyni?
- To długa historia – westchnęłam, obawiając się, że nie zabrzmię zbyt wiarygodnie. – Jak się domyśliłeś, przybywamy z obcych stron. Miałam dołączyć do… małżonka w Aziz-Dui, ale nasi przewodnicy porzucili nas tutaj. I nie jestem sama, tylko z kuzynką.
- Próbowali nastawać na moją cześć – dodała Vanny w natchnieniu. – Ale nie dałam im się, więc poszli – fruuu! Nie wiedzieć czemu zdarza mi się to na okrągło – prychnęła na zakończenie.
Wysoki elegant spojrzał na nią zdziwiony, że się odezwała, po czym zbliżył się, by dotknąć jej włosów.
- To farba? – zapytał ze złośliwym rozbawieniem. – Wiele słyszałem o obyczajach cudzoziemców, nie sądziłem jednak, że ich kobiety są tak zdesperowane.
- Daj jej spokój, Latifie! – nakazał chłopiec, patrząc na niego z góry (dosłownie i w przenośni). – Nie martw się – rzekł do Vanny pocieszająco. – Jeśli nie będziesz moją gwardzistką, za kilka lat możesz zostać jedną z moich żon. Mam przeczucie, że pozostałe wybiorą za mnie inni.
- Cóż za pociecha – skomentowała podejrzanie spokojnym głosem.
- Jaka szkoda, że nie możemy zabrać tych niewiast ze sobą – westchnął aż zbyt smutno Latif. – Już jesteśmy spóźnieni i nic nie może spowalniać nam dalszej drogi.
- Parvezie, wiem, że podoba ci się nowy wierzchowiec, ale przesiądziesz się do Latifa – nakazał Naad. – Zabierzemy tych łotrów ze sobą. Wprawdzie zasługują by biec przywiązani do siodeł, ale co racja, to racja: mamy opóźnienie. Nie jesteśmy też im podobni i nie wydamy wyroku bez uprzedniego sądu.
Zanim zabrał się do spędzania koni rabusiów – oraz ich pokiereszowanych jeźdźców – zwrócił się jeszcze do kupców z karawany:
- Jeśli nawet waszym celem nie była Aziz-Dua, zobowiązuję was, byście dostarczyli te dwie niewiasty do celu ich podróży. Potem zgłoście się do Pałacu Gościnnego i pytajcie o Naada, a zostaniecie stosownie wynagrodzeni.
Uszczęśliwieni kupcy jęli giąć się w ukłonach i prześcigać w podziękowaniach za pomoc i zapewnieniach, że uczynią tak, jak wybawiciel i przykazał.
- Nie mnie dziękujcie za wybawienie – uciął ostro i przestał zwracać na nich uwagę. Na nas zresztą też.
Wymieniłam spojrzenia z Vanny… i obie zaczęłyśmy chichotać jak szalone.
- No to sto lat, kuzynciu – przypomniałam sobie, kiedy już złapałam oddech. – W prezencie dostaniesz przejażdżkę wielbłądem, co ty na to?
- Chętnie – ucieszyła się. – Wielbłądy to jedyne wierzchowce, na których jeżdżę z wdziękiem.

3 komentarze:

  1. Miałam zamiar skomentować, jak zawsze podobało mi się to, że Vanny jeździ z wdziękiem na wielbłądach i przypomniało mi się, że w poprzednim wcieleniu bloga były już te komentarze i o ile dobrze pamiętam, Van mówiła, że naprawdę jeździ na nich z wdziękiem. Hah. A tak źle ludzie się wypowiadają o wielbłądach.
    Swoją drogą, jak jeździłaby na lamach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, trzeba by znaleźć jakąś lamę, wsadzić na nią Vanny i się przekonać :3

      Usuń
    2. Mogłaby z wdziękiem podróżować po niebosiężnych górskich szczytach :>

      Usuń