Z osłupiałą miną stałam po kolana w piachu i spoglądałam na anioła.
Po chwili przybiegła Djellia, która postanowiła ukryć łódkę za skałą, 
przez co ominął ją mały huragan, wywołany łopotem potężnych skrzydeł. 
Przybiegła, zobaczyła i kichnęła, gdy małe puchowe piórko spadło jej na 
nos.
Anioł był barwny jak tęcza i świetlisty jak księżyc. Skrzydła miał 
naprawdę imponujące, włosy rozwiane, a strój zupełnie jakby wymieniał 
modowe doświadczenia z Geddwynem. Unosił się w powietrzu, na tle 
zachodzącego słońca, rozkładając ręce jak do błogosławieństwa – 
brakowało tylko muzyki sfer niebieskich, zresztą może piasek w uszach 
nie pozwalał mi jej usłyszeć. Patrzyłam więc tylko, jak z góry, w 
otoczeniu białych piór, spływa powoli Vanny – dostojnie i z wyrazem 
twarzy mówiącym: „patrzcie, jaka jestem cierpliwa”. Kiedy stanęła lekko 
na piasku, natychmiast obsypał i ją, sprawiając, że cały efekt diabli 
wzięli.
- Jake – powiedziała, spoglądając w górę. – Będziesz jeszcze musiał popracować nad szczegółami.
Anioł niefrasobliwie pomachał jej ręką – na szczęście już nie skrzydłami – po czym zwrócił się do mnie:
- Pozwól, że powierzę ją twojej opiece, zanim znów mi serce z jej powodu wyskoczy.
W odpowiedzi uśmiechnęłam się szeroko, aż mi piasek między zębami 
zachrzęścił, a wtedy anioł zniknął, zadowolony z wykonanej misji.
- „Znów”, terefere – prychnęła moja kuzynka i otrzepała się. Przynajmniej z grubsza.
- Kto… to był? – urywany głos Djellii mógł być oznaką zdziwienia, ale 
ponieważ mało co potrafiło ją zaskoczyć, uznałam, że po prostu próbuje 
się nie roześmiać.
- Kolega z pracy – Vanny machnęła ręką. – Te anioły mają tak teatralne zapędy, że dziwię się, czemu nie załatwił żadnej fanfary.
Ach, więc jednak nie było muzyki…
- Kolega z pracy, a zachowuje się jak nadopiekuńcza niania – zauważyłam. – Co zmalowałaś tym razem?
- Tym razem nic, słowo daję. Byłam tylko niewinną ofiarą… i właśnie też zaczynasz się tak zachowywać.
- Nie bój się, już nie będę…
Roześmiała się z niedowierzaniem, po czym zmierzyła z góry na dół mój 
strój, burcząc coś o rozmaitych wariatach, którzy nawet nie dadzą się 
dziewczynie przebrać. Faktycznie, była ubrana zbyt ciepło jak na 
pustynię i teoretycznie o wiele zbyt ciepło jak na piekło, choć z tymi 
piekłami też różnie bywa. Podobnie jak z siedzibami aniołów oraz z ich 
mieszkańcami… Chyba każdy świat ma jakieś opowieści o nich i niekiedy są
 jednakowe albo przynajmniej zbliżone, ale o tym mogłaby więcej 
opowiedzieć moja kuzynka. Jakby nie wystarczyło, że jej przełożony 
rywalizował był z pewnym typem spod ciemnej gwiazdy o względy kobiety, 
której ciało zajmowała obecnie Vanny, to jeszcze okazał się wygnańcem z 
nieba, co pewnie było powodem… hmm, jej ostatnich wojaży, o których 
jeszcze mi opowie, nie wywinie się. Było nie było, jej list składał się w
 większej części z wody. Ale dosyć dygresji, grunt, że wraz z Djellią 
przetrząsnęłyśmy bagaże i już po chwili Vanny była przebrana w strój 
podobny do mojego, tylko bardziej pastelowy.
Wreszcie wszystkie trzy z piskiem rzuciłyśmy się w stronę źródełka, 
które biło z wysokiej skały i wpadało do malowniczej sadzawki, wokół 
której rosły palmy i mnóstwo innej, całkiem bujnej roślinności, zdającej
 się nie zwracać uwagi na rozpościerającą się wkoło pustynię. Albo śmiać
 się z niej. Czy płynęła pod nią jakaś podziemna rzeka? Jak głęboko w 
dół sięgała skała, dająca przyjemny cień? Wyglądało to, jakby bogowie 
wiciągnęli ją spod ziemi i ustawili w charakterze parawanu, bo spodobało
 im się akurat tu urządzić mały kurort.
- Nadjeżdża jakaś karawana – Djellia pierwsza oderwała wzrok od źródełka.
- No to świetnie – ucieszyłam się. – Jeśli masz już dość wożenia mnie, 
możesz wreszcie lecieć po swoją literaturę. Oni na pewno będą znać drogę
 do Aziz-Dui.
Poniewczasie zaniepokoiłam się, czy Djellii nie urazi taka odprawa, ale 
nie, zrozumiała ją dokładnie tak, jak chciałam. Zaczynała ją już nudzić 
pustynna monotonia, a działanie słońca mogło się ciężko zemścić na jej 
jasnej cerze. Nie mówiąc już o obowiązkach wobec Liry… Szybko 
rozdzieliła bagaże, wyściskała nas na pożegnanie i tyleśmy ją widziały.
Wielbłądy zbliżały się coraz szybciej – niezbyt liczne, ale objuczone do
 granic możliwości. Tylko kilka z nich nosiło jeźdźców, lecz i te nie 
ustrzegły się przed dodatkowym ciężarem pakunków. Do tego jeszcze 
pilnowała ich grupa innych jeźdźców, którzy nosili czarne opończe i 
dosiadali rączych rumaków. Wymachiwali groźnie bronią, śmiejąc się w 
głos. Jak cenne towary mogła wieźć ta karawana?
- Coś mi się zdaje, że to nie są ochroniarze – powiedziała cicho Vanny, 
przyglądając się przybyszom. Skinęłam głową i bez słowa sięgnęłam w 
międzysferę, aby przywołać swój łuk. Tak na wszelki wypadek – na razie 
skryłyśmy się w cieniu, gdzie na pierwszy rzut oka trudno nas było 
wypatrzyć… Tak nam się przynajmniej wydawało.
Karawana tymczasem dotarła do oazy i okutani w czerń wojownicy zaczęli 
grozić nieszczęsnym kupcom szablami i kindżałami, krzycząc i śmiejąc się
 jeden głośniej od drugiego. Tamci zaś prędko zsiedli z wielbłądów i 
zaczęli zdejmować z nich juki.
- O waleczni synowie pustyni – mówili przy tym. – Zabierzcie nasz nic nie
 warty towar, jeśli to was zadowala, ale nie krzywdźcie nas w 
niehonorowej walce, skoro nie mamy nawet broni! Przyrzekamy, że 
odpłacimy wam w dwójnasób za waszą litość!
- Ciekawe, czy zawsze przemawiają tak podniośle, czy tylko kiedy im coś 
grozi – szepnęła do mnie Vanny. Nie wypadało mi się roześmiać, więc 
tylko trzymałam Przekorę Erlindrei w pogotowiu.
- Czyżbyście woleli uschnąć na pustyni, zamiast zginąć od jednego ciosu,
 gdy zabierzemy także wasze wielbłądy? – zarechotał rozbójnik w podartym
 stroju, jakby miał za sobą spotkanie z lwem (na pustyni?!). – A co do 
niehonorowej walki, ten młokos może wam wiele o niej opowiedzieć, a 
przekonacie się, że nie możemy się z nim równać!
- To prawda! – dołączyli do niego inni. – Zakradł się do nas podstępem, 
kiedyśmy spali, i próbował poderżnąć nam gardła! Szczęściem nasz konie 
okazały się czujniejsze i nas pobudziły.
W pierwszej chwili nie wiedziałyśmy, o kim mówią, ale potem 
zauważyłyśmy, że jeden ze zbójów, chłop jak dąb, ubrany jakby właśnie 
okradł królewski skarbiec i trochę za bardzo się z tym obnosił, stoi w 
pewnej odległości od swych kompanów. Trzymał wodze równie wielkiego 
czarnego konia o białych pęcinach, na którym siedział chłopiec odziany w
 równie dostatni strój, ale za to umiejący go nosić; jego wierzchnia szata
 sięgała niemalże do ziemi, a turban ozdabiały skrzące się kamienie. 
Ręce trzymał za plecami, prawdopodobnie związane; nie ustawał w próbach 
uwolnienia się, mówiąc coś przy tym cicho, ale wielki zbir nie zwracał 
na to uwagi. A to dlatego, że przypadkiem nas zobaczył… W każdym razie 
zauważył Vanny, bo ja zdążyłam schować się za pobliską palmą. Podszedł 
krokiem zwycięzcy, obejrzał ją sobie od stóp do głów – trzeba tu rzec, 
że nie pozostała mu dłużna – i roześmiał się donośnie.
- A to dopiero nam się trafiło! – zakrzyknął. – Chodźcie, moi kamraci, i zobaczcie, jakaż perła umili nam drogę powrotną!
Zbliżyli się z ciekawością i wyraźnie spodobało im się to, co zobaczyli,
 bo zaczęli wymieniać między sobą komentarze niekoniecznie nadające się 
do zapisania.
- A co zrobimy z tą drugą, panie? – zapytał któryś rozbójnik, gdy 
poczułam się pominięta i wyszłam zza palmy. – Lepiej nie ściągać na 
siebie gniewu bożego…
- Zabierzemy ją ze sobą – machnął ręką herszt, nie rzuciwszy na mnie 
choćby okiem. – Z pewnością w najbliższym mieście dostaniemy za nią 
spory okup.
- Miałem na myśli… że ona celuje do nas z łuku.
- A więc na co czekacie?! Rozbroić ją! – rozsierdził się, że musi im 
tłumaczyć tak oczywiste rzeczy. I ten moment wykorzystała Vanny na 
wymierzenie mu wspaniałego kopniaka w szczękę. Zatoczył się porządnie – 
trudno powiedzieć, czy bardziej zadziałała jej siła, element zaskoczenia
 czy ciężar całego tego złota, które miał na sobie – a wtedy wyszarpnęła
 mu szablę zza pasa i rozpoczęli niebezpieczny taniec. Bo o ile żaden z 
rozbójników nie kwapił się do bezpośredniej pomocy (nie chcieli potem 
oberwać od herszta za wtrącanie się?), o tyle któryś rzucił mu swoją… Po
 czym oberwał kamieniem w głowę od jednego z członków zapomnianej 
karawany. Idioci, mogli uciekać, póki nie zwracano na nich uwagi, a 
tymczasem banda w czerni przypomniała sobie o nich. Ale nie, nie 
spodziewali się jednak ataku ze strony swoich zastraszonych ofiar, byli 
więc cokolwiek zdezorientowani. Przynajmniej przez pierwszą chwilę, ale 
to wystarczyło, by zapewnić niedawnym ofiarom przewagę. Wreszcie i ja 
włączyłam się do akcji – strzelałam z zamiarem porażenia, nie zabicia 
przeciwników, choć mój łuk mógł mieć na ten temat odmienne zdanie. W 
każdym razie kilku padło jak muchy tam, gdzie stali. 
Vanny dzielnie zmagała się z hersztem, póki nie przyszło jej do głowy 
odbić pojmanego chłopca. Roztrącając kolejnych przeciwników – i mając 
tego najgorszego wciąż za sobą, zawziął się drań – pobiegła w kierunku, 
gdzie… gdzie jeńca nie było! Jakimś sposobem zdołał co prawda nie 
uwolnić ręce, ale przekręcić je do przodu, i teraz pędził konno na 
złamanie karku – nie, nie prosto na wroga, lecz poza granice oazy, 
wołając coś w dal. Po chwili ujrzałam kolejny oddział konnych, gnający 
ku nam z bojowymi okrzykami na ustach. Na ten widok niedobitki 
zbójeckiej bandy w te pędy rzuciły się do koni i uciekły. Oprócz 
potraktowanych Przekorą Erlindrei i leżących bez czucia – tych obstąpili
 kupcy z karawany i radośnie zaczęli obszukiwać.
Przewodzący nowo przybyłym mężczyzna w złotej masce skrywającej prawą połowę twarzy podjechał do chłopca i rozwiązał mu ręce.
- Ścigajcie tych łotrów póki ich nie dogonicie lub nie znajdziecie ich 
kryjówki – rozkazał swoim ludziom, którzy ochoczo na to przystali. 
Zostało tylko trzech, którzy mieli pozbierać leżących – ku wielkiemu 
niezadowoleniu kupców – oraz wysoki, dostojnie wyglądający jegomość o 
spiczastej bródce i turbanie niemal równie imponującym jak ten noszony 
przez chłopca. Choć wydawał się stać wyżej stanowiskiem od 
zamaskowanego, posłusznie czekał na kolejny jego ruch. Ten zaś zbliżył 
się do walczących – wciąż! – Vanny i herszta, wyciągnął swoją bogato 
zdobioną szablę i jednym szybkim ruchem wytrącił temu ostatniemu broń z 
ręki. Herszt, choć potężniejszej postury i groźniejszego oblicza, z 
pokorą i rezygnacją padł na kolana, poddając się. Zamaskowany nie 
poświęcił mu dalszej uwagi, lecz od razu zwrócił się do Vanny:
- Gdybyś się postarała, już dawno sama byś to zrobiła. Nie potrafiłaś czy nie chciałaś?
- Nie chciałam – przyznała. – Ale on chyba też nie chciał.
- Czy wszystkie niewiasty w waszym kraju uczą się władać orężem, czy też
 po kryjomu podglądałaś pojedynki? – zainteresował się. – Twemu stylowi 
walki nie można odmówić… skuteczności.
- Ta pauza była tak wymowna, że nie wiem, czy mam to traktować jako 
komplement – słowom kuzynki towarzyszył przymilny uśmiech i trzepot 
rzęs. A to dopiero, czyżby dopraszała się o jakiś milszy? Jeśli tak, to 
miała go otrzymać za chwilę… Właśnie podszedł do nas ów wysoki 
mężczyzna, wyglądający raczej na arystokratę niż wojownika (wiem, że 
można być jednym i drugim, ale to akurat był ten inny typ arystokraty), 
prowadząc karego konia, na którym wciąż siedział chłopiec i patrzył na 
nas z uznaniem. Mógł mieć jakieś trzynaście lat; z bliska okazał się 
śliczny jak na obrazku, ale i pełen dumy.
- Zatrzymam tego rumaka, – przemówił do zamaskowanego wojownika. – Mój 
koń zrzucił mnie z siodła, gdy próbowałem do was wrócić, i pognał w siną
 dal. Tylko dlatego udało im się ponownie mnie schwytać.
- A nie mówiłem? – wtrącił elegant z bródką, lecz w jego głosie brzmiała
 uniżoność. – Nie powinieneś był, panie, brać tak narowistego 
wierzchowca. Naad nie powinien był ci na to pozwolić – spojrzał z 
satysfakcją na zamaskowanego.
- Ponownie, czyli który raz? – tamten nie zwrócił na to uwagi. – Gdybyś 
nie wymknął się potajemnie, by bawić się w bohaterskie czyny, nic złego 
by się nie zdarzyło.
Inaczej niż jego towarzysz, mówił jak do równego sobie, a nawet więcej –
 jak do krnąbrnego ucznia, którym chłopiec mógł być. Istotnie, słuchał 
ze spuszczoną głową, ale prędko odzyskał rezon.
- Nie jestem aż tak zadufany w sobie, by nie podziękować za pomoc – 
skinął nam głową z szacunkiem. – Gdybym nie miał już Naada u mego boku, 
przyjąłbym was do swojej gwardii.
- Jestem pewien, że obie mają własne sprawy, Parvezie – mężczyzna zwany 
Naadem pokręcił głową i przyjrzał mi się uważnie. – Jakie wichry cię tu 
zagnały? Kto zostawia małżonkę samą na pustyni?
- To długa historia – westchnęłam, obawiając się, że nie zabrzmię zbyt 
wiarygodnie. – Jak się domyśliłeś, przybywamy z obcych stron. Miałam 
dołączyć do… małżonka w Aziz-Dui, ale nasi przewodnicy porzucili nas 
tutaj. I nie jestem sama, tylko z kuzynką.
- Próbowali nastawać na moją cześć – dodała Vanny w natchnieniu. – Ale 
nie dałam im się, więc poszli – fruuu! Nie wiedzieć czemu zdarza mi się 
to na okrągło – prychnęła na zakończenie.
Wysoki elegant spojrzał na nią zdziwiony, że się odezwała, po czym zbliżył się, by dotknąć jej włosów.
- To farba? – zapytał ze złośliwym rozbawieniem. – Wiele słyszałem o 
obyczajach cudzoziemców, nie sądziłem jednak, że ich kobiety są tak 
zdesperowane.
- Daj jej spokój, Latifie! – nakazał chłopiec, patrząc na niego z góry 
(dosłownie i w przenośni). – Nie martw się – rzekł do Vanny 
pocieszająco. – Jeśli nie będziesz moją gwardzistką, za kilka lat możesz
 zostać jedną z moich żon. Mam przeczucie, że pozostałe wybiorą za mnie 
inni.
- Cóż za pociecha – skomentowała podejrzanie spokojnym głosem.
- Jaka szkoda, że nie możemy zabrać tych niewiast ze sobą – westchnął aż
 zbyt smutno Latif. – Już jesteśmy spóźnieni i nic nie może spowalniać 
nam dalszej drogi.
- Parvezie, wiem, że podoba ci się nowy wierzchowiec, ale przesiądziesz 
się do Latifa – nakazał Naad. – Zabierzemy tych łotrów ze sobą. 
Wprawdzie zasługują by biec przywiązani do siodeł, ale co racja, to 
racja: mamy opóźnienie. Nie jesteśmy też im podobni i nie wydamy wyroku 
bez uprzedniego sądu.
Zanim zabrał się do spędzania koni rabusiów – oraz ich pokiereszowanych jeźdźców – zwrócił się jeszcze do kupców z karawany:
- Jeśli nawet waszym celem nie była Aziz-Dua, zobowiązuję was, byście 
dostarczyli te dwie niewiasty do celu ich podróży. Potem zgłoście się do
 Pałacu Gościnnego i pytajcie o Naada, a zostaniecie stosownie 
wynagrodzeni.
Uszczęśliwieni kupcy jęli giąć się w ukłonach i prześcigać w 
podziękowaniach za pomoc i zapewnieniach, że uczynią tak, jak wybawiciel
 i przykazał.
- Nie mnie dziękujcie za wybawienie – uciął ostro i przestał zwracać na nich uwagę. Na nas zresztą też.
Wymieniłam spojrzenia z Vanny… i obie zaczęłyśmy chichotać jak szalone.
- No to sto lat, kuzynciu – przypomniałam sobie, kiedy już złapałam 
oddech. – W prezencie dostaniesz przejażdżkę wielbłądem, co ty na to?
- Chętnie – ucieszyła się. – Wielbłądy to jedyne wierzchowce, na których jeżdżę z wdziękiem.
Miałam zamiar skomentować, jak zawsze podobało mi się to, że Vanny jeździ z wdziękiem na wielbłądach i przypomniało mi się, że w poprzednim wcieleniu bloga były już te komentarze i o ile dobrze pamiętam, Van mówiła, że naprawdę jeździ na nich z wdziękiem. Hah. A tak źle ludzie się wypowiadają o wielbłądach.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, jak jeździłaby na lamach?
Nie wiem, trzeba by znaleźć jakąś lamę, wsadzić na nią Vanny i się przekonać :3
UsuńMogłaby z wdziękiem podróżować po niebosiężnych górskich szczytach :>
Usuń