Where dreams could be found
Once children’s laughter
Was the only sound
The butterflies kissed our hair
Once in a garden
I still see us right there
Once on a hilltop
Beneath the old tree
Swings made of tires
Made us feel so free
No one had worries, troubles were few
Once in a garden
Where innocence rang pure and true
Hours of make believe
Playing in the sun
Dreaming with wonder
What would we become
My best friend
Holding my hand
We’d run by the sea
Through castles of sand
Once in a forest
Just like Robin Hood
Flowers were our play mates
We only saw good
In everything, be it right or wrong
Once in a garden
I still can hear our song…
Blackmore’s Night
A skoro już mowa o odmętach, Geddwyn także był zaproszony, ale wymówił się stanowczo. Stwierdził, że ma zamiar znowu ruszyć w światy, skoro poprzednia podróż tak gwałtownie się urwała.
A może to kwestia flory? Mamy tu podejrzaną różnorodność roślin i nawet ja wiem, że niektóre nie mają prawa pasować do tego klimatu. Ciekawe tylko, czy ich obecność to część magii wyspy, czy może ktoś je tu przywiózł i kazał im rosnąć? Ot tak, żeby mieć własną kolekcję? Taki pomysł jednak źle mi się kojarzy, dlatego nie będę się dłużej nad nim zastanawiać. Może wiatr je przywiał. Pewnie mogłabym posadzić tu nocne łzy, a wtedy zaczęłyby kwitnąć w dzień.
Musieliśmy sami zadbać o zakwaterowanie, więc cały pierwszy dzień poświęciliśmy na znoszenie gałęzi i innych habazi(ów?), żeby pobawić się w układanki. Mniejsza o sam proces układania, ale rezultatem było pięć szałasów zdolnych pomieścić mniej więcej półtora osoby. Akurat pasuje: Ten-chan, Ivy i Neid robią za takie połówki dla swoich marudnych (…nie rozwinę tego tematu) mamuś, Brangien tłoczy się z Artenem i wcale się tym nie martwi, a Tiley mieszka sam, bo szaleje za trzech. I tak wszyscy spotykamy się na plaży albo przy stoliku pod parasolem, który wygląda jak gigantyczny grzyb. Tiley wyjaśnił, że to jego atrybut, z którym czasem zeskakuje z wysokich miejsc, żeby szybować w powietrzu, ale nie wszyscy w to uwierzyli.
Mieszkamy u podnóża góry tak wysokiej, że jej szczyt tonie w chmurach – a chmury otaczają ją zawsze, niezależnie od pogody. Często buszujemy po lesie, szukając nowych cudów i dziwów tej wyspy, ale w końcu i tak docieramy na plażę, gdzie stoi kamienny statek. Dziób ma zanurzony w piachu, maszt ukrócony, ale ogólny kształt nadal oczywisty. Pewnie skamieniał w oczekiwaniu na załogę, która przeszła przez most i już nie wróciła. A sam most… No, właściwie kawałek mostu zbudowany jest z białego drewna i kończy się po paru metrach. Na pierwszy rzut oka wydaje się być tak pozostawiony rozmyślnie, ale pewnej nocy dzieciaki przybiegły z wieścią, że most się wydłużył, nie ma końca i w dodatku świeci w ciemności. Zbierało się na burzę, wiał silny wiatr i nadciągały chmury, więc właściwie nikt nie miał głowy do takich rewelacji i poszliśmy na plażę dopiero po dłuższej chwili. Nie, nie odkryliśmy srebrzystej drogi bez końca – most był krótki jak zawsze, ale… Ale nad morzem unosiła się biała mgiełka i jestem pewna, że gdybyśmy mieli przy sobie jakieś naczynie, udałoby się trochę jej złapać.
A burza jednak przeszła bokiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz