Dziś wieczorem gwardia pielęgniarek powiodła mnie przed oblicze osoby trzymającej władzę.
Muszę tak podniośle, nie mam wyboru, bo wielki dziś dzień nastał. Pewnie mi przjedzie w trakcie.
Powyższa osoba okazała się człowiekiem niewysokim, pulchnym i na
pierwszy rzut oka sympatycznym. A także bardzo niepewnym siebie. Z tego
co wiem, zdążył za dnia podjąć sporo gości tego przybytku i może to go
zestresowało. A może zawsze taki był i ze wszystkim zwracał się do
swojego zastępcy - a gdy tego nagle zabrakło... Hm, to chyba nie ja
powinnam odgrywać tutaj psychologa. W każdym razie towarzyszyło mu dwoje
spośród państwa w kitelkach - "moja" pani doktor i jakiś nieznany mi,
wysoki i ponury. Szeptali coś między sobą i kiwali głowami, nawet nie
zwróciwszy uwagi na moje wejście.
Uprzejmie wskazał mi krzesło i przez dłuższą chwilę nie wiedział jak zacząć.
- Dobrze się pani u nas mieszka? - zapytał w końcu z wahaniem.
- Mieszka się nieźle, ale brak mi porządnego pióra i przestrzeni do spacerowania - odpowiedziałam bez namysłu.
- Zdaje się, że brak pióra nie przeszkodził pani w pisaniu - zauważył. - Czytaliśmy po kolei.
- I jak wrażenia? - nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Odwzajemnił go, nie wiedzieć czemu z ulgą.
- Chyba nie mogła się pani doczekać, by o to zapytać - ocenił. - Chciała nas pani troszkę sprowokować, prawda?
- Prawda - przyznałam. - Czyżby mi się nie udało?
Przysunął się i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu:
- Zależy, kogo. Mnie na przykład nie.
Teraz roześmiałam się w głos. Jak ten człowiek się uchował nieskażony
panującą tu atmosferą? Chyba faktycznie zostawiał całą czarną robotę
wcedyrektorowi...
- No to... Jak pani tu właściwie trafiła? - zapytał ze szczerą ciekawością. - Miała pani jakiś kryzys czy coś takiego?
- Tylko natchnienia - rzekłam ostrożnie. - Pyta pan o to wszystkich, których tu dziś zaprasza?
- Prawdę mówiąc, tak - westchnął i potarł czoło. - Mamy tu w tej chwili
niezły bałagan, a mój zaufany zastępca... Cóż, okazał się być nie aż tak
zaufany. A ten kryzys natchnienia minął?
- Zwalczam go.
- I będzie pani miała dokąd pójść?
- Znajdzie się - nie zmieniałam tonu, choć wewnątrz mnie coś wydawało dzikie piski.
- To dobrze, bo w takim układzie nie ma chyba sensu dłużej tu pani
przetrzymywać. Doktor Ferg... Ferns... Ferson... Koleżanka zwróci pani
rzeczy osobiste i będzie się mogła pani wypisać kiedy będzie gotowa.
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową, a pisk trwał nadal. Tylko zmienił charakter na "to zbyt piękne, zbyt piękne, zbyt łatwe...".
Nie, dlaczego miałabym się w taki wielki dzień zacząć czepiać? Nawet
moją zieloną z miętą oddali mi w miarę zdatną do picia po tej dogłębnej
analizie.
Poza tym w torbie rzeczywiście znajdował się pełny portfel, którego
nigdy przedtem nie widziałam, a także pudełeczko jak na pierścionek
zaręczynowy. Pieniądze przeliczyłam, choć nie znam się na tutejszej
walucie i nie mam pojęcia czy posiadam dużo, czy mało; pudełeczko
natomiast jest mi dobrze znane, albowiem zawiera miniaturowy model mojej
domeny, podarunek od miłego sercu memu.
To, że za żadne skarby nie udaje mi się pudełeczka otworzyć, to rzecz
niewielka w porównaniu z faktem, że klinika wreszcie otworzy swe podwoje
i wypuści mnie w świat długi i szeroki...
Tak, znowu wpadam w ten dziwny ton. Na koniec mi jeszcze raz przyszło.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po wypisaniu się, będzie kupienie pióra i napisanie czegoś normalnego. Względnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz