- Dlaczego czas jest dla
ciebie taki ważny? - zapytał ostatnio Kylph, jakoś niedługo po moim
poprzednim zapisku. Niezłe ma wyczucie.
Postanowiłam odpuścić sobie rozmaitą symbolikę i odparowałam:
- A dlaczego cię to tak dziwi?
- Bo większość istot magicznych żyje jakby go omijając - wzruszył
ramionami. - Tak jak ja... Zresztą Lona też. Tęskni za swoją rodziną i
nie zwraca uwagi, że już minęło parę lat.
Mogłabym polemizować, ale wolałam mówić tylko w swoim imieniu:
- Tak naprawdę mam bardzo małe poczucie czasu, o ile w ogóle -
przyznałam. - Ale gdybym przestała zwracać uwagę, mogłoby się właśnie
okazać, że minęło już parę lat. I odkryłabym nagle, że osoby, które
nazywam przyjaciółmi, już mnie nie pamiętają.
- A te osoby mają poczucie czasu? - dopytywał się dalej.
- Część z nich na pewno - spuściłam głowę.
Prawda jest taka, że gdybym przestała zwracać uwagę, pewnie mogłabym się
nieźle zaaklimatyzować na "Nefele" i stać się częścią załogi, jakby od
zawsze. Może nawet szukałabym dalej drogi do domu, ale robiłabym to bez
pośpiechu (wbrew pozorom teraz jest wprost przeciwnie) - i ta prawda
niezmiennie mnie niepokoi. Póki jestem jej świadoma, nie przestanę
spoglądać na zegary.
W miejscu, do którego zawitaliśmy, żyli miniaturowi ludzie, sięgający mi
do kolan. Nie krasnoludki, ale ludzie, z których punktu widzenia to my
byliśmy jacyś przerośnięci - ot, jak w Podróżach Gulliwera, na które jestem zdecydowanie za głupia. Nawet drzewa, nawet góry stanowiły dla nas widok z lotu ptaka.
Wylądowaliśmy przy malowniczym miasteczku, ale nie ono było naszym
celem, lecz samotny budynek położony w oddali, na zielonym pagórku.
Poszłam tam tylko z Ellilem, bo to w końcu nasza sprawa, zresztą nawet
we dwoje i tak nie spodziewaliśmy się, że ktoś nas zaprosi do środka...
Tu jednak czekało nas zaskoczenie, bo kiedy zapukałam do wielkich
(...no, umówmy się, że wielkich) wrót, otworzyło się w nich małe okienko
i uprzejmy głos zapytał:
- Czego?
Spojrzałam na Ellila, Ellil na mnie, po czym przykucnął.
- To na pewno tutaj jest Multigildia? - zapytał. - Bo jakoś specjalnie reprezentacyjnie nie wygląda...
- Nie umówieni, taa? - burknął człowieczek za drzwiami.
- Taa... Znaczy, nie. No, z nikim się nie umawialiśmy.
- No to nie dziwota, że nie znacie innych wejść.
- A są jeszcze inne? - podchwyciłam prędko.
- Ponoć są, ale ja tu jestem tylko portierem i się nie wtrącam - odpowiedział zgryźliwiec. - Jak już przyszli, to niech wchodzą.
Wrota otwarły się, odsłaniając puste pomieszczenie, do którego
musieliśmy wejść na czworakach, ale udało nam się zmieścić. Kiedy zaś
zastanawialiśmy się, co dalej, pomieszczenie zaczęło niespodziewanie
zjeżdżać w dół, okazując się windą. Wokół nas zapadła ciemność, widać
było tylko jaśniejące na suficie cyfry. Piętro minus pierwsze... Minus
drugie... Minus trzecie... Stop.
Po wyjściu naszym oczom ukazała się nieskończona plątanina kładek,
ścieżek i schodów, biegnących we wszystkich możliwych kierunkach. Do
góry nogami też - zdaje się, że twórcy tego szaleństwa oswoili
grawitację. Niewiele osób chodziło tymi ścieżkami, za to w większości
jeszcze bardziej niepewnych niż my. Przestrzeń wokół mieniła się wieloma
barwami i zastanawiałam się czy przypadkiem nie zjechaliśmy do jakiegoś
prywatnego wymiaru. Rzecz w tym, że ani przez moment nie poczułam
przejścia w międzysferę, podczas gdy zachowywałam tę świadomość nawet w
pojazdach międzyprzestrzennych.
Gdzieniegdzie znajdowały się punkty informacyjne z szyldami w
najróżniejszych językach. Siedziały tam przedstawicielki znanych i
nieznanych mi ras, przyjmując czasem zbłąkanych wędrowców... Na przykład
nas. Cechą charakterystyczną takich pań z okienka jest to, że albo są
promiennie uśmiechnięte, albo skwaszone jeszcze bardziej niż ten portier
na górze. Tymczasem każda po kolei na pytanie o Deuce'a Gershama
reagowała rozbawieniem, politowaniem, a jedna wręcz pukaniem się w
czoło. Jakby nie wystarczyło, że całą drogę szłam spanikowana i
uczepiona ramienia Ellila, musiałam znosić jeszcze i to... Dopiero pani w
okienku podpisanym w języku ten'pei (hura, hura!), przy którym
zatrzymaliśmy się po prostu aby ochłonąć, oświeciła nas do pewnego
stopnia.
- Ciężko być po raz pierwszy w Multigildii, nieprawdaż? - zagadnęła nas. - Wszyscy tak zaczynaliśmy.
- To takie oczywiste, że jesteśmy tu pierwszy raz? - zapytałam.
- Nikt inny nie zjeżdża aż na minus czwarte piętro - roześmiała się, ale bez drwiny. - Jaką sprawę państwo mają?
- Powiedziano nam, że możemy tu znaleźć Deuce'a Gershoma - wyjaśniłam ze
znużeniem. Dokładnie to Leesa powiedziała: "Ta Multigildia to jakieś
złodziejskie gniazdo, skoro przyjmuje takich jak on".
- W istocie - przytaknęła pani w okienku. - Mają państwo referencje?
- ...Przepraszam, co takiego?
- O czym ona mówi? - zainteresował się Ellil, który obserwował nas z uprzejmym uśmiechem, rozumiejąc piąte przez dziesiąte.
- Aby spotkać się tutaj z kimś takim jak pan Gershom, trzeba go znać...
Ewnetualnie mieć poparcie kogoś, kto go zna - wytłumaczyła cierpliwie.
- Na bogów, czy on jest taki ważny, czy się przed kimś ukrywa?!
- Zależy od punktu widzenia - usłyszałam odpowiedź, w której z jakiegoś powodu brzmiała nuta rozbawienia.
No to świetnie. Może powinnam była wyciągnąć Djellię mimo jej
przeziębienia (według Leesy zaraziła się ode mnie), bo na poparcie jej
siostry raczej nie mogłam liczyć. Cała załoga "Nefele" pewnie w tej
chwili siedziała i podśmiewała się z nas.
Wracaliśmy do windy z nosami na kwintę, a w dodatku omal nie przewrócił
mnie wybiegający z niej chłopak w dziwnym kalepuszu, wyraźnie uciekający
przed drobną blondyneczką w okularach, wymachującą jakimiś papierami.
- Upsss... To było na szczęście - uśmiechnął się szeroko, podtrzymując
mnie, a potem pobiegł dalej. Blondyneczka ruszyła za nim, wołając coś ze
złością. Ze wszystkich okienek popłynęły w ich kierunku uciszające
syknięcia.
- To zdecydowanie nie jest normalne miejsce - stwierdził Ellil, ku
mojemu zdziwieniu, z uznaniem. - Chętnie bym się tu dłużej porozglądał.
Ja nie byłam taka chętna, więc wyjechaliśmy na powierzchnię i zostaliśmy ochrzanieni za zmarnowanie tam czterech (!) godzin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz