Przechodzę przez jedną z milionów ulic jednego z tysięcy miast jednej z... Wielu, w każdym razie, Ziem.
To zastanawiające, że jest w światach więcej niż jedna Ziemia. Więcej
niż jedno miejsce, które można by nazwać Ziemią. Z podobną geografią, ale
niekoniecznie z podobną historią i mieszkańcami. I z różnym poziomem
mocy. Geddwyn wyraził takie przypuszczenie, dawno temu w liście do
mnnie, że te wszystkie Ziemie są wymysłem autorów, którzy muszą gdzieś
umiejscowić akcję swoich książek pełnych fikcji... W takim razie ci
autorzy muszą - lub musieli - żyć na jakiejś pierwszej Ziemi. Ciekawe
która to.
I ciekawe czy w takim razie nie było tak, że istniała - lub istnieje -
jakaś pierwsza Madelyn Igneid Yumeni Al'Wedd, która wymyśliła wszystkie
pozostałe. Tak, oczywiście wiem, że była ta, która zginęła i jej nie
pamiętam. Ta, którą widzę w lustrze. Ale czy ona faktycznie była
pierwsza, prawdziwa? Może wygląda zupełnie inaczej, nazywa się zupełnie
inaczej, siedzi gdzieś w ciszy i wplata mnie w swoją fabułę tak jak ja
wplatam "własnych" niewinnych bohaterów?
W każdym razie, pamiętam, że kilka z moich opowieści toczyło się na
Ziemi. Czyżbym więc i ja miała udział w tworzeniu tych alternatywnych?
Zabawne. Może właśnie na takiej jestem i nawet nie zdaję sobie z tego
sprawy.
Rany, co też za myśli przychodzą mi do głowy. Od razu widać, że dawno nie napisałam nic nowego...
Idę, jak już wspomniałam, jedną z wielu ulic i niektórzy ludzie dziwnie
na mnie patrzą. Nie zaskakuje mnie to - fryzura robi ze mnie punkówę,
znak na policzku - okultystkę, a strój - pannę z dobrego domu. Na Ziemi
taki wygląd niekoniecznie musi przejść. To nie Anta, hehe!
A jednak miło tu być. Dawno już nie czułam się zwykłym człowiekiem w stosunkowo zwykłym świecie.
Szczęście, że nie zabrałam ze sobą Tenariego. Dopiero by się gapili.
O, jakiś młody mężczyzna posyła za mną gwizd, w domyśle uznania. Uderza
mnie nagła myśl, że mogłabym spokojnie podejść do niego i poflirtować,
może dać się zaprosić do jakiegoś hotelu i zostać na noc. Aż parskam
śmiechem na tę wizję. Kiedy wrócę do domu, zapiszę mój cały tok myślenia
podczas tego spaceru, dokładnie tak jak przebiega. Wtedy dopiero się
uśmieję.
Dotarłam do jakiegoś placu handlowego. Że też tym ludziom się chce
handlować w taki ziąb - stoją obok przymarzniętych do gruntu straganów i
chuchają w ręce. Ale może po prostu nie mają innego pomysłu na życie?
Trzeba przyznać, że ich towary nie wydają się zbyt kuszące. Chyba że
mnie.
Podchodzę do stoiska z kasetami - z kasetami! O niebiosa, więc w epoce
płyt kompaktowych gdzieś jeszcze sprzedają kasety! Aż mi się ciepło na
duszy robi. Może jestem staroświecka, ale mam do kaset sentyment...
Przeglądam je uważnie, sprawdzając czy nie ma tam jakiejś, której mi
brakuje, aż w końcu trafiam na trzy albumy pewnego zespołu. Słyszałam
ich jedną piosenkę, jak się okazuje, jest na kasecie, którą właśnie
wzięłam do ręki...
- Ledwo rok minął od kiedy się skończyli - mówi ktoś z zabawnym
akcentem. - A już sprzedaje się ich kasety na ulicznych straganach?
- To takie dziwne? - odwracam głowę, spoglądając na stojącego obok mężczyznę. Jasnowłosy, misiowaty, sympatyczny.
- Możnaby pomyśleć, że jak frontman jakiegoś zespołu opuści świat
żywych w tajemniczy sposób, rodzi się legenda - wyjaśnia niby to
markotnie, a jednak widzę w jego oczach błysk humoru. - A to, co to jest?
Stoczenie się?
- A co, jeśli zespół grał jak noga?
- Nie ten - odpowiada z przekonaniem.
- Zatem wszystko jasne - wzruszam ramionami. - Sprzedają ich piosenki
tanio na straganach, żeby więcej ludzi mogło je kupić, przeżywać sercem i
umysłem... I przekazywać dalej legendę.
Jasnowłosy przetrawia te słowa i wybucha śmiechem.
- Tu mnie masz - przyznaje. - Gdzie się uczyłaś błyskotliwych odpowiedzi?
- Nie umiem błyskotliwie odpowiadać - prycham. - Mam opóźniony zapłon i
zatyka mnie z kretesem, a potem, w bezsenną noc, wpadam na pomysł, co
też mogłam odpowiedzieć. I zapisuję.
- W takim razie te słowa pewnie ułożyłaś sobie dawno temu i czekały na
okazję by je wykorzystać - stwierdza ze śmiechem nieznajomy, a może
niekoniecznie nieznajomy? Mam wrażenie jakbym go znała od lat -
prawdziwa oznaka pokrewnej duszy.
Plac opuszczamy razem i idziemy dalej ulicą.
- Mówiłaś, że zapisujesz? Czyżbyś żyła z opowieści, czy to tylko moje pobożne życzenie?
- Nie tylko. Spisuję co mi wpadnie w ucho - i czasem wydaję.
- No to się dobrze dobraliśmy, bo i ja żyję z opowieści - oznajmia mój
rozmówca. - Tyle że ja je zdradzam takim właśnie, co je spisują.
- Opowiesz mi coś w takim razie? - pytam.
- Jeśli to zrobię, to tak, że nawet mnie nie zauważysz... Ani nie
usłyszysz - odpowiada, a ja nagle uświadamiam sobie, że świetnie o tym
wiem. - I uznasz to za przebłysk własnego natchnienia.
- Inspirujesz twórców? - śmieję się. - Robisz konkurencję Muzom i bogom?
- Oj, ja tam się niczym nie różnię od innych ludzi - macha ręką. - Do bogów się nie wtrącam ani oni do mnie.
- Bo tak naprawdę są tylko wytworem ludzkich umysłów?
- A wiesz, mój przyjaciel mówi - zamyśla się - że jeśli wszyscy
jesteśmy wytworami czyjegoś umysłu, to kto wymyślił w takim razie tego,
który myśli o nas?
- Twój przyjaciel ma u mnie plusik. Pozdrów go ode mnie gdy go spotkasz.
- Nie omieszkam. Ależ mróz - rozciera sobie dłonie; lepiej by rękawice włożył. - A nocą ma być jeszcze większy. I spadnie śnieg.
- Dobrze, że nie wzięłam ze sobą mojego wychowanka, bo nie przepada za
niskimi temperaturami. To znaczy, on by chętnie porzucał w kogoś
śniegiem... Gdyby tylko był trochę cieplejszy.
- Zahartować go trzeba. A zatem, zbieraczko opowieści - podejmuje temat. - Gdzie można przeczytać coś twojego?
- Raczej nie w tym świecie - wzdycham. - Byłeś może w Bibliotece na
Pograniczu? - pytam biorąc za pewnik, że facet orientuje się w takich
miejscach jak tamto.
- Raz - kiwa głową. - Ponoć od tamtej pory przybyło tam trochę książek, ale jestem przekonany, że nadal jest ich niewiele.
- Książek nigdy dość, to prawda - przytakuję. - Ale zawsze jakoś mam co stamtąd wziąć do poczytania.
- I o czym teraz czytasz?
- O tym jak stare bóstwa wojują z bogami mediów, kart kredytowych i banałów.
- Niezły temat i chyba nie mój. Poszukam, jak już przeczytam jakąś twoją opowieść.
- Szaleniec...
Rozstajemy się w końcu - on skręca w prawo, ale jeszcze odwraca się i
macha do mnie wesoło. A ja mam ochotę wywinąć pirueta na chodniku i
powstrzymuje mnie tylko ryzyko poślizgu. Ach, jak miło jest czuć, że się
żyje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz