Cały cmentarz lśnił mnóstwem płomyków. Vanny patrzyła na to urzeczona.
- A jednak zdarzają się tu jakieś ludzkie przebłyski - uznała z zadowoleniem.
- Czy ja wiem... - pokręciłam głową. - Chyba wiesz, jakie te groby są
stare. Na przytłaczającą większość z nich już od dawna nie ma kto
przyjść... A nawet jeśli, to zwykle czują opory.
- Więc co to jest? - powiodła ręką dokoła. - Prowokacja?
- Też - uśmiechnęłam się. - Ale pamięć o tych, którzy odeszli, też.
Zauważ, że kto jak kto, ale Clayd po prostu nie może o nich nie
pamiętać.
Vanny jeszcze raz spojrzała na cmentarz i otworzyła drzwi do domu.
- No to mam wrażenie, że coś mnie ominęło - mruknęła. - Że przecież mogłam tu być i też zapalać te znicze...
- A nie byczyć się w herbaciarni? - dokończył Blue ze złośliwym uśmieszkiem.
- Sam mnie tam porwałeś, więc mi teraz nie dogaduj - odwzajemniła uśmiech.
- A właśnie, że będę... Przecież za to mnie właśnie kochasz, czyż nie?
Dom okazał się pusty, więc poszłam z kuzynką do kuchni, trochę się porządzić.
Było pusto i czyściutko jakby przez cały dzień nikt kuchni nie
odwiedzał. I tylko na lodówce widniała karteczka przyczepiona śmiesznym,
kolorowym magnesem:
- do Instytutu pogadać z Kaetsem -> niech ten dupek wreszcie przystopuje!
- wreszcie do Blou L. po zamówienie -> na nazwisko Loire -> ha!
- pod miasto, zalać się
- chyba że nie będzie czym
- w każdym razie nie być w domu i nie spać
- Jakie zamówienie na nazwisko Loire? - uwagę Vanny zdecydowanie przykuła informacja numer dwa. - Dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Skoro do Blou Lamasette, to pewnie coś bardzo technologicznego - zamyśliłam się.
- Wiesz gdzie to jest? - zainteresowała się.
- Znasz taki okrągły budynek w pobliżu Instytutu Melwortha? Taki z wielkim billboardem "Maszyny też ludzie"?
- Tam, gdzie wszyscy mówią, że lepiej nie chodzić?
- Lepiej nie chodzić, a i tak chodzą - prychnęłam. - Nawet jeśli właścicielka jest dla nich zbyt temperamentna. I zbyt sensowna.
- Chyba mam ochotę sama odebrać to zamówienie - stwierdziła Vanny cicho. - Wolę wiedzieć, co mnie czeka.
Pierwszym, co napotkaliśmy, stając u bram warsztatu, był robot.
Sięgający mi trochę powyżej pasa, o kulistej głowie z imponującą
czerwoną kokardą. Na korpusie miał, a raczej miała napisane "Sandy".
- Szefowa zaraz złapie chwilę czasu - powiedziała głosem wcale
ludzkim, nie tak drętwym i sztucznym jak zwykle u robotów. Przypomniało
mi się, że Blou Lamasette prawie nie zatrudniała pracowników, bo
wystarczyły jej maszyny własnej produkcji. Mawiała, że mają więcej uczuć
niż żyjący tu ludzie.
- Przychodzę odebrać zamówienie - poinformowała Vanny, a na stronie szepnęła do mnie. - To mi przypomina taki jeden świat...
Robocica już odwróciła się, by wejść do środka i zameldować szefowej, gdy coś zleciało z nieba z warkotem.
Był to dość duży pojazd, w którym wydawało się być sporo miejsca poza
kabiną pilota. Wyglądał też na wytrzymały, ale co ja mogę wiedzieć o
takich maszynach? Gdy otworzyły się drzwi do kabiny, dało się słyszeć
przeraźliwy rockowy jazgot i z pojazdu wysiadł mniej więcej
dwudziestoletni chłopak o jasnobrązowych włosach.
- Cześć, ślicznotko! - pomachał wesoło do Sandy. - Wróciłem! Ciotuchna wolna?
- Cześć, trzpiocie - brzmiała odpowiedź. - Będzie wolna jak tylko zajmie się tymi klientkami.
Chłopak ze zdziwieniem zaczął przyglądać się Vanny.
- Co jest, Althenos przestało się alienować? Tak długo mnie nie było?
- Pół roku, sklerotyku - usłyszał zgryźliwy komentarz od drzwi. - Chodź tu i uściśnij starą ciotkę, co?
Zrobił to nie bez radości, aczkolwiek Blou Lamasette nie była jeszcze
tak stara - wyglądała może na czterdziestkę. Z jej workowatym,
usmarowanym kombinezonem kontrastowała nienaganna fryzura i sznur pereł
na szyi.
- No - poczochrała chłopaka po włosach. - To skoro już przyjechałeś, czyń honory, ja się idę przebrać.
Powiedziawszy to weszła do budynku, a za nią pożeglował robot.
- Nawet nie spytała, co słychać w wielkim świecie - roześmiał się
chłopak. - Chyba już się przyzwyczaiła, że stara bida... Jestem u niej
oblatywaczem - wyjaśnił. - I byłem na szkoleniu, a raczej jeździłem po
całym DeNaNi.
- Wiem, kim jesteś - uśmiechnęłam się szeroko. - Jesteś Taynard Firethorn.
Obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem, po czym zwiesił głowę i ramiona.
- Już się domyślam - mruknął. - To ty groziłaś, że o nas napiszesz...
Ukazało się to chociaż? - zapytał, a ja pomyślałam, że może warto by dać
cynk Egbertowi Vialowi w Arquillon żeby to wydał. Widząc moją - czyżby
złowieszczą? - minę, chłopak pomarkotniał jeszcze bardziej.
- Cierp, cierp - rzuciłam. - Widzę, że nie tylko ciebie przede mną Clayd obgadał.
- Ale mówił, że jesteś miód-kobitka - odpowiedział Tay, jeden z tych,
którzy swego czasu pomogli Claydowi otrzymać ciało. - Cóż, przeżyję.
Wejdźcie.
- On zawsze taki złośliwy? - zapytał mnie Blue radośnie.
- Nie, tylko nieśmiały w stosunku do kobiet - zachichotałam.
Panna Lamasette była już od stóp do głów elegancka, ale nie ukrywało to
jej zamaszystości i temperamentu. Tak naprawdę pochodziła z Tarahieny,
ale przeprowadziła się do Althenos kiedy jej starsza siostra wyszła tu
za mąż. Teraz, jak zdarzyło mi się słyszeć, tylko Tay był powodem, dla
którego tu została. I ten warsztat.
- Co zostało zamówione? - zwróciła się do nas ze słodkim uśmiechem. Vanny natychmiast pokraśniała.
- Yyy... Nie wiem.
- No to świetnie. A na kogo?
- Na mnie.... Loire, znaczy - moja kuzyneczka najwyraźniej poczuła się trochę niepewnie. Ciekawe, dlaczego.
- A jakiś dowód tożsamości, skarbie, masz? - panna Lamasette zmierzyła
ją wzrokiem spod ściągniętych brwi. - A zresztą, wierzę na słowo...
Akurat ten typ, co złożył sobie taki niepraktyczny motocykl, mógł złożyć
zamówienie w imieniu tak egzotycznej osóbki.
Powiedziała to kobieta, której sprzęt uważany był za najbardziej niepraktyczny w całym Althenos!
- A co w zasadzie jest przedmiotem tego zamówienia? - zapytałam.
- Już, zaraz. Tay, kochasiu, leć do garażu i wyprowadź to takie najmniejsze i najładniejsze!
Chłopak zdążył się już widać odzwyczaić od reżimu ciotki, bo podreptał spełnić jej polecenie z dość nieszczęśliwą miną.
"Najmniejsze i najładniejsze" okazało się błyszczącym biało-czerwonym
skuterkiem z małym ekranikiem i kilkoma przyciskami. Na upartego mogły
na nim siedzieć dwie osoby. Tay opukiwał go kilkakrotnie, zdziwiony, że
jeszcze się toto nie pokruszyło pod jego dotykiem.
- Teraz, złotko, siadaj i dotknij tego ekranu. Niech cię maleństwo
rozpozna - zakomenderowała panna Lamasette. Vanny zrobiła tak - bo jaki
miała wybór? - i na ekranie pojawiła się uśmiechnięta pikselowa buźka.
Moja kuzyneczka wyglądała na nieco rozczarowaną, że się nie odezwała.
Nie ma jak przyzwyczajenie do gadających środków transportu...
- Podoba się?
Vanny była dość oszołomiona, więc tylko skinęła głową.
- Zatem możesz poćwiczyć jazdę, a potem śmiało wracać... Do domu przy cmentarzu, tak?
Kolejne kiwnięcie głową.
- Ja też bym się przejechał - wtrącił się Tay.
- Ty dokąd? Nie zamierzam pozwolić, żeby mój drogi szwagier cię zdybał i zagonił za biurko!
- Ale chciałem... No, wiesz. Odwiedzić mamę.
- Racja - westchnęła jego ciotka i spuściła wzrok. - Ja już byłam i
powiem ci, że jakoś nienaturalnie było w tym roku, bez ciebie.
- A ojciec był?
- Ja go w każdym razie nie widziałam.
Vanny bardzo szybko opanowała jazdę na skuterku, toteż posadziła za sobą
Blue, a ja usiadłam z Tayem w jego pojeździe i ruszyliśmy z powrotem. A
chwilę po naszym dotarciu na miejsce, przed domem zaparkował również
czarny motocykl.
- Ubiegłaś mnie - Clayd podszedł do Vanny i chwycił lekko pukiel jej włosów.
- Bo czuję się obrażona - prychnęła. - Nic ze mną nie uzgodniłeś!
- Chciałem żebyś nie musiała się użerać z ruchomymi chodnikami i
taksówkami - uśmiechnął się szeroko, a potem skinął głową Tayowi.
- Wieki cię nie było.
- Bo coraz trudniej tu wracać - westchnął chłopak.
- Może to i prawda...
- Nieprawda - obruszyła się Vanny.
- Ciebie nie posłucha - Clayd przyciągnął ją do siebie. - Nie jesteś obiektywna, zauważ.
- Oczywiście, że jestem obiektywna - fuknęła. - Jak najbardziej obiektywnie tutaj zawsze wracam!
- Więc może i coś w tym jest - zaśmiał się Tay i wyciągnął spod kurtki
przezroczystą kulkę z knotem w środku. - Choćby sam fakt, że tutaj zawsze
płonie ogień...
- W tym roku się spóźniłeś, pracoholiku, ale zostanie ci to wybaczone.
- Ja, pracocholik?! Nie obrażaj mnie - burczał chłopak jeszcze w
trakcie zapalania znicza na grobia matki, ale w końcu umilkł i skłonił
głowę. Zapanowała cisza, bo poza nami na cmentarzu nie było prawie
nikogo... Poza stojącą w oddali kobietą w eleganckim żakiecie i
towarzyszącym jej mężczyzną o przygaszonej twarzy. Stali w milczeniu; po
chwili on ukrył twarz w dłoniach, a ona zaczęła coś cicho mówić.
- Ta kobieta to pani Gearth, nasza minister - wyjaśnił Tay, widząc
zaciekawione spojrzenia Vanny i Blue. - A faceta nie poznaję, nigdy
wcześniej go tu nie widziałem.
- Kto im umarł, że pochowali zamiast zdezintegrować? - spytała moja kuzynka.
- W tamtym grobie nikt nie leży - pokręcił głową Clayd. - A ja nigdy nie
pytałem, bo... wolałem się nie wtrącać. Choć czasem miałem ochotę.
- Ważne jest, że pamiętają - stwierdziła Vanny i westchnęła.
- A Vanille narzeka, że coś ją ominęło - nakablował perfidnie Blue.
- Skoro narzeka, to dlaczego sama nie powie?
- Bo ty też mi nic nie powiedziałeś - uniosła brwi i nie wiedziałam czy
mówi serio, czy też nie. - Pozbyłeś się mnie z domu, a potem zamówiłeś
mi skuter i zapaliłeś świeczki... Dlaczego ja też nie mogłam?
- A co by tobą kierowało? - Clayd stanął za nią i objął. - Chęć
uczczenia pamięci tych, którzy tutaj leżą czy po prostu widok setek
tańczących płomyków?
- Może wszystko naraz - westchnęła. - I nie mów mi, że nie mam
obowiązku. Skoro tu zamieszkałam, to mam... ochotę. Obowiązek może
spadać na drzewo.
Spojrzał na nią miękko i uśmiechnął się jakby olśniony.
- Chodźcie - skinął na nas. - A tobie nie przeszkadzamy - pomachał Tayowi. - Pogadajcie sobie spokojnie.
Zaprowadził nas w głąb cmentarza, do największego z rosnących tam drzew.
Widniała pod nim tablica z wygrawerowanym napisem po altheńsku i może
trzy zapalone świeczki.
- Tutaj jest miejsce pamięci - wyjaśnił. - Możecie tu wspomnieć tych, których... uważacie za słuszne z jakiegoś powodu.
- I tutaj widać niewielu przychodzi - powiedziałam, bardziej do siebie
niż do nich. Już raz stałam pod tym drzewem, ale nie miałam pojęcia,
komu mogłabym poświęcić chociaż jedną świeczkę. Tymczasem Vanny
zdecydowała się bez namysłu, nie mówiąc jednak, kogo wspomina. I nawet
Blue, choć uśmiechał się przy tym krzywo. A ja... Ja nadal nie
wiedziałam. I ciągle szukałam w pamięci jakiejś osoby, którą
podziwiałam, szanowałam albo... Albo po prostu warta była by o niej
pamiętano.
I w końcu zapaliłam dwa znicze. Jeden dla Eriza z Nekh'An, mistrza
magii, który miał ten sam problem co ja - odradzał się wciąż i wciąż na
nowo - ale dobrze znał jego źródło. A drugi - zgodnie z moją przekorną
naturą - dla człowieka, który go w ten problem wpędził. Bo dlaczego by
nie?
- A jeśli nadal ci mało światełek - powiedział Clayd do Vanny, bawiąc
się jej włosami - to pocieszę cię, że już niedługo obwiesimy cały dom
lampkami. Żeby całe Melgrade w oczy kłuły.
- To bardzo prawidłowo - kiwnęła głową. - Bo zdążyłam się już zarazić od Miyi marzeniami o świętach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz