25 XI

Dancing to the feel of the drum
Leave this world behind
We'll have a drink and toast to ourselves
Under a Violet Moon!
Tudor Rose with her Hair in curls
Will make you turn and stare
Try to steal a kiss at the Bridge
Under a violet Moon
Raise your hats and your glasses too
We will dance the whole night through
We're going back to a time we knew
Under a Violet Moon!


Blackmore's Night

Nie, ani nic mi się nie stało, ani nie postanowiłam rzucić pamiętnika w kąt i dać sobie spokój. Po prostu spędzam miło czas w Althenos, odsypiając. Takie demony jak ja może i nie potrzebują snu, ale ja jakoś czuję się lepiej z takimi ludzkimi przyzwyczajeniami - pewnie mam to po matce... albo po poprzedniej sobie. Zazwyczaj nie śpię aż tyle, ale po parapetówie u Vanille czułam się tak wykończona, że gdy tylko wróciliśmy do Melgrade, rzuciłam się na łóżko i odpłynęłam w objęcia Morfeusza. Wbrew pozorom nie piłam nic wyskokowego... A może to kwiaty w ogrodzie mnie odurzyły, nie wiem. W każdym razie to jest moja druga przerwa od snu - podczas pierwszej musiałam zdać Lilly i Claydowi relację. A zatem napiszę tu co nieco i za chwilę znów ruszam okupować łóżko.

Wrażeń ci u kuzynki miałam pod dostatkiem. Nawet pomijając to, jak fajnie się jedzie w trójkę na jednym koniu (mówiącym!), w dodatku taszcząc donicę z różą... Rozdroże, gdzie stykają się światy, nie jest miejscem, do którego można się dostać w żaden znany mi dotąd sposób. A sam dom... Do niego będę pewnie chciała wracać jeszcze nie raz. Nie dlatego, że jest zawieszony w rozgwieżdżonej przestrzeni pełnej portali. Nie dlatego, że jest z żółtej cegły i porasta go bluszcz, nawet nie dlatego, że posiada strych... Chociaż nie, dlatego też. Ale przede wszystkim dla tej atmosfery - to jest prawdziwy dom, taki, który chce, żeby w nim zamieszkać, żeby być w nim szczęśliwym i żeby go kochać - i odpłaci się tym samym. Jak w powieściach pani Montgomery.
Z początku honory domu pełnił Ricardo Jose Perez, czy jak go tam zwał, dopóki nie dopadła go Vanny, uzbrojona w wazon.
- Widzę, że między wami nic się nie zmieniło... Wciaż się tłuczecie i wszystko wokół przy okazji też! - zachichotałam i nawet Aeiranowi nie udało się powstrzymać śmiechu. Rick nie posiedział w domu zbyt długo, ciągle robiąc za eskortę dla spodziewanych gości, którzy dopiero zaczynali się zjeżdżać. Do tej pory pojawiła się tylko Irian - nasza znajoma "ogrodniczka wspomnień" - w towarzystwie malutkiej srebrnej smoczycy i demona wystrojonego jak na Galę Niezwykłych Myśli w Tarahieny. Irian wyjaśniła, że odstawił się za wszystkie czasy, bo na co dzień tak nie wygląda. Trochę szkoda...
Nie zabrakło również pstrokatej Andrei, która swego czasu tak bestialsko pozbawiła moją kuzynkę włosów, a już wkrótce zaczęła do nas dołączać reszta rodziny i nie tylko. Bardzo się cieszyłam na spotkanie zarówno z tymi widywanymi często, jak i z tymi, z którymi mam mniejszy kontakt - bo przydałoby się to nadrobić...
Tenka, kuzynka najbardziej dla mnie nieuchwytna, choć nie w dosłownym sensie. Intrygować mnie pewnie będzie zawsze, a z drugiej strony na jej widok ogarnia mnie dziwne rozczulenie... Razem z nią przybył nieduży i dość pokraczny osobnik o jednym wyłupiastym oku, porozumiewający się za pomocą tabliczek z napisami, oraz autentyczny, uroczy kiciuś... Tak, wiem, że tygrys, ale cóż poradzę, że na widok niektórych zwierzątek zaraz chce mi się je głaskać? To silniejsze ode mnie, na szczęście Sidhe mnie nie podrapał, przed czym ostrzegała Vanny. Za to zdziwił się, że znów komuś się zebrało na głaskanie i nie omieszkał tego powiedzieć. Mówiące konie, mówiący tygrys... czemu nie?
Saovine, "zamieranie" czyli duchowe przeciwieństwo Tenki. Wbrew temu, kim jest, potrafi być żywa za sześć (albo, jak sama mówi, za dwanaście). Przyciągnęła ze sobą niejakiego Kayleigha, którego nazywała swoim niewolnikiem, z czego - łagodnie mówiąc - nie był zbyt zadowolony. Na pierwszy rzut oka równie przypadkowy towarzysz jak Aeiran, na drugi zaś... może lepiej się nie zastanawiać. Nie dość, że niebezpiecznie przystojny, to jeszcze wydawał się być zdolny do wszystkiego. Typ przyciągający spojrzenia, ale lepiej chyba poprzestać na patrzeniu.
Zellas - pewnie powinnam nazywać ją Alath'Erną, ale trudno mi się przyzwyczaić - o złotych oczach i białych włosach, charakterystycznych dla Malachów (choć Tencia jakoś tę regułę ominęła). Ze swoją wykręconą opowieścią, która ciągnęła się za nią w sposób niemal widoczny i aż prosiła, by o nią zapytać. Oraz jej towarzysz, jakby żywcem wzięty z komiksów O'Barra albo przynajmniej z jakiejś old schoolowej grupy metalowej... Blada twarz, czarny makijaż - jeszcze tylko mu kruka do kompletu brakowało. Gdy przyglądał się nam wszystkim, miałam niezbyt miłe wrażenie, że przenika nasze dusze na wylot... Byłam trochę ciekawa, co widział, ale jakoś nie miałam okazji go o to zapytać. A może ochoty. Po co sobie psuć nastrój?
I oczywiście Satsuki, moja kochana, ognista siostrzyczka, której zawsze wszędzie pełno. Również teraz postanowiła wyściskać wszystkich zgromadzonych i w międzyczasie wepchnąć w ręce Vanny coś niesamowicie kolorowego, co po krótkich oględzinach okazało się witrażem. Z Satsuki przyjechał jej przyjaciel Sapphire - chłopak wesoły, sympatyczny i chyba najnormalniejszy na tej imprezie, pomijając wielobarwne oczy, od patrzenia w które zakręciło mi się w głowie. A w dłoniach dzierżył dumnie lampę. I to jaką!

I było... No, fantastycznie! Tylko trudno to opisać, gdy ma się zamglony wzrok i co chwilę robi się przerwę na ziewanie. Poza tym nie wiem, o czym konkretnie wspomnieć, gdy tyle się zdarzyło... Bo nie można pominąć na przykład zwiedzania domu, w którym wszystko ma swoje własne miejsce (co nie znaczy, że panuje tam bezgraniczny ład), zakończonego wielkim buszowaniem po strychu? Nota bene, znalazłyśmy tam sporo ciekawych rzeczy, takich choćby jak to drewniane puzderko, nie posiadające zamka a nie dające się w żaden sposób otworzyć... I dzielnie zasłaniałyśmy komputer, żeby Satsuki się do niego nie dorwała.
Później przyszedł czas na nieodzowne śpiewanie karaoke na całe gardło, wysłuchiwanie manifestu przeciw minispódniczkom (całe szczęście, że sama noszę raczej maxi), podziwianie niezwykłych kształtów tworzonych z czystego ognia przez Sat i Tencię, rozmowa z Andreą na tematy kulinarne, a raczej herbaciane, i w ogóle czerpanie tyle radości z tej imprezy, ile tylko się dało.
A dziewczyny miały tyle do opowiedzenia... Sporo nowego się dowiedziałam i będę sobie to długo układać w głowie zanim ochłonę. A potem się skarżę na brak własnych opowieści - nie dziwota, skoro rodzinka robi mi konkurencję!
Choć opowieść Irian zaciekawiła mnie na tyle, że z rozpędu zaoferowałam się dorzucić do niej własny wkład... Ale sza, jeszcze do końca nie mogę w to uwierzyć, więc na razie nie będę zdradzać szczegółów.
Nie mogę nie wspomnieć o muzyce - dźwięki płynące pełną siłą ze sprzętu przytarganego ze strychu (przez Aeirana i Dhira, towarzysza Irian) po prostu zapraszały by przy nich zatańczyć. Z tym, że panien było jakby nieco więcej niż ich potencjalnych danserów i wywiązała się ciekawa dyskusja, która zaowocowała tajemniczą rozmową Satsuki i Sao na temat gry w bilard. Co ma bilard do tańca, doprawdy... Zamierzają grać o faceta mając przy sobie takich partnerów?
W każdym razie nie przeszkodziło mi to przeprowadzić dochodzenia na temat, który potrafi zatańczyć. A ściślej mówiąc, zatańczyć ze mną, bo zwykle jestem dość trudna w obsłu... prowadzeniu. Chyba tylko trzech facetów w światach daje radę się ze mną zgrać. Ale najpierw wypadało mi zwrócić się do własnej osoby towarzyszącej i z niewinnym uśmiechem zapytać:
- Aeiran... Umiesz tańczyć?
Osoba towarzysząca jako żywo się tego pytania nie spodziewała, toteż nie usłyszałam odpowiedzi. Za to - na wszystkie żywioły - miałam demonstrację w praktyce!
Co jeszcze? Jedzenie może? Przygotowane przez Andreę nie tylko artystycznie wyglądało, ale i smakowało. I niech nikt nie mówi, że demony nie muszą jeść! Bo tort z truskawkami bez wątpienia był grzechu wart...
...choć ja i tak najwięcej spożyłam herbaty.

Mimo radości z tego spotkania potrzebowałam jednak chwilki wytchnienia. Dlatego też wymknęłam się do stajni, z intencją wygłaskania Violet Shadow - najbardziej chyba przystępną klaczą spośród tych końskich arystokratów, którzy nas tu przywieźli. Wesoła, spokojna, wygadana... Aż zapragnęłam sama mieć takiego towarzysza podróży, choć zwykle potrafię obyć się bez konia...
- No tak - usłyszałam, wychodząc na zewnątrz. - Jeszcze tylko tu cię nie było.
Vanny i Aeiran stali oparci o ścianę, sprawiając wrażenie, że na mnie czekali. Moja kuzynka była uśmiechnięta szeroko i perfidnie.
- Porozglądał się trochę po domu i w końcu wypadł z niego jak strzała - wskazała ruchem głowy na mojego towarzysza.
- Uciekłeś? - zapytałam, walcząc ze śmiechem.
- Nie ty jedna potrzebujesz trochę odpoczynku od tłumów - stwierdził kwaśno. Fakt, dla mnie tyle osób to też tłum, nawet jeśli tłum wytęskniony.
- No to mówię, uciekłeś!
- Ty pierwsza uciekłaś - odparował. - I jesteś poszukiwana przez swoją siostrę, wykrzykującą coś na temat gry w bilard w twojej herbaciarni.
- Chyba nie chcę na razie nic wiedzieć - pokręciłam głową. - Wiesz, Vanny, chętnie bym się przejechała.
- Konno? - podchwyciła z błyskiem w oczach. - No to dawaj!
- Czy to na pewno dobry pomysł? - Aeiran spojrzał na mnie z ukosa. - Zważywszy, że jadąc tutaj nie wiedziałaś kogo się złapać żeby nie spaść?
- Kiedyś w końcu musi nadejść ten czas - zauważyłam filozoficznie. - że trzeba będzie nauczyć się porządnie jeździć.
- To może spraw sobie własnego konia, zamiast żerować na cudzych?
- Jeśli ja mam sobie sprawić, to i ty powinieneś - oddałam strzał. - Inaczej do końca przysięgi będę cię prześcigać.
- To, że raz ci się zdarzyło, nie znaczy, że będzie tak zawsze... I jakoś nie widzę nas na gadających rumakach.
- Ja też nie widzę, ale zobaczę, gdy już będę takiego mieć. A wtedy ty bez wątpienia nie będziesz chciał być gorszy i zechcesz mieć własnego... A ja będę triumfalnie powtarzać "A nie mówiłam?"
- Słuchaj, jak chcesz, to mogę pogonić swego bodyguarda, żeby ci takiego rumaka przywiózł - zwróciła się do mnie Vanny.
- Nie ma sprawy, tylko nech będzie chętny do współpracy - uśmiechnęłam się.
- Kto, Rick czy rumak?
- Whatever. Dam ci znać gdy będę miała chwilkę czasu na naukę jazdy.
- Świetnie - rozjaśniła się moja kuzynka - Idziecie, czy jeszcze tu chcecie pobyć? Powinnam wracać do reszty gości, a gdy was nie będzie, dziewczyny zaczną gadać... - zamilkła, jakby rozważała ewentualność gadania z nimi.
- Najwyżej się zemścimy - odparł beznamiętnie czarnooki. - Możesz się nas spodziewać za chwilę, kronikarka właśnie zaczyna podziwiać gwiazdy i nie ma dla niej ratunku...
Gdy Vanny odchodziła, ledwo słyszałam jej chichot - faktycznie, gdy zapatrzyłam się na te gwiazdy (czy na pewno prawdziwe gwiazdy? Może takie same jak dokoła zaklętego zamku, kto wie...), trudno mi się było od nich oderwać.
- Nie... Nie ma na tym niebie mojej Anameri - powiedziałam cicho do siebie.
- To, że ja podziwiam gwiazdy, nie znaczy, że musisz stać tu ze mną - dodałam po chwili, już nie do siebie.
- Jak już powiedziałem, nie tylko ty potrzebujesz odpoczynku od tłoku - Aeiran stanął obok mnie, również spoglądając w niebo.
- W Ciemności nie było tłumów? - spytałam. - Wyznawców oddających wam cześć?
- Oni oddawali cześć na zewnątrz świątyni, a my czekaliśmy wewnątrz aż sobie pójdą - uśmiechnął się gorzko do wspomnień. - Aldrina czasem stawała w oknie... A Eskire uważał, że nie ma co się im pokazywać, bo wtedy będa chcieli więcej i więcej, a nie o to chodzi.
- A o co?
- O to, by pojawiać się nieoczekiwanie i tym bardziej rozpalać wiarę w ludzkich sercach...
Oderwałam wzrok od gwiazd, wsuwając mu demonstracyjnie rękę pod ramię.
- Zatem możemy teraz nieoczekiwanie pojawić się w domu - stwierdziłam.
- W domu - zamyślił się. - Oczy ci błyszczą ze szczęścia, od kiedy tu jesteśmy. A o ile wiem, też masz miejsce, które nazywasz domem i ukrywasz przed wszystkimi.
- Miejsce, które nazywam szumnie domem, to pokój przedzielony na pół przez regał - wyjaśniłam. - I nie ukrywam, tylko trzeba umieć go znaleźć.
- Lepiej nie kuś losu, bo nie wiadomo, kto go może znaleźć - ostrzegł. - To idziemy, kronikarko?
- To idziemy, Czasoprzestrzenny.
Weszliśmy do domu rychło w czas, by zobaczyć Ricka uciekającego z aparatem, którym ani chybi narobił jakichś kompromitujących zdjęć. A za nim pędził Maho, zaciekle próbujący przejąć ten dowód rzeczowy. Cud, że się z nimi nie zderzyliśmy.

Szczęśliwa. Zaspana, to prawda, ale szczęśliwa. I roześmiana na zapas. Nie ma wątpliwości, że jeszcze się niebawem do Vanny wproszę. Zwłaszcza gdy będę już mieć za wierzchowca przedstawiciela Przenoszących. Nauka jazdy to już osobna sprawa...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz