Pod koniec podrózy nasza droga wiodła wzdłuż torów, po których raz
czy dwa przemknął parowy pociąg. Dało nam to pewne wyobrażenie, jak
będzie się prezentował cel naszej wyprawy. I rzeczywiście, trafiliśmy do
ładnego miasta o brukowanych ulicach, którymi jeździły powozy, wożące
dżentelmenów w cylindrach i damy w powłóczystych sukniach, dla których
pokazanie się bez kapelusza stanowiło największy skandal. Do miasta, w
którym nie wiedziano nic o zamku Nadzieja i nie wierzono w smoki.
Przyznam, że czegoś takiego się nie spodziewałam.
Później zrozumiałam, że to miejsce było taką małą enklawą Shaitha, w
której zawsze mógł się zatrzymać i na spokojnie pozbierać myśli. Na swój
sposób też do niego pasowało – choć chyba jednak nie należy ubiegać
zdarzeń, tylko zacząć od początku.
Okazało się, że spotkanie wyznaczył w hotelu. W żadnym tajemnym miejscu
kutu – w hotelu. To też było zaskoczenie, a oznaczało, że Shaith chodzi
sobie między śmiertelnikami. I rzeczywiście, czekał na nas w recepcji,
niedbale elegancki i pewny siebie, po czym prędko zabrał nas na
śniadanie. Gdyby J go nam nie pokazała, nie zwróciłabym na niego uwagi w
tłumie. Nie, źle – uwagę bym na pewno zwróciła, ale nie przyszłoby mi
do głowy, że może być bogiem, w dodatku ognia, choć mógłby być bohaterem
opowieści przygodowej. Młody z wyglądu – choć chyba starszy od takiego
Ellila – poruszał się energicznym krokiem i patrzył na nas badawczo,
przenikliwie, spod nierówno przyciętej brązowej grzywki. I wydawał się
zadowolony, kiedy nas zobaczył.
– Co to za okazja? – nie dowierzała J. – Elegancki hotel i może jeszcze
eleganckie śniadanko na twój koszt?
– Eleganckie bo eleganckie, ważne,
żeby było smaczne – wtrąciła Lilly, zamówiwszy sobie porządną porcję
naleśników. Chętnie poszliśmy w jej ślady, bo wybór był spory i, hmm…
Ciekawy.
– Teraz widzę, że lepszego miejsca nie mogłem wybrać – stwierdził
Shaith z cierpkim uśmiechem. – Tutaj nie odważycie się zrobić żadnej
sceny.
– A jesteś pewien, że już jej nie robimy? – zapytałam ostrożnie. – Jednak trochę rzucamy się w oczy.
– Przyjeżdżają tu dziwniejsi turyści z zagranicy. Miałem na myśli… Inny rodzaj sceny.
Przyjrzał się nam ponownie – nadal badawczo, ale na szczęście jeszcze nie wrogo – i ponownie zwrócił się do J:
– Po co ściągnęłaś tu tę całą delegację? Żeby mi dodać panteon czy wysadzić z interesu?
– Że co? Nie, no coś ty! – zachichotała, omal nie krztusząc się
naleśnikiem. – Przecież to też są zagraniczni turyści! Co ty, własnych
demonów nie masz?
– Sam już nie jestem pewien – burknął. – Do niedawna myślałem, że znam ten świat. A potem zaczął się robić… Baśniowy?
– Jeśli zamek Nadzieja nazwiesz baśniowym, to jesteś dziwniejszy niż
chcesz sprawiać wrażenie – uznała Lilly w przerwie między jednym kęsem a
drugim. – Może te smoki już bardziej…
– Nawet nie to. Jakieś jednorożce w lasach, takie nienaturalnie
kolorowe ptaki na niebie… – Shaith westchnął i oparł głowę na dłoniach. –
Nie, żeby nie istniała tu magia, ale baśniowość tkwiła jednak w
książkach. A teraz przestaję czuć, że jestem w domu.
– Miałam ci tu przywieźć Ellila, ale mi uciekł po drodze, skubaniec – skrzywiła się J. – Miałbyś chociaż towarzystwo. Z domu.
– Wyprysnąłem stamtąd, pamiętasz?
– Pamiętam. Przecież sama znalazłam ci ten świat – żachnęła się. – Ale
zrobiłeś to tylko po to, żeby mi coś udowodnić. Nie wmówisz mi, że nie
brak ci niczego stamtąd. Ani nikogo – uśmiechnęła się jakoś tak
zaczepnie.
– Poprzednim razem mówiłaś, że twój… Nasz świat miał kłopoty –
przypomniał sobie i zamyślił się. – Może mógłbym wpaść na chwilę i się
rozejrzeć, o ile go znów nie zamkniesz… Zaraz, zaraz – nagle spojrzał na
nią przytomniej. – Jak to miałaś przywieźć Ellila? Co ty wyprawiasz,
pozbawiasz świat jego bogów i ot tak ich sobie przesadzasz? Masowo?
– Od kiedy to cię tak bulwersuje? Poza tym akurat Ellilowi nic bym nie
dała, takie z niego latajło, że już w jednym świecie długo nie usiedzi.
– Akurat jemu – spojrzał na nią spode łba. – Nie kręć. Przyznaj się, kto jeszcze dostał od ciebie świat.
Miałam ochotę bić brawo z podziwu, że oto trafiła kosa na kamień. Nie
wątpiłam, że akurat on z całego tamtejszego panteonu był zdolny ją
rozgryźć i zaszantażować…
– Biorąc pod uwagę, jaki świat miałam prawo oddać, to tylko Shyam –
powiedziała słodko J i tym razem to ja omal się nie udławiłam. – Właśnie,
prosił, żeby przekazać, że chętnie by się ciebie poradził. Jako
starszego stażem Jedynego Boga, wiesz…
– Shyam – tym razem bóg ognia uśmiechnął się z aprobatą. – Trzeba ci przyznać, że trochę rozsądku masz.
Teraz obie prędko przełknęłyśmy, by nic nam nie przeszkadzało w
parsknięciu śmiechem. Ubawione spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo.
– Zresztą nie on jedyny się za tobą stęsknił – podjęła J po chwili.
– …Nie? – zapytał jakby od niechcenia. – Ktoś jeszcze? I przede
wszystkim: kto tam jeszcze istnieje? Bo o Shyamie to myślałem, że już
nigdy nie usłyszę.
– No, jest Taranis, który w tej chwili pewnie tęskni za Ellilem – J
wyszczerzyła ząbki. – Jest ta wariatka od wiosny, do której zaczęły się
przyczepiać właściwości innych pór roku, przez co klimat nam czasem
wariuje. Jest Aislinn, która świetnie sobie daje radę w archeologii. A
ogólnie to coraz mniej was, ale ci, którzy zostali, wzięli się wreszcie w
garść – zakończyła.
– Daj spokój, nie mów tak ogólnikowo – zirytował się. – Co jak co, ale
nie mogę sobie wyobrazić Aislinn pracującej z zabytkami antyku. Przecież
one… Na słońcu powinny się rozsypywać, nie?
– Wiesz, jak ci się świat zatrzymał na maszynach parowych, to nie
dziwota, że nie doceniasz nowoczesnej technologii – zaczęła, gotowa
zaserwować mu długi wykład.
– Nie odchodź od tematu, z łaski swojej.
– No przecież nie odchodzę, tylko właśnie wchodzę na temat –
zaprotestowała, z pewnością chichocząc w duchu. No dobrze, może i
trafiła kosa na kamień, ale też i J z pewnością miała na Shaitha
jakiegoś haka. I miałam wrażenie, że należałoby ich teraz zostawić
samych, żeby sobie trochę poszeptali i poprzekomarzali się. Shaith nie
wyglądał mi na takiego, co to chciałby, żeby jego „hak” wyszedł na jaw.
Albo może inaczej – chciał o coś konkretnego zapytać, a bał się usłyszeć
odpowiedź (przy innych?). Jeśli o Aislinn, to czy odpowiedź byłaby taka
straszna? No, może tak.
– Słuchajcie, a czy zakwaterowanie też jest na jego koszt? – rzuciła Vanny, najedzona i beztroska.
– Tak! – potwierdziła J, w tym samym momencie, kiedy bóg ognia powiedział „nie”.
– Nie słuchajcie go. Skoro już zaczął, to niech i skończy, jest za dokładny na co innego.
– Trzeba było o siebie zadbać – uśmiechnął się ironicznie Shaith. – Ja
nie jestem Ellil. Jestem bogiem, a nie instytucją charytatywną.
– A jednak, tak jak kiedyś Ellil, łazisz po świecie i udajesz
śmiertelnika, zamiast być niematerialnym bytem w jakiejś świątyni!
– Cóż – mruknął. – Niektóre jego pomysły były sensowne.
– Słuchaj, jak to Shyam dostał świat?! – szepnęłam do J na stronie,
kiedy po śniadaniu rozpierzchliśmy się wszyscy po mieście. Wiadomo,
powrót do cywilizacji i możliwość połażenia po sklepach, nawet jeśli się
nie ma waluty… Choć ciągle nie mogłam odgonić myśli, że powinna to być
raczej pielgrzymka za słupem ognia.
– No, dostał, dostał – pokiwała w zamyśleniu głową; wyraźnie coś knuła. –
Pozamieniałam paru niemiłych osobników w żaby i dałam mu świat. Nie
mógł tak zostać bez opieki, światom też się coś należy.
– Ale powiedz coś więcej, no, powiedz! – niecierpliwiłam się. – Chcę
wiedzieć na przyszłość, gdzie mam się wybrać, żeby mu pogratulować!
– Nie, nie chcesz – odpowiedziała spokojnie i kategorycznie.
– Jasne, że chcę – nie dałam za wygraną, ale ona tylko pokręciła głową.
– Nie będziesz mi tu mówić, że wiesz lepiej ode mnie – powiedziała
mentorskim tonem. – Zresztą ja już postanowiłam: zrywam się stąd na
krótki czas.
– Że co proszę? – jakoś trudno mi było nadążyć za jej tokiem myślenia. Powoli zaczynała mnie boleć głowa.
– Przekaż Shaithowi, że wróciłam do swojego świata – przykazała tak
powoli i wyraźnie, że zrobiłam się jeszcze bardziej podejrzliwa. A może
było po mnie widać, że zaczęłam się wyłączać? – Żeby sprawdzić, czy mi
się przypadkiem nie rozpadł. Jednak lepiej ich nie zostawiać samych…
Wszystkich razem.
– I dlatego tak ich rozsadzasz?
– Też – roześmiała się. – Ale za żadne skarby nie mów mu, że tu wrócę. Z niespodzianką.
– Theaię ze sobą weź – nie mogłam sobie darować.
– A idź ty – prychnęła. – Aż tak mi się do Szarych Światów nie spieszy.
Chyba i ja dojrzałam do stwierdzenia, że „wrócić do domu” do całkiem przyjemny zwrot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz