Zbudziłam się z tym rozkosznym dreszczem oczekiwania na coś pięknego,
a zarazem spełnienia. Czy jedno drugiego przypadkiem nie wyklucza?
Pewnie schowane pod poduszką wiersze zamąciły mi w głowie.
A tu tymczasem Lilly ciągnęła mnie za duży palec u nogi, kołysząc nią do jakiegoś rytmu.
– Jak to się stało, że wstałaś przede mną? – zapytałam sennie.
– Zachciało mi się zjeść śniadanko – wyjaśniła. – A Vanny chyba wcale nie spała, bo ziewa co minutę. Hmm, może…
– Co?
– Może siedzieli od północy w tej bibliotece… Wołają cię tam, tak przy okazji.
Biblioteka? Na sam dźwięk tego słowa poderwałam się z łóżka. I natychmiast padłam z powrotem, bo Lilly nie chciała mnie puścić.
– To mam wstawać czy nie? Zdecyduj się!
– Oj, bo uświadomiłaś mi, że mam tu właśnie rzadki widok…
Wreszcie udało mi się podnieść z pościeli; w przelocie pogłaskałam po
głowie Tenariego, którego nic nie było w stanie wyrwać ze snu. Nie po
raz pierwszy zastanowiło mnie, o czym może śnić.
– Ale siedzieć w bibliotece, gdy ma się do dyspozycji cały zamek prosto
z legendy? – przeżywałam jeszcze, ubierając się. – Myślałam, że tylko ja
się tak zachowuję.
– Ten uroczy blondyn o palcach uciapanych atramentem wziął nas pod
swoją pieczę – roześmiała się Lilly. – Trochę szkoda, że już zaklepany
przez Muirenn…
W odpowiedzi pociągnęłam ją za warkoczyk, po czym opuściłyśmy komnatę.
Doszłyśmy do dwojga drzwi, umieszczonych w podłodze i suficie. Te
pierwsze znałam, wchodziło się przez nie do windy, prowadzącej na
najniższy poziom. Ale drugie? Ktoś powinien był przystawić do nich
drabinę, tymczasem według mojej przyjaciółki właśnie one stanowiły nasz
cel.
– I co teraz, skrzydła? – zaczęłam, ale odpowiedź przyszła do mnie
sama. Srebrzyste drzwi rozsunęły się i stanęły w nich – prostopadle do
nas – trzy postacie. Nie zwróciwszy na nas jeszcze uwagi, cała trójka
przeszła po ścianie jak po podłodze, ignorując prawo grawitacji.
Pośrodku Diarmaid III we własnej osobie, w królewskim fiolecie i ze
stoickim spokojem na szlachetnym obliczu. Ja bym tak nie potrafiła,
mając po obu stronach takich doradców. Z lewej wielebny Oswin w
ascetycznie szarej szacie, z prawej Muirenn, dla kontrastu ubrana w
barwną, obcisłą sukienkę z rozcięciem do połowy uda, dyskutowali
zaciekle.
– Nie wątpię, panie, że nic się nie przydarzy, jeśli stąd odejdziemy –
przemawiał kapłan z rozognionym spojrzeniem. – Powoływanie się na
opowiastkę, która zrodziła się zapewne w umyśle jakiegoś szaleńca? Powtarzam, powinniśmy byli szukać boskiej pomocy, zamiast przyjmować ten… Ten zamek!
– Do jakich bogów chciałbyś się modlić? – spytała słodko arcymagini. –
Nie ma już naszego świata i naszych religii. Dlaczego jakieś nieznane
bóstwo miałoby brać za nas odpowiedzialność?
– To żaden argument… – zirytował się; na szczęście jednak zauważył
wreszcie naszą obecność i zamilkł. A może nie na szczęście? Patrzył to
na mnie, to na Lilly, z taką miną, jakby światopogląd właśnie walił mu
się w gruzy.
– Tak, koleżanka j e s t srebrnym smokiem sera’fiel – potwierdziłam uprzejmie.
– Ten pan o tym wie – poinformowała mnie przyjaciółka scenicznym szeptem. – Natknął się na mnie wczoraj, hi-hiii!
Tłumiąc śmiech wymierzyłam jej kuksańca i obie dygnęłyśmy uroczo przed
Diarmaidem. Jak dobrze wychowane dziewczynki; tylko tam kokardek we
włosach brakowało.
– Nie trzeba, nie trzeba – zaprotestował i prędko podniósł nasze dłonie do ust. – Od ukłonów są dworzanie.
– Których najpierw trzeba by mieć – wtrącił Oswin z przekąsem. – Ale nie, nie w tym zamku-widmie, gdzie wszystko robi się samo!
– Wybaczcie, panie, że witam was dopiero teraz – ciągnął władca zamku-widma, nie
zwracając uwagi na słowa kapłana. – Mam nadzieję, że miło spędzacie czas
na moich włościach.
– W miarę, choć łatwo się tu zgubić – odpowiedziałam ze spuszczonym
wzrokiem. Niby mówił do nas obu, a ciągle wbijał we mnie spojrzenie, aż
poczułam się nieswojo. – Jeszcze trochę mi brakuje do czucia się jak u
siebie…
– Zapewne, podobnie jak p a n i Ess’Calene, woli pani siedzibę w
rodzaju smoczych gór – przemówił znowu kapłan, zanim Diarmaid zdążył się
odezwać. – Jak i mężczyzn pokroju księcia Aethelreda.
– No nie, tego już za wiele – syknęła Muirenn i ruszyła ku niemu z
groźną miną, ale władca powstrzymał ją jednym gestem. Potem zmierzył
wzrokiem kapłana, który natychmiast zaczął wyglądać na wcielenie
skruchy; obaj skinęli nam głowami i poszli dalej przed siebie.
Arcymagini jeszcze szepnęła coś Diarmaidowi na ucho i wróciła do nas.
Najwyraźniej nie miała już ochoty na wykłócanie się z tym szorstkim
typem…
– Co miałaś na myśli, mówiąc, że jeszcze trochę ci brakuje? – zapytała Lilly konspiracyjnym szeptem.
– Jak by to ująć… – zadumałam się, przywołując wspomnienia sprzed kilku
miesięcy. – Kiedy gościłam na dworze w Sativoli… W tym świecie, którego
już nie ma, czułam, że jestem w domu. Czy raczej mogłabym być, gdybym
nie miała już dwóch innych.
– A teraz nie? – wtrąciła prędko Muirenn, zerkając, czy panowie już się
oddalili. Kiedy okazało się, że tak, jak gdyby nic weszła po ścianie i
postukała w drzwi.
– No, chodźcie! – zawołała, więc zamknęłyśmy oczy i poszłyśmy w jej
ślady. Nie było to takie trudne, gdy się nie widziało drogi… W windzie
arcymagini spojrzała na mnie pytająco, wyczekująco.
– Nie bardzo – musiałam zatem przyznać. – Co znaczyłoby, że moim
miejscem… W tamtej rzeczywistości… Mogła być właśnie Sativola. Nie
Nadzieja.
– Nie mogę dojść do ładu z twoimi rewelacjami o zmianie rzeczywistości –
mruknęła. – Ten zamek jest dla mnie niemal prawdziwszy niż mój dawny
świat… No, ale chyba powinnam przekazać twoje słowa jego wysokości.
– Jako dowód, że nie jestem przeznaczona na królową?
Muirenn wyszczerzyła zęby w nienaturalnym, wręcz upiornym uśmiechu.
– Z pewnością da mu to do myślenia, inaczej jeszcze podzielisz los
nieszczęsnej Calene… Ale bez obaw – zaczęła mnie profilaktycznie
uspokajać, zanim jeszcze o tym pomyślałam. – Nikomu nie powiedziałam o
twojej koronie.
– Bo i co miałabyś powiedzieć? – wzruszyłam ramionami. – Ani jej nie
noszę, ani nawet za wiele o niej nie wiem. Głównie przeczuwam.
Nie zbiło jej to z tropu; z tym samym uśmiechem przytknęła ucho do ściany – drzwi? – nasłuchując.
– Otóż właśnie. Skojarzyło mi się z inną tajemniczą koroną, tą, którą
nosił książę Aethelred – podjęła, uznawszy, że jesteśmy już na górze. –
Vanille wspominała, że byłabyś dla niego przeciwwagą, prawda?
– Ooo nie. Nie, nie i nie – sprzeciwiłam się. – Gdybym tu panowała i
jeszcze nosiła to żelastwo, on byłby dla nas podwójnym zagrożeniem.
– Chyba my dla niego?… Zresztą, czy teraz już nie jest?
– Ale osobno! – zatupałam nogą, czekając, by wyjść. Wnętrze windy
porażało szpitalną bielą i wpędzało w klaustrofobię. – Poza tym, ten
wasz książę pewnie nawet nie wie o moim istnieniu, bo za świadomość
istnienia drugiej korony nie ręczę.
Wychodząc wreszcie na korytarz, oddychałam głęboko. Nagadałam się, aż
zaschło mi w gardle i nawet Lilly spoglądała na mnie z podziwem.
– Co za płomienna przemowa – rzekła, a wybrała na to akurat moment,
kiedy Muirenn otwierała drzwi do biblioteki. – Tłumaczysz się, jakby
kiedykolwiek przyszło ci na myśl poświęcić życie osobiste dla idei czy
tam interesu. Nie mówię o pisaniu, bo królowej nikt by chyba w zeszyt
nie patrzył…
Urwała, uświadamiając sobie, że obserwują nas cztery dodatkowe pary
oczu. Cztery spojrzenia zza pokaźnego stosu książek: intensywnie
błękitne, zdziwione; orzechowe, zamyślone; szaroniebieskie, rozbawione… I
dodatkowe oczęta: duże, fioletowe i patrzące spod blond grzywki.
– Kto tu chce poświęcić życie osobiste dla pisania? – pisnęła
właścicielka tych ostatnich. Małpy, nawet słówkiem nie wspomniały o jej
przybyciu!
– Nie, nie dla pisania, tylko dla interesu – sprostował Laderic,
wstając z zawalonej książkami podłogi. – Niech zgadnę, już się
ośwadczył? – wypalił, nim jeszcze zauważył rozpaczliwe znaki, dawane
przez Muirenn.
– O! To ktoś tu chce się z kimś żenić? – podchwyciła natychmiast J,
klaszcząc w łapki. – I co, czekacie na rezultaty? Przyjmujecie zakłady?
– Nie przypuszczałam, że interesują cię dworskie ploteczki – ostrożnie
przestąpiłam nad książkami, przy okazji dając kronikarzowi prztyczka w
nos. – Ani że tak szybko wrócisz.
– Przybyła z samego rana i nawet nie raczyła zapukać – zachichotała
Vanny. – I zaraz zaczęła wyrażać głośny podziw dla zamku.
– Niewątpliwie
podziw – skrzywiła się arcymagini. – Jak to było? „Co za szaleniec to
wymyślił?”… Wypisz, wymaluj, słowa Oswina.
– To b y ł y słowa podziwu! – obruszyła się J. – Jest się tym Dzieckiem Chaosu, nie? Trzeba reagować na takie zjawiska.
– Ale chyba nie zagrzebując się w książkach, szukając logicznego wytłumaczenia – roześmiał się Laderic.
– To tak na zasadzie przyciągania przeciwieństw – stwierdziłam,
dosiadając się do przyjaciół; to samo zrobiła Lilly, chwytając jakąś
księgę traktującą o magii. – Ja na przykład przyjmuję Chaos bezkrytycznie
i płynę z prądem, podczas gdy ona szuka logicznych przyczyn.
– Nie szukam l o g i c z n y c h przyczyn, tylko w ogóle przyczyn. Naprawdę chciałabym wiedzieć, co za szaleniec to wymyślił!
– O ile wiem, legenda zamku Nadzieja nigdy nie została spisana – zgasiła dziewczynkę Lilly.
– W takim razie może będę prekursorem – nadwornemu kronikarzowi
zaświeciły się oczy. – A może Miya? Wtedy będziemy mogli wymienić nasze
dzieła i porównać.
– A, chętnie – zgodziłam się. – Jeszcze nie czytałam niczego twojego autorstwa, więc jestem za.
– Naprawdę szybko wróciłaś – zauważyłam później, gdy udało mi się
oderwać J od bezskutecznego grzebania w księgach. – Znudziło ci się
latanie po świecie?
– Trochę, po tym jak postraszyłam tego smoka, który mnie śledził… –
westchnęła. – Poza tym nie mogłam was na dłużej zostawiać samych. Nie
kiedy jesteście mi aktualnie potrzebni, o!
– I nie wpadłaś na nic ciekawego, szukając tego swojego Shaitha?
– A pewnie, że wpadłam. Na Shaitha! – pochwaliła się. – Schował się w
międzysferze, paskud jeden, kiedy tylko wyczuł, że się zbliżam do jego
świata. Musisz go koniecznie poznać, zanim się rozmyśli. Ale będzie
ubaw!
Roześmiałam się z wrażeniem, że biorę udział w jakiejś czarnej komedii.
Czasem doprawdy tracę świadomość, że wróciłam do domu. Na szczęście
tylko czasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz