Jesteśmy wreszcie w drodze, co jest naprawdę miłą odmianą, nawet mimo
wizji zamarznięcia w nocy, które z czystą złośliwością serwuje nam
Tenari (strasząc tym głównie Lilly). Nie wiem, co jest przyczyną –
powrót Aeirana czy pieśń Vaneshki, najwygodniej stwierdzić, że jedno i
drugie – ale przestałam czuć się w Nadziei nieswojo. Z drugiej strony
zaś zniknęło wrażenie, że mimo wszystko powinnam tu być, dlatego nie
miałam nic przeciwko wyjazdowi – ku nieskrywanej radości J. Marudziła
tylko, kiedy dotarło do niej, że chcemy całą drogę pokonać zwyczajnie,
konno, zamiast przeteleportować się na miejsce.
– Ty też podróżowałaś bardziej konwencjonalnie – przypomniałam, chociaż kto nazwałby lewitację konwencjonalną metodą?
– Bo ja wodziłam za nos tego tam Jaleela – wlepiła we mnie zmrużone
ślepka (Vanny zwróciła mi niedawno uwagę, z jaką pobłażliwością traktuję
tę pradawną smarkulę, może i coś w tym jest). – a teraz już wiem, dokąd
iść.
– A ja chcę wiedzieć, którędy iść – odparowałam. – Poza tym nie chcesz,
żeby Pokrzywa nas pogryzła, nie?
Przypuszczam, że nie tylko moja klacz
by nas pogryzła – wszystkie wierzchowce tęskniły za tym, by móc się
porządnie wybiegać. Może aż za porządnie, jak stwierdziłam po chwili
niespodziewanego galopu. Za to nieziemską satysfakcję miałam na widok
Theai jadącej na No Doubcie. Ta bowiem zabrała się z nami, może z
przekonaniem, że powinna dalej czuwać nad bezpieczeństwem szaleńców,
plączących się po Szarych Światach, a może, że mają u niej dług. Z
irytacją, choć nie bez ulgi, przyjęła nagły i cichy wyjazd Vaneshki, a
teraz Aeiran wyraźnie stara się ją do siebie zniechęcić… W taki dość
przewrotny sposób – pozwalając jej ze sobą jeździć. A ona chyba uważa,
że lepsze to niż… Sama nie wiem, czy powinnam wygłaszać już opinie,
skoro znam ją zaledwie od dwóch dni, a nie jestem aż taką
interpretatorką cudzych zachowań, jak pozwalam myśleć czytelnikom. Może
jeszcze później do tego wrócę.
Nie wiem, co będziemy robić później, jak już pogadamy z tym całym
Shaithem, ale Lilly wyraża chęć powrotu do Nadziei. Mogłabym mieć dużo
do powiedzenia na ten temat, ale jestem jej przyjaciółką, a nie mamuśką;
tłumaczyć to się będzie w domu. Dziwne, że nie została tam od razu,
zamiast jechać z nami, ale cóż, lubi podróże równie mocno, jak te
tajemne rozmowy z Muirenn nad jej grubymi księgami. Rozmowy traktowały o
czarach, klątwach i bogowie wiedzą, czym jeszcze; chętnie przyjrzałabym
się temu wątkowi trochę bliżej, ale prawdę powiedziawszy, nie mam teraz
do tego głowy.
Moja nadzieja legła w gruzach i nie zdołałam uniknąć miłej pogawędki
z Diarmaidem zanim wyjechaliśmy. Może i faktycznie byłaby miła, gdybym
nie była tak beznadziejnie subiektywna. Niby zasłużył na stosownie – i
sprawiedliwie – wzniosłe przedstawienie w opowieści, tymczasem za każdym
razem mam ochotę nim potrząsnąć, najchętniej za szyję. Tym razem też.
Legendę zamku Nadzieja zdecydowanie najlepiej…
– …zostawić Ladericowi – powiedziałam zatem. – Ja nawet jej nie znam i
nie rozumiem, dlaczego to do mnie wasza wysokość się zwraca.
– Opuściłaś nas, pani, na czas trwania pieśni – zaczął. – Czy to znaczy, że przeznaczenie już cię nie uwzględnia? Dlaczego?
Z trudem zdusiłam odpowiedź, że mógłby więcej patrzeć, a mniej zdawać się na opowieść.
– To nie tak… Może to właśnie daje waszej wysokości wolną rękę –
spróbowałam wyjaśnić. – Nie wiem, czy gdzieś ktoś miał narzuconą z góry
rolę pani na tym zamku, ale po tej pieśni na pewno nie. Zamek jest
stabilny, wszystko zalezy wyłącznie od was. Tak powiedziała Vaneshka, a
jej należy wierzyć w takich sprawach.
– Ale jeśli Nadzieja ma być pełna, nie powinna być rządzona… Tak w połowie – zaprotestował.
– Jeśli rozumować w ten sposób, to bardziej od przeznaczenia potrzebne
są uczucia – podsumowałam. – Czy to nie prostsze niż dociekanie, czy taka
Calene jest odpowiednia do tej roli?
Widocznie dla Diarmaida nie było to prostsze, bo momentalnie spochmurniał.
– Nie mogę rozkazywać sercu – uciął.
– Ale możesz go chociaż nie zamykać! – zdenerwowałam się wreszcie. – Na
litość, człowieku, gdybym ja myślała o własnych uczuciach w kategorii
opowieści, dzisiaj pewnie byłabym nieszczęśliwa, samotna i chora z żalu!
Nadzieja nie musi iść w parze z rozsądkiem ani z przeznaczeniem, czy to
takie trudne do zrozumienia?!
Chyba zbiłam go z tropu, lecz nie zostałam w komnacie audiencyjnej ani
chwili dłużej, by zobaczyć, jakie będą tego skutki. Może powinnam była,
ale nie miałam cierpliwości – za to uznałam, że dobrze byłoby jeszcze
raz pogadać z Caranillą, tym razem bardziej szczegółowo. Kolejna sprawa
na później, jak sądzę.
– Ale ulga! – odetchnęłam, kiedy minęliśmy już smocze góry. – Powoli
zaczynałam czuć się pająkiem, który zaplątał się we własną pajęczynę.
– Jeśli kiedyś za tym zatęsknisz, zawsze mogę ci załatwić – zapewniła
radośnie J. Zdecydowanie dobrze wpasowywała się w miejsce, które
zajmowała kiedyś Xella-Medina, choć z drugiej strony sporo je różniło.
Wolałam nie zastanawiać się nad tym głębiej, bo prowadziłoby to do
rozważań nad Dziećmi Chaosu, a to z kolei do pytań o obecną
rzeczywistość, z pewnością poplątaną już do granic.
Pociągnęłam ją za warkoczyk, na co odwróciła się do mnie i złapała za
grzywkę. Słodko. Już po chwili próbowałyśmy unieruchomić sobie nawzajem
ręce i jeszcze trochę, a doszłoby pewnie do łaskotania, gdyby Pokrzywa
nie zaczęła skakać i brykać, jakby chciała nas strząsnąć.
– Ej, ale nie musisz zachowywać się tak jak one – upomniał ją Rob Roy,
który przykłusował do nas z Vanny i Claydem na grzbiecie.
– Ja nie idę w ich ślady, ja je temperuję – parsknęła niby to z irytacją, próbując ukryć rozbawienie.
– Jakbym ja tak Vanny temperował, byłbym teraz biedniejszy niż jestem…
– No już, pax, istoty rozumne – roześmiał się Clayd, łapiąc
oba konie za wodze, po czym mrugnął do mnie. – Patrz na ten obrazek –
szepnął, wskazując ruchem głowy w tył.
A tam No Doubt kręcił się niespokojnie, kiedy Theaia kategorycznie
domagała się czegoś od Aeirana. Wreszcie dał za wygraną i podprowadził
konia do hasającej beztrosko Tequili, niosącej Mezz’Lil i Ivy. Takie
nagromadzenie blondynek aż raziło w oczy… W każdym razie przystanęliśmy w
miejscu, żeby bezczelnie podsłuchać, kiedy ta średnia blondyneczka
złapała tę najmniejszą za rękę i zaczęła wypytywać:
– Powiedz, czym teraz jesteś! Powiedz! Nie zdam nikomu raportu, bo
sfera pozamaterialna ma u mnie zbyt wielki dług, ale powiedz, jak się t y
m stać!
– Nie jestem „czymś”! – zawołała Ivy dziecinnym głosem, ale wyraz twarzy miała zdecydowanie niedziecięcy. – Jestem mną, puść!
– Daj jej spokój, zachowujesz się jak krnąbrna nauczycielka w przedszkolu – zainterweniowała Lily.
– Nauczycielki nie są krnąbrne, tylko dzieci i ten mój… – zaczęła
Theaia, ale nagle głos jej się załamał. – Och, czemu ja w ogóle pozwalam
wam sobie towarzyszyć, czemu?
Mówiła coraz ciszej, ale chyba nie przestała narzekać.
– To chciałeś, żebym zobaczyła? – szepnęłam do Clayda. – Histerię tej pannicy?
– Teraz to jej rozchwianie nawet mnie dobiło; szczęście, że nie
musiałem się wtrącać – westchnął. – Pannica była ingil’athem i zgubiła
swojego podopiecznego. Wkurzał ją jak cholera, nie mogła znieść, że ani
jej nie widział, ani nawet w nią nie wierzył, ale jednak…
– I co, chciałaby zrezygnować ze swojej natury? – sama ta myśl mną
wstrząsnęła, pamiętałam wszak, przez co przechodziła Ivy przed trzema
laty.
– Czy ja wiem – odszepnął. – Czepiła się nas. Nie jestem pewien, czy
umiałaby być niezależna, choć ona chyba na to patrzy z drugiej strony.
– Mogę sobie wyobrazić tego jej podopiecznego, skoro doprowadził ją do
takich wygłupów – mruknęła J, wykręcając szyję w tył. – Tylko nie łapię,
jak coś takiego może być duchem opiekuńczym… Bo o to chodzi, nie? I co
ona tu robi, zamiast szukać go dalej?
– Może jest do czegoś potrzebna – zamyśliłam się.
– Nam? – zapytała. – Czy opowieści?
– Nie jestem pewna – przyznałam. – Ale nie sądzę, by nie czekał na nią
jakiś wątek. Może to ona zostanie twoją przewodniczką po Szarych
Światach, co ty na to?
Moje przewidywania J wzięła sobie może nie tyle do serca, co do głowy.
– Zamienisz się? – zapytała Aeirana w pewnej chwili i od tej pory, nie
mając nic do gadania, Theaia jechała z nią na Pokrzywie. Tylko je teraz
postawić obok Tequili i ich pasażerek, ale Lilly dobrze pilnuje, a
Theaia chyba trochę obawia się J. Może z tej obawy zgodziłaby się zabrać
ją na wycieczkę do Szarych Światów, a może wręcz przeciwnie, ja jednak
czuję, że nie będzie to jedyny wątek z nią związany. A może po prostu
nie chcę, żeby tak było. Skoro już się pojawiła, to niech się wykaże.
Nie zaprzeczam, że trochę czułam się jak przekazywana paczka, ale czy
miałabym narzekać na skutki? Kiedy znalazłam się blisko Aeirana, to
jakby cały świat wokół się uspokoił. Przez dłuższą chwilę rozmawialiśmy
przyciszonymi głosami o naszych odwiedzinach w Szarych Światach,
zastanawiając się, dlaczego rozwiałam się tam na oderwane wizje. Aeiran
przyznał, że jego podróż była dość monotonna, bo za szybko spotkał to
blade stworzenie, twierdzące, że zna te światy jak własną kieszeń. W
rezultacie wiodła go głównie pustymi i cienistymi ścieżkami, cichymi
jakby pochłaniały wszystkie dźwięki i chyba niezdolnymi wyprowadzić
nikogo do zwykłej międzysfery. Potem opowiedział o miejscu, gdzie
spotkali Vaneshkę – zielonej górze, którą Theaia nazywała „Szczytem
Wszystkiego” i która miała stanowić jedyny punkt w Szarych Światach,
gdzie „wszystko jest żywe, ale nie zjada się nawzajem” – innymi słowy,
funkcjonuje normalnie. A później już nie rozmawialiśmy, po prostu jadąc
przed siebie i udając, że jesteśmy sami na tym świecie. Nieźle nam się
to udawało, dopóki nie dotarliśmy do rozstajów.
– Tamta trasa prowadzi do miasta – J wskazała na środkową z trzech dostępnych dróg. – To tam Shaith obiecał na nas poczekać.
– O ile mu się nie odwidziało – westchnęłam.
Gdzieś w oddali rozległ się trzepot skrzydeł.
– O, lecą – powiedziała Lilly, jak gdyby nigdy nic. Jakby widok smoków z
przeciwnego bieguna wcale nie wyprowadził jej niedawno z równowagi.
Przylecieli w ludzkich postaciach, ale po wylądowaniu poruszali się jak
przyczajone drapieżniki. Oboje młodzi z wyglądu, śliczni jak na obrazku
– można by wziąć ich za aniołki, nawet mimo tych czarnych pręg na
skórze. Nosili jakieś kuse, niedbale narzucone szmatki – widać było, że
nie dbają o strój i nie są ciepłolubni.
– Nie macie jeszcze nas dość? – zapytała Lilly zdumiewająco uprzejmie. – Nie chcecie nas stąd wypuścić?
– Lecieliśmy ile sił – odezwała się wielkooka dziewczyna chropawym,
niepasującym do niej głosem. – żeby zdążyć przed wami. Mieliśmy was
ostrzec, żebyście nie jechali środkową drogą.
– Dlaczego nie? – zdziwiła się Vanny. – Nie ma tu przecież drogowskazów: Do chwały, Do klęski, Do…
– Może dlatego, że nikt ich tu nie postawił – wysyczał chłopak przez
zaciśnięte zęby. Chyba nie miał wyrobionej ludzkiej mimiki. – To zła
droga.
– Nie – zaprotestowała J. – Wybrałam ją poprzednim razem i doprowadziła mnie do miasta.
– Wiemy – przyznała dziewczyna. – Er’Jaleel cię śledził. Ale teraz jest was za dużo, żeby tędy jechać.
– I to może on was nasłał? – prychnęłam. – Dlaczego mamy wam ufać?
Smocza wysłanniczka zamilkła i przygryzła wargę tak mocno, że aż
syknęła z bólu. Za to jej towarzysz nie stracił rezonu. Wystąpił do
przodu, a w świetle słońca jego włosy mieniły się różowawym blaskiem.
– Wysłała nas Ess’Calene – powiedział całkiem przekonującym tonem. –
Powinniście jechać w prawo. Ta droga doprowadzi was do tego samego
miasta, jest tylko nieco dłuższa i bezpieczniejsza.
– Właśnie! – poparła go gorąco dziewczyna. – Jadąc środkową, ryzykujecie!
Wymieniliśmy spojrzenia, troszkę skonfundowani, wreszcie J to rozstrzygnęła:
– Jakby co, to ja was obronię, wiecie. Możemy równie dobrze skręcić w prawo.
Zdziwiło mnie to, bo komu bardziej niż jej zależało na szybkim dotarciu
do Shaitha? Ale może po prostu była ciekawa, czy coś nowego się
wydarzy, jeśli ich posłuchamy.
Smocza dziewczyna uśmiechnęła się z zadowoleniem – a uśmiech też miała
niepasujący, dość groźny – i zatrzepotała skrzydłami, gotowa do odlotu.
Chłopak zawahał się, na moment zmierzył mnie spojrzeniem.
– Calene powiedziała też – przemówił dość obojętnie – że jeśli jeszcze
kiedykolwiek tu wrócisz, możesz równie dobrze od razu pójść środkową
drogą.
Nie odpowiedziałam nic, bo nie zabrzmiało to jak pogróżka – choć może
powinno – a raczej jak gadanie pesymisty. Nie wiem, co naprawdę Calene
miała na myśli, ale Aeiran objął mnie obronnym gestem, jakby to ryzyko
czyhające po drodze zaraz miało wypełznąć i dać o sobie znać. Może na
ten widok, a może z ulgą, że posłannictwo spełnione, chłopaczek
uśmiechnął się równie uroczo jak jego koleżanka. Potem wystartowali w
powietrze, by jak najszybciej zniknąć nam z oczu.
– Naprawdę uważasz, że powinniśmy zmienić trasę? – upewniłam się.
– Tym razem możemy – wzruszyła ramionami J. – Na pewno nie będzie tam
nic bardziej ryzykownego niż portal schowany w grocie. Może się bali, że
zaraz w niego wleziesz, czy co…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz