Przez ostatnie dni czułam się nawiedzona – przez coś dzikiego,
nieokiełznanego i nieopisanie pięknego. „Pogańskiego”, mogłabym napisać,
gdybym wyznawała którąś z jedynych słusznych religii. Zdaje się, że
przez większość podróży mój umysł odlatywał do krainy Faërie, nie
przejmując się cielesną powłoką. Gdybym mogła zatrzymać się w porę i
spróbować opisać to uczucie… Ale przez to zostałabym z tyłu, gdy
tymczasem J domagała się, bym przewodziła. Jakbym to ja wiedziała, gdzie
szukać tego jej boga ognia!
Już nie podążaliśmy na północ, tylko zygzakiem z powrotem. Nasz pobyt w
każdym kolejnym świecie był krótki – wystarczyło, by J rozejrzała się
wkoło, a po chwili koncentracji orzekła, że nie, tutaj obecności Shaitha
nie wyczuwa. Tymczasem Lilly tęskniła do ludzkich siedzib i, nie
wiedzieć dlaczego, naleśników, Vanny bawiła się z dzieciakami, a Clayd,
podobnie jak J, zapoznawał się z aurą odwiedzanych miejsc. Właściwie
najwięcej do powiedzenia miały nasze wierzchowce – o, tu jest dobra
trawa, a tu można pobiegać, a tam może wymienimy ploteczki z miejscowymi
końmi…
Niewątpliwie każdy z odwiedzonych światów mógłby podzielić się z nami
jakąś niezwykłą opowieścią, ale cóż, skoro nie miałam czasu się im
bliżej przyjrzeć? Pewnie snulibyśmy się tak bez końca, gdyby wreszcie
nie otwarło się przed nami miejsce z różnych powodów znajome…
- Nie. Nie ma go tu – stwierdziła J po szybkich oględzinach z
grzbietu Tequili. – Mam wrażenie, jakbym już tu kiedyś była, ale
obecności Shaitha nie czuję. Nie ma go albo…
- Albo? – spytałam, pilnując się, by nie zabrzmiało to jak westchnienie żałości.
- Sama nie wiem – przyznała, skubiąc koniec warkocza. – Wydaje mi się, że
ten świat ma kilka różnych aur, nałożonych na siebie. A może po prostu
wariuję na starość.
- Do starości to musisz jeszcze trochę poczekać – zaoponowała Lilly,
która od chwili poznania J traktowała ją jak małą siostrzyczkę. Co za
rozumny osąd…
- Fakt – teraz dziewczynka dla odmiany pociągnęła ją za różowy warkoczyk. – Tak jakby całą wieczność.
Nie poświęciłam więcej uwagi tej rozmowie, bo siedząca ze mną na koniu
Ivy zaczęła się domagać przejażdżki. Podprowadziłam Nindë do Rob Roya,
który aż rwał się do galopu, zły, że Vanny wciąż go hamuje.
- No, dajmy im poszaleć – uśmiechnął się stojący obok Clayd.
Skinęła głową i zsiadła, zapatrzona przed siebie nieobecnym wzrokiem.
Nie ona jedna zresztą – tak samo zachowywał się Tenari, a także Ivy,
kiedy pokazał jej widok ze wzgórza.
- Dziwna rzecz – skomentowała moja kuzynka, licząc chyba, że podejmę
temat, ale nie odezwałam się ani słowem; sama zaczęłam uważnie
przyglądać się widniejącym w oddali czarnym górom, pośród których stał…
Stało coś. Wyróżniało się srebrzystobiałą barwą – a może po prostu
odbijało światło słońca? – i wznosiło się ponad szczyty. Nietypowa i
nielogiczna konstrukcja z połączonych ze sobą sześcianów. Gdzieś już
widziałam podobną, ale gdzie?
- Tam… Tam jest coś niedobrego – powiedziała głucho Lilly. – Coś, czego
nie powinno być.
– Nie – zaprzeczyła J w tym samym momencie, kiedy ja
powiedziałam: „tak”.
- Dlaczego tak? – spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
- Nie miałam na myśli, że to coś niedobrego – pokręciłam głową. – Tylko że nie należy do tego świata.
- Myślę, że nie należałoby do żadnego innego – mruknęła. – Równie dobrze może stać tutaj. Przecież nie my o tym decydujemy.
- Ale mimo wszystko…
Coś nagle przecięło powietrze jak srebrzysta błyskawica. Przefrunęło po
niebie, oślepiając nas wszystkich, gdy równocześnie unieśliśmy głowy.
A potem Lilly zeskoczyła z przebierającej kopytami Tequili i odbiegła
kawałek, by mieć więcej wolnej przestrzeni. Najpierw rozwinęła skrzydła,
a twarz miała zmienioną, jakby znikł cały jej rozsądek i pozostał tylko
jakiś pierwotny instynkt. Ostatnim razem widziałam ją taką przed kilku
laty, kiedy broniłyśmy Alkhai Golt przed złotymi diabłami z Kogah –
jeszcze przed klątwą Shet’Hera, mogła wtedy ziać ogniem. Teraz też nie
zwracała na nic uwagi. Jakby coś jej kazało: „leć i walcz w jedynej
słusznej sprawie” – i poleciała. Już w powietrzu zmieniła się w smoka,
lekko, bez wysiłku, czego zawsze jej zazdrościłam.
- Co to było? Co ona ściga?! – zawołała Vanny, patrząc za nią w oszołomieniu.
- To tutaj one są – szepnęła J. – Srebrne smoki Chaosu. Czy nie były dotąd gatunkiem wymarłym? Tu, u was?
- Były – burknęłam, pełna złych przeczuć.
- A ja ostatni raz widziałam srebrnego smoka Ładu milenia temu –
dziewczynka uśmiechnęła się z nagłą radosną myślą. – Ale będzie
zamieszanie wśród waszych mędrców i badaczy! Jak myślicie, będą musieli
wywracać do góry nogami wszystkie systematyki gatunków?
Przewróciłam tylko oczami i popędziłam Pokrzywę w ślad za smokami,
oddalając się od dziwnej budowli. Zapomniałam niemal, że nie jestem
sama, że mam jeszcze małą pasażerkę – niemal, bo podskakiwała i
piszczała z radości. Moi towarzysze też ruszyli galopem i słyszałam jak
Vanny coś do mnie woła, ni to z lękiem, ni z rozbawieniem, sama nie
wiem, po prostu jej głos drżał. Tenari też szybko mnie dogonił, a choć
nie przesłał mi swoich myśli, mogłam je łatwo odgadnąć – zerknęłam na
jego podekscytowaną twarzyczkę i widziałam, że wyłazi z niego demon, jak
rzadko kiedy. A może po prostu był już znudzony monotonią podróży?
Wreszcie nadeszła pora, by się zatrzymać… Choć zatrzymać Lilly się nie udało.
Nie mogliśmy nic zrobić, tylko patrzeć, jak sześć skrzydlatych kształtów
krąży wokół niej, niby większej i dostojniejszej, ale przy tym tak
niemądrej i bezradnej. Widziałam, jak zostaje opleciona czarną siecią
zaklęcia i traci siły. Właśnie stanęliśmy, kiedy spadła w dół bez
przytomności.
Po chwili i tamci sfrunęli niżej, zatrzymując się nieco nad ziemią i
łopocząc skrzydłami niczym groźne ptaki. Rzeczywiście, było w nich coś z
drapieżnych ptaków, a także z dzikich bestii; brakowało im tej gadziej
smukłości, która cechowała Lilly. Napastnicy – ale przecież to ona ich
zaatakowała, prawda? – utrzymywali dystans, równocześnie nie pozwalając
nam się zbliżyć. Siłą swojej magii unieśli sieć z Lilly z powrotem w
powietrze, gotowi do odlotu, ale jedna smoczyca wylądowała przed nami.
Zmieniła postać – na kobiecą, o pełnych kształtach i mało ludzkim, ale
na swój sposób urodziwym obliczu – zostawiając tylko skrzydła.
- Zmiany, jak widać, mają swoje dobre strony – rzekła, przeszywając nas
wzrokiem, może oceniając. – A zatem znowu cię spotykamy. I znowu
przywiodłaś do nas to dziecko.
- Cała przyjemność po mojej stronie – odparła J z przekąsem.
- Nie przyjechałyśmy tu same – powiedziałam z trudem, patrząc jak reszta
smoków zabiera Lilly z powrotem do swojej siedziby. – Tak nas witacie?
Chwytając naszą przyjaciółkę?
- To ona się do nas wyrwała – ucięła Calene. – Od wieków nie widzieliśmy stworzeń jej rodzaju i tylko dlatego jej nie zabiliśmy.
- Więc możecie ją równie dobrze uwolnić! – fuknęłam. – I tak prędzej czy
później przyjechalibyśmy do waszej siedziby, skoro już wiemy, gdzie się
znajduje! Myślisz, że Caranilli się to spodoba?!
Smoczyca uśmiechnęła się dziwnie, zaciśniętymi wargami, po czym uniosła
się w powietrze. Poczułam na chwilę niepokój – a co, jeśli w tej smoczej
gromadzie też zaszły jakieś zmiany? Jeśli na przykład mają już innego
przewodnika? Ze zgrozą przypomniałam sobie, że w mojej rzeczywistości
też mignęła mi jakaś Caranilla, ale…
- O tym będziesz musiała porozmawiać z nią samą – odpowiedziała ku mojej
uldze Calene, a jej głos brzmiał niespodziewanie gprzko, choć nie
przestała się uśmiechać. – Gdybyś z nami została, byłabyś tu teraz panią i
nie musiałabyś się o nic martwić.
Powiedziawszy to, odleciała śladem swoich towarzyszy, zostawiając mnie z
wytrzeszczonymi oczami.
– A opowiadałaś, że obie były sympatyczne –
rzekła Vanny w przestrzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz