2 I

Wypadałoby zacząć od tego, co opowiedziała nam J, ale tak się jakoś złożyło, że głównie słuchała nas. Potrafi tak lawirować między opowieściami, że wyciąga wszystkie od otoczenia – które jest zachwycone, mogąc wyjawić jej parę sekretów – a na jej własną opowieść po prostu nie starczy już czasu. Owszem, coś tam nam mówiła. Przyznała, że to dziwne uczucie, ta świadomość, że zamiast Domeny Lustrzanej istnieją teraz dwie osobne. Przypuszczam, że ta świadomość została zaszczepiona w umysłach wszystkich wywodzących się z tamtej rzeczywistości – i ciekawa jestem, czy pamiętają, gdzie istnieli przedtem. Najwięcej jednak J żaliła się, jak to wybrała się z wizytą do pewnego świata, po czym okazało się, że ów świat się dokądś przesunął… A ona jeszcze się nie orientuje w tej nowej konfiguracji i w ogóle jest biedna, mała i nieszczęśliwa. No, teraz już szczęśliwa, ponieważ wyjątkowym zbiegiem okoliczności udało jej się znaleźć nas. Bo przecież pomożemy jej się rozeznać, a nawet trochę oprowadzimy, prawda?
To pytanie zabrzmiało w jej ustach retorycznie i ostatecznie.
A efekt był taki, że przez noc ubyły nam trzy dusze (z) towarzystwa.

- Zostawili nam list – prychnęła Lilly, trzymając przed sobą wyciągniętą kartkę. – List! Że nie chcą nam zawiązywać rąk!
- Ja przypuszczam, że Ellil po prostu był w szoku na widok J – nie mogłam powstrzymać uśmiechu. – Chyba nie spodziewał się, że znajdzie nas ona tak szybko.
- Ale to takie radosne dziecko – zdziwiła się, zabijając mi tym niezłego ćwieka; czyżby zapomniała, jak podejrzliwa była wobec wrednego, ale nieszkodliwego wiadra w zielone rybki? – Dlaczego miałby mieć dość jej towarzystwa już po jednym dniu?
- Grunt, że zabrali nam środek transportu – mruknęła Vanny, a ja pokiwałam głową. Choć właściwie mniej było mi żal limuzyny niż utraconego wątku.
- No to chyba trzeba będzie uderzyć w pokorę i wezwać nasze niezastąpione wierzchowce z Rozdroża – ciągnęła kuzynka. – Ale będą się z nas śmiać… A tak się fajnie jeździło w luksusie.
- I w ciepełku – dodała Lilly, po czym obie jak na komendę westchnęły i zeszły ze sceny niczym gwiazdy estrady, każda w swoją stronę. Zostałam tylko z Claydem, który stał pod kolumną i przysłuchiwał się naszej rozmowie, uśmiechając się do swoich własnych myśli.
- A wy co teraz planujecie? – zapytałam z zaciekawieniem. – Sami szukać Liry czy zapuścić się z nami nie wiadomo gdzie? A może już do domu?
- Vanny z pewnością chodziło od początku o podróż z tobą, a i ja jak dotąd nie narzekam. Przejedziemy się z wami jeszcze kawałek, a potem się zobaczy – zdecydował z szelmowskim uśmiechem. – Może po drodze znajdzie się potrzeba, żeby gdzieś skręcić.
- Potrzeba? – podchwyciłam. – Macie jakiś ukryty cel?
- Tylko jeśli znajdziemy odpowiednie miejsce – wzruszył ramionami. – Najbliższe sferze pozamaterialnej. Gdzie będę mógł pamiętać, czym jestem.
- Nie wmówisz mi, że na co dzień nie pamietasz – skrzywiłam się. – Jeśli to jakieś d u c h o w e sprawy, po prostu mi powiedz, żebym się nie wtrącała, bo taką tajemnniczością tylko podsycasz moją ciekawość. To ma coś wspólnego z tym listem od Geddwyna? Z najbardziej czarodziejskim okresem w roku?
- To sprawy duchowe, nie na twój seryjnie śmiertelny rozumek – Clayd zrobił pokazowo wyniosłą minę, ale zaraz potem się roześmiał. – A karnawał to niewątpliwie najbardziej czarodziejski okres w roku, obok wszystkich Przesileń i Równonocy. Przez ciebie myśli mi zawędrowały gdzieś w okolice Beltaine.
- Przeze mnie!?
- No pewnie.

Przeszłam między dwoma rządkami zaśnieżonych drzew, zza których dochodziła coraz głośniejsza muzyka. Czy te drzewa kiedykolwiek kwitły, czy w ogóle były żywe? Melodyjka rozlegała się wkoło, niesiona wiatrem i cudownie pozytywna, a tymczasem zebrało mi się na takie rozważania… Kiedy jednak doszłam na miejsce, poczułam się, jakbym stanęła u drzwi lata.
Była tam scena, jedna z wielu w tym miejscu, ale najlepiej schowana. A do tego najbardziej zniszczona, chyba nie tylko przez czas. Stojący na niej bard na mój widok prędko oderwał od ust flet, który wydał przy tym fałszywy ton. Siedząca na brzeżku sceny Vaneshka skrzywiła się na ten dźwięk i wstała z niezadowoleniem.
- Ładnie to tak urywać w połowie? – uśmiechnęłam się. – Mam nadzieję, że usłyszę dalszy ciąg. Ale na razie mam do was mały romansik.
- Do usług, o pani Jasnooka – Ketris zatknął flet za pasek i skłonił mi się głęboko.
– Bez wygłupów – ofuknęłam go – Co ty sobie wyobrażasz?
- A myślisz, że nie wiem, o co nas poprosisz? – prychnął. – Zdarzyło mi się przemierzyć światy, szukając ciebie, więc dlaczego nie w drugą stronę? Taki los…
- Zima ogarnęła światy, by przynieść im zmiany; zgrana drużyna rozpada się i idzie własnymi drogami – wyrecytowała Vaneshka fragment starej epopei. – Zostaw mi Clovera, wierny heroldzie, a wyruszę choćby na granicę Szarych Światów.
- Nie, daj spokój – westchnął. – Już raz zgubiłem się w pewnej nienazwanej przestrzeni na długie miesiące, mogę się zgubić jeszcze raz.
- Właśnie, że wprost przeciwnie – ucięła. – Wypada, by przynajmniej jedno z nas trojga było teraz w Pieśni; jak dla mnie to powinieneś być ty.
Stałam z założonymi rękami i przysłuchiwałam się ich rozmowie – trudno było nie odnieść wrażenia, że odbywa się poza mną, jakby przestali o mnie pamiętać.
- No dobrze, jedź sama – zgodził się niechętnie Ketris. – Ale ja tak od razu nie wrócę do Pieśni; poczekam tu jeszcze trochę, a potem opowiem ci, czego się doczekałem.
- Nie ma sprawy – ucieszyła się pieśniarka i pobiegła aleją drzew, przy okazji puszczając do mnie oko. Nie miałam wątpliwości, że jeszcze zdąży odśpiewać coś na pożegnanie z końskiego grzbietu. Bard też zeskoczył ze sceny, chyba nie miał już ochoty grać. Podszedł do mnie i zobaczyłam w jego oczach tęsknotę i oczekiwanie.
- Wiesz, skąd się wzięła Biała Symfonia? – zapytał.
Pokręciłam głową, zdumiona nagłą zmianą tematu.
- My też nie – przyznał. – Ale mamy zamiar zgłębić jej tajemnicę. Jeśli tylko nam czas pozwoli. Powiedziawszy to, udał się za swoją wybranką, zieloną jak wiosenne drzewo, a ja patrzyłam, jak odchodzą, by snuć swoje własne wątki. Jakoś mam wrażenie, że wychodzi to im – wszystkim – najlepiej, kiedy są z dala ode mnie, że moja opowieść ich ogranicza. Ale jak wtedy mam spisywać ich historie? Z reguły docierają do mnie tylko ich przebłyski – a potem zakończenia.
- No, ładnie, ładnie – dotarł do mnie słodziutki głosik J. – Zasłuchałaś się i zapomniałaś o całym świecie. O ile nie o wszystkich.
- Nie, wręcz przeciwnie – nawet się nie odwróciłam. – Myślę o Wędrującej Ciemności. Gdyby znalazła się w Domenie Promienistych, to…
- Oj, marudzisz – nie widziałam, ale z pewnością machnęła ręką. – Od rana co chwilę patrzyłaś na tę swoją miniaturkę i nie widziałaś nic podejrzanego, nie? Zresztą – naraz ton jej głosu zmienił się subtelnie – mogę ci powiedzieć, że akurat o Wędrującą Ciemność martwić się nie musisz.
- Dlaczego? – teraz już się obejrzałam.
- Powiem ci, jak znajdziemy mojego prywatnego boga ognia – dziewczynka uśmiechała się perfidnie. – Na razie musisz mi wierzyć na słowo.
- Sama go wykopałaś do innego świata, a teraz chcesz go dorwać z powrotem… – nie mogłam zrozumieć. – Jakbyś już i tak nie miała mnóstwa spraw na głowie.
- Nic nie poradzę, że się stęskniłam – mruknęła. – Poza tym, Aislinn, wiesz… No i właśnie, że nie mam! Nic już nie zagraża mojemu światu, elfy się gdzieś pochowały, Xai zresztą też, choć to akurat może być podejrzane… A może to wszystko zniknęło na amen?
- Wierzysz w to, co mówisz? – spojrzałam na nią z ukosa.
- Pocieszam cię – wyszczerzyła radośnie ząbki.
A tymczasem śniegutki zaczęły wygrywać jakąś złowieszczą melodię. Mam nadzieję, że nie wyłowioną z naszych serc…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz