Wypadałoby zacząć od tego, co opowiedziała nam J, ale tak się jakoś
złożyło, że głównie słuchała nas. Potrafi tak lawirować między
opowieściami, że wyciąga wszystkie od otoczenia – które jest zachwycone,
mogąc wyjawić jej parę sekretów – a na jej własną opowieść po prostu
nie starczy już czasu. Owszem, coś tam nam mówiła. Przyznała, że to
dziwne uczucie, ta świadomość, że zamiast Domeny Lustrzanej istnieją
teraz dwie osobne. Przypuszczam, że ta świadomość została zaszczepiona w
umysłach wszystkich wywodzących się z tamtej rzeczywistości – i ciekawa
jestem, czy pamiętają, gdzie istnieli przedtem. Najwięcej jednak J
żaliła się, jak to wybrała się z wizytą do pewnego świata, po czym
okazało się, że ów świat się dokądś przesunął… A ona jeszcze się nie
orientuje w tej nowej konfiguracji i w ogóle jest biedna, mała i
nieszczęśliwa. No, teraz już szczęśliwa, ponieważ wyjątkowym zbiegiem
okoliczności udało jej się znaleźć nas. Bo przecież pomożemy jej się
rozeznać, a nawet trochę oprowadzimy, prawda?
To pytanie zabrzmiało w jej ustach retorycznie i ostatecznie.
A efekt był taki, że przez noc ubyły nam trzy dusze (z) towarzystwa.
- Zostawili nam list – prychnęła Lilly, trzymając przed sobą wyciągniętą kartkę. – List! Że nie chcą nam zawiązywać rąk!
- Ja przypuszczam, że Ellil po prostu był w szoku na widok J – nie
mogłam powstrzymać uśmiechu. – Chyba nie spodziewał się, że znajdzie nas
ona tak szybko.
- Ale to takie radosne dziecko – zdziwiła się, zabijając mi tym niezłego
ćwieka; czyżby zapomniała, jak podejrzliwa była wobec wrednego, ale
nieszkodliwego wiadra w zielone rybki? – Dlaczego miałby mieć dość jej
towarzystwa już po jednym dniu?
- Grunt, że zabrali nam środek transportu – mruknęła Vanny, a ja
pokiwałam głową. Choć właściwie mniej było mi żal limuzyny niż
utraconego wątku.
- No to chyba trzeba będzie uderzyć w pokorę i wezwać nasze
niezastąpione wierzchowce z Rozdroża – ciągnęła kuzynka. – Ale będą się z
nas śmiać… A tak się fajnie jeździło w luksusie.
- I w ciepełku – dodała Lilly, po czym obie jak na komendę westchnęły i
zeszły ze sceny niczym gwiazdy estrady, każda w swoją stronę. Zostałam
tylko z Claydem, który stał pod kolumną i przysłuchiwał się naszej
rozmowie, uśmiechając się do swoich własnych myśli.
- A wy co teraz planujecie? – zapytałam z zaciekawieniem. – Sami szukać Liry czy
zapuścić się z nami nie wiadomo gdzie? A może już do domu?
- Vanny z pewnością chodziło od początku o podróż z tobą, a i ja jak
dotąd nie narzekam. Przejedziemy się z wami jeszcze kawałek, a potem się
zobaczy – zdecydował z szelmowskim uśmiechem. – Może po drodze znajdzie
się potrzeba, żeby gdzieś skręcić.
- Potrzeba? – podchwyciłam. – Macie jakiś ukryty cel?
- Tylko jeśli znajdziemy odpowiednie miejsce – wzruszył ramionami. –
Najbliższe sferze pozamaterialnej. Gdzie będę mógł pamiętać, czym
jestem.
- Nie wmówisz mi, że na co dzień nie pamietasz – skrzywiłam się. – Jeśli
to jakieś d u c h o w e sprawy, po prostu mi powiedz, żebym się nie
wtrącała, bo taką tajemnniczością tylko podsycasz moją ciekawość. To ma
coś wspólnego z tym listem od Geddwyna? Z najbardziej czarodziejskim
okresem w roku?
- To sprawy duchowe, nie na twój seryjnie śmiertelny rozumek – Clayd
zrobił pokazowo wyniosłą minę, ale zaraz potem się roześmiał. – A
karnawał to niewątpliwie najbardziej czarodziejski okres w roku, obok
wszystkich Przesileń i Równonocy. Przez ciebie myśli mi zawędrowały
gdzieś w okolice Beltaine.
- Przeze mnie!?
- No pewnie.
Przeszłam między dwoma rządkami zaśnieżonych drzew, zza których
dochodziła coraz głośniejsza muzyka. Czy te drzewa kiedykolwiek kwitły,
czy w ogóle były żywe? Melodyjka rozlegała się wkoło, niesiona wiatrem i
cudownie pozytywna, a tymczasem zebrało mi się na takie rozważania…
Kiedy jednak doszłam na miejsce, poczułam się, jakbym stanęła u drzwi
lata.
Była tam scena, jedna z wielu w tym miejscu, ale najlepiej schowana. A
do tego najbardziej zniszczona, chyba nie tylko przez czas. Stojący na
niej bard na mój widok prędko oderwał od ust flet, który wydał przy tym
fałszywy ton. Siedząca na brzeżku sceny Vaneshka skrzywiła się na ten
dźwięk i wstała z niezadowoleniem.
- Ładnie to tak urywać w połowie? – uśmiechnęłam się. – Mam nadzieję, że
usłyszę dalszy ciąg. Ale na razie mam do was mały romansik.
- Do usług, o pani Jasnooka – Ketris zatknął flet za pasek i skłonił mi
się głęboko.
– Bez wygłupów – ofuknęłam go – Co ty sobie wyobrażasz?
- A myślisz, że nie wiem, o co nas poprosisz? – prychnął. – Zdarzyło mi
się przemierzyć światy, szukając ciebie, więc dlaczego nie w drugą
stronę? Taki los…
- Zima ogarnęła światy, by przynieść im zmiany; zgrana drużyna rozpada
się i idzie własnymi drogami – wyrecytowała Vaneshka fragment starej
epopei. – Zostaw mi Clovera, wierny heroldzie, a wyruszę choćby na
granicę Szarych Światów.
- Nie, daj spokój – westchnął. – Już raz zgubiłem się w pewnej
nienazwanej przestrzeni na długie miesiące, mogę się zgubić jeszcze raz.
- Właśnie, że wprost przeciwnie – ucięła. – Wypada, by przynajmniej jedno
z nas trojga było teraz w Pieśni; jak dla mnie to powinieneś być ty.
Stałam z założonymi rękami i przysłuchiwałam się ich rozmowie – trudno
było nie odnieść wrażenia, że odbywa się poza mną, jakby przestali o
mnie pamiętać.
- No dobrze, jedź sama – zgodził się niechętnie Ketris. – Ale ja tak od
razu nie wrócę do Pieśni; poczekam tu jeszcze trochę, a potem opowiem
ci, czego się doczekałem.
- Nie ma sprawy – ucieszyła się pieśniarka i pobiegła aleją drzew, przy
okazji puszczając do mnie oko. Nie miałam wątpliwości, że jeszcze zdąży
odśpiewać coś na pożegnanie z końskiego grzbietu. Bard też zeskoczył ze
sceny, chyba nie miał już ochoty grać. Podszedł do mnie i zobaczyłam w
jego oczach tęsknotę i oczekiwanie.
- Wiesz, skąd się wzięła Biała Symfonia? – zapytał.
Pokręciłam głową, zdumiona nagłą zmianą tematu.
- My też nie – przyznał. – Ale mamy zamiar zgłębić jej tajemnicę. Jeśli
tylko nam czas pozwoli. Powiedziawszy to, udał się za swoją wybranką,
zieloną jak wiosenne drzewo, a ja patrzyłam, jak odchodzą, by snuć swoje
własne wątki. Jakoś mam wrażenie, że wychodzi to im – wszystkim –
najlepiej, kiedy są z dala ode mnie, że moja opowieść ich ogranicza. Ale
jak wtedy mam spisywać ich historie? Z reguły docierają do mnie tylko
ich przebłyski – a potem zakończenia.
- No, ładnie, ładnie – dotarł do mnie słodziutki głosik J. – Zasłuchałaś
się i zapomniałaś o całym świecie. O ile nie o wszystkich.
- Nie, wręcz przeciwnie – nawet się nie odwróciłam. – Myślę o Wędrującej
Ciemności. Gdyby znalazła się w Domenie Promienistych, to…
- Oj, marudzisz – nie widziałam, ale z pewnością machnęła ręką. – Od rana
co chwilę patrzyłaś na tę swoją miniaturkę i nie widziałaś nic
podejrzanego, nie? Zresztą – naraz ton jej głosu zmienił się subtelnie –
mogę ci powiedzieć, że akurat o Wędrującą Ciemność martwić się nie
musisz.
- Dlaczego? – teraz już się obejrzałam.
- Powiem ci, jak znajdziemy mojego prywatnego boga ognia – dziewczynka
uśmiechała się perfidnie. – Na razie musisz mi wierzyć na słowo.
- Sama go wykopałaś do innego świata, a teraz chcesz go dorwać z
powrotem… – nie mogłam zrozumieć. – Jakbyś już i tak nie miała mnóstwa
spraw na głowie.
- Nic nie poradzę, że się stęskniłam – mruknęła. – Poza tym, Aislinn,
wiesz… No i właśnie, że nie mam! Nic już nie zagraża mojemu światu, elfy
się gdzieś pochowały, Xai zresztą też, choć to akurat może być
podejrzane… A może to wszystko zniknęło na amen?
- Wierzysz w to, co mówisz? – spojrzałam na nią z ukosa.
- Pocieszam cię – wyszczerzyła radośnie ząbki.
A tymczasem śniegutki zaczęły wygrywać jakąś złowieszczą melodię. Mam nadzieję, że nie wyłowioną z naszych serc…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz