Nie wiem, od czego powinnam zacząć, teraz, kiedy pewien etap został
już z tyłu, a przede mną szczerzy zęby nowy. Tu, pośród białych kolumn,
pośród kwiatów wyrzeźbionych przez mróz, pośród melodii wygrywanych
przez śniegutki przy akompaniamencie Ketrisa – a może odwrotnie? Sęk w
tym, że towarzystwo może i teraz śpi, ale w końcu się obudzi i zwali mi
się na głowę, a wtedy nie będę już miała czasu na pisanie.
Nastał nowy rok.
Przynajmniej według czasu zachodniego.
Tym razem nie było sań, a szkoda, bo byłyby istotnym dodatkiem do
nastroju. Nie należy jednak co chwilę korzystać z tych samych motywów,
więc Kenneth załatwił nam pojazd przypominający limuzynę z płozami,
zdolną pomieścić cały nasz tłum. Chociaż, zależnie od okoliczności,
mogła zmienić płozy na koła – taka zmyślna służbowa zabaweczka.
- A zatem jesteś agentem dobra? – Lilly władowała się na przednie
siedzenie i rozpraszała kierującego Kennetha. – Jakoś mało wiadomo o
waszej działalności, chyba że jesteście jeszcze tajniejsi niż taki END.
- Nie dobra, tylko Ładu – sprostował z uśmiechem. – Nikt nie twierdzi, że
jesteśmy zawsze dobrzy ani że END jest zawsze zły. Wykonujemy tylko
naszą pracę.
- Może jeszcze powiesz, że Omega bywa dobra? – zachichotała Vanny. – I co to za nazwa: Ceé Gáile? Zmyl Drogę? Dość przewrotnie, jak na Ład.
- Jakby się tak lepiej zagłębić w tę kwiestię, wyszłoby, że wszyscy
jesteśmy tacy sami; czy to wy, czy Agencja, czy Omega… – zadumała się
Lilly. – A te strony, po których stoicie, istnieją tylko nominalnie.
- Agencja? – powtórzył półelf, zdezorientowany.
- No, ci tacy „neutralnie obserwatorzy”. Zdaje się, że mają jakąś
dłuższą nazwę, ale jest nie do zapamiętania – perorowała, nie zważając
zupełnie na to, że zabiła mu ćwieka.
- No nie, bez przesadyzmu – roześmiał się Clayd, zerkając co chwilę do
tyłu, gdzie bawiły się dzieciaki, udając, że wcale nie podsłuchują (i
proszę zgadnąć, ile dzieciaków mam na myśli). – Gdyby Ład i Chaos były
jednym i tym samym, światy by się przekręciły.
- A niby co właśnie robią? – wtrąciłam, zapatrzona przed siebie.
Słuchanie tej rozmowy wyrwało mnie z rozmyślania nad tym, że znów tracę
kontrolę nad wątkami; może to i lepiej, że pytlowali tak głośno. Ale mój
przyjaciel jak zwykle wypatrzył pewne rzeczy na pierwszy rzut oka, by –
również jak zwykle – dać mi się wygadać.
- Co jest? Martwisz się czy tylko wściekasz? – uśmiechnął się kącikiem
ust. – Straciłaś wspólne Przesilenie, a teraz jeszcze może przepaść
koniec roku we dwoje? Czy jeszcze coś innego cię gnębi?
- Sama nie wiem – westchnęłam; w gruncie rzeczy akurat nad tym dopiero
zaczęłam się zastanawiać. – Jakaś część mnie tęskni, podczas gdy inna
jest o krok od zapytania: „ale o co chodzi?”… Nie powinnam była zapędzać
się tak daleko, ale skąd mogłam wiedzieć?
Wiem, brzmiało to jak nagła zmiana tematu, ale nadążał za mną bez problemów.
- Myślisz, że teraz Aeiran wybrał się gdzieś na granicę istnienia?
- Boję się myśleć, dokąd mógł dotrzeć, jeśli reaguję tak… Cholera –
syknęłam nagle, gdy jednak coś wymyśliłam. – Cholera, cholera, cholera.
Rozejrzałam się w popłochu wszędzie i nigdzie. Lilly i Kenneth nadal
trwali pogrążeni w dyskusji, ale już Vanny patrzyła z namysłem, a i
Clayd obserwował mnie spod uniesionych brwi, wyraźnie starając się
czegoś nie powiedzieć.
- No, co? – zapytałam głucho, ale tylko pokręcił głową. – Co chwilę
docierają do mnie konsekwencje zderzenia rzeczywistości i za każdym
razem coraz gorsze.
- Chyba wiem – powiedziała powoli Vanny. – Opowiadałaś mi. Chodzi o Ciemność, prawda?
- Ciemność? – Djellia od razu przerwała opowiadanie Ivy jakichś babskich
ploteczek. – Wędrująca Ciemność? Uważacie, że może się tu pojawić?
- Nie wiem – pokręciłam głową. – Czy mogą istnieć dwie Ciemności naraz? Bo jeśli nie, to…
Zamilkłam, na powrót zatapiając się we własnych myślach. Prędko jednak
wyparł je półsen, który przyszedł z coraz to nowymi piosenkami w mojej
głowie. Takimi, które pasowały do szybkiej jazdy przez zimowy krajobraz –
czyżby rezultat zbliżania się do celu? Tak czy inaczej, po dotarciu do
Białej Symfonii trzeba mnie było budzić, choć zazwyczaj nie potrafię
spać w podróży.
Wszystko w tym miejscu jest zrobione z lodu, tak mi się wydaje, choć
śniegutki w odpowiedzi na moje pytanie tylko się dźwięcznie zaśmiewały. A
jednak, może i na zewnątrz panuje ostry mróz, a tymczasem w bielutkim
budynku jest cieplutko jak w puchu, na szczęście dla Lilly i Tenariego.
Stoi tam tylko jeden budynek, przeznaczony wyłącznie dla ewentualnych
gości – którzy zjawiają się nieczęsto i udekorowany jest prześlicznymi
lodowymi rzeźbami. Przedstawiają one głównie muzyków, grających na
wymyślnych instrumentach, o jakich istnieniu nie miałam pojęcia… W
każdym razie to nie tam skierowaliśmy swe pierwsze kroki, lecz ku jednej
z wielu scen, otoczonych kolumnami lub następnymi posągami. Już z
daleka bowiem usłyszeliśmy koncert Ketrisa i Vaneshki, opatulonych w
zabójcze futrzane płaszcze i szczęśliwych nad życie. Muzyka przyciąga
muzykę…
- Publiczność! Będzie się przed kim popisywać! – zawołał bard,
oderwawszy usta od fletu. Wtedy otoczyły nas śniegutki, podzwaniając
skrzydełkami, skrzącymi się jak śnieg w słońcu.
- Czy wy też wędrujecie z południa? – zapytała jedna telepatycznie; potem się dowiedziałam, że używają ust wyłącznie do śpiewania - I bardzo słusznie. Tam przecież nic nie ma.
- Tak właściwie to z zachodu – sprostował Kenneth, ale puściły to mimo uszu.
- Obyście zostali tu dłużej niż poprzedni – dodała druga.
- Spróbowaliby nie – roześmiała się Vaneshka. – Jutro magiczna noc, jedna z najlepszych do śpiewania pieśni.
Najwidoczniej przekaz śniegutek był masowy, słyszalny dla nas
wszystkich. Tylko Tenari wdał się w jakąś prywatną konwersację z jedną z
nich, ale urwało się to, gdy jej śniegowe siostrzyczki odciągnęły ją w
pośpiechu.
- I do słuchania – mruknęła Lilly. – Niektórzy nie mają umiejętności, żeby się z wami równać.
Nie jestem pewna, czy miała na myśli talent wokalny czy coś innego,
gdzieś głębiej, ale miałam ochotę przypomnieć jej scenę w Creyone i
słoneczniki. Jakoś tak…
Oczekiwana noc nadeszła pośród czarów, to fakt. I pośród muzyki. Nie
wiem, czy sprawiła to magia czasu – w końcu kiedy się świętuje nowy rok
na Północy? – czy miejsca, ale kolorowy bard i koronkowa pieśniarka byli
jeszcze bardziej w swoim żywiole niż zwykle, a ich występ… No cóż… On
grał na „służbowym” flecie, a nie na lutni, ona zaś śpiewała te swoje
specyficzne pieśni, ulotne i enigmatyczne, choć z pewnością oczywiste
dla konkretnych odbiorców. Kenneth i Lilly siedzieli jak zaczarowani,
podczas gdy Ellil wydawał się gotowy do szaleńczego wzlotu pod niebo.
Djellia wyglądała na zaskoczoną i rozbawioną zarazem – co rusz kręciła
głową i chichotała do siebie. Ivy pogrążyła się w zamyśleniu, a na jej
dziecięcej buzi na chwilę odbiło się, czym naprawdę jest; Tenari okrył
ją skrzydłami, choć wyraźnie było mu zimniej niż jej. Vanny i Clayd
siedzieli przytuleni, mając w pogardzie resztę świata.
A ja? Przyznam, że słuchałam urzeczona, ale też brakowało mi All Souls Night, brakowało mi Hounds of Love, Ready!
i innych piosenek, które do tej pory kojarzyły mi się z sylwestrem i
karnawałem, gdy tymczasem repertuar Ketrisa i Vaneshki nadawałby się
raczej na Przesilenie. W noc zakończenia roku mógł mieć zbyt wielką moc…
Tak było, dopóki nie wybiła symboliczna północ.
Co prawda nie przywieźliśmy fajerwerków, a łabędzia zjedliśmy trzy noce
wcześniej, ale i tak klimat zaczął się zmieniać. Z początku płynnie i
ledwo słyszalnie, by nagle eksplodować pełnią radości. To Tenari
pierwszy zorientował się, że śniegutki po prostu wyciągają nam z umysłów
rozmaite piosenki i melodie, by dzięki swoim skrzydełkom i czystym
głosikom wypuścić je na mroźne powietrze. Prawie jak w oryginale, a
zarazem po swojemu.
Tak po dziesięć naraz…
Kiedy zakręciło się nam od tego w głowie i zaczęliśmy protestować,
powiedziały nam, że zamiast tak stać bezmyślnie, powinniśmy łapać te
piosenki, każdy swoje. Cokolwiek to miało znaczyć, w końcu muzyka się
ustabilizowała i można było zacząć tańczyć. O tak, tańczyć do utraty
tchu, nawet jeśli czułam się zapasową danserką.
- Od wieków nikt nie śmiał tutaj tańczyć – powiedziała nam potem któraś śniegutka. – Bo to przecież jest Biała Symfonia, a nie Biały Parkiet.
O, i akurat kiedy załadowałam nowy nabój do pióra – wypisało się na
wzmiankę o tańcu – okazuje się, że przynajmniej część towarzystwa już
się obudziła. Widzę ich przez okno – Djellia i Kenneth właśnie witają
nowego gościa. Gość jest uroczą dziewczynką z jasnymi warkoczykami, we
fioletowej pelerynce z całym mnóstwem pomponików. Trzyma w dłoniach
przezroczystą kulkę z płomykiem w środku i wydaje się zaskoczona, że
trafiła w takie zimne miejsce.
A może raczej, że my w takie trafiliśmy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz