Z zainteresowaniem przeglądam rozgrzebane wątki, rozdmuchane opowieści.
Nawet nie takie, do których się osobiście wtrąciłam, bo i tak jest już
ich zbyt wiele. Oczywiście, pewne sprawy muszą być załatwione, bitwy
stoczone, przygody przeżyte i tak dalej – ale to przecież niekoniecznie
przeze mnie. Muszę zostawić trochę dla innych, zamiast wszystko robić za
nich. O, wiem, że są tacy – nie będę pokazywać palcem, bo i tak są za
daleko – którzy widzą we mnie dopełnienie przeznaczenia czy istotę
kierującą rzeczywistością i chętnie wynieśliby mnie wysoko albo
przeciwnie – zamknęli gdzieś głęboko. Czy jest teraz sens tłumaczyć im,
że dzięki, ale nie trzeba?
Nie, żebym nie była ciekawa, co słychać u niektórych osób. U Ellila i
Djellii, którzy najwyraźniej nie znaleźli jeszcze swojej wymarzonej
Liry, inaczej na pewno przysłaliby wiadomość z żądaniem pochwały. U
Aislinn – przywiezionej przez J z wizytą do Shaitha, tak, żeby się
jeszcze więcej sił nadprzyrodzonych tam plątało – i u Shyama, o którym
myśl ciągle mnie poszturchuje mentalnie (może to dziwnie brzmieć, ale
właśnie tak to odczuwam). U Tarquina – o ile tutaj zaistniał – bo tak. W
krainie Faërie, bo brak mi tamtej książki do porządnego rozbaśnienia. A
także u Ketrisa i Vaneshki, którzy pewnie siedzą teraz w D’athúil,
niekoniecznie z tego radzi… Przyznam, że podpytywałam Aeirana, czy nie
sądzi, że powinien już tam wracać, ale stwierdził, że Pieśń – kiedy
jeszcze nie była Pieśnią – radziła sobie świetnie zanim się tam
rozpanoszył, więc teraz też powinna.
No i oczywiście u rozmaitych krewnych-i-znajomych Królika, wywodzących
się z tej i tylko z tej rzeczywistości i wrośniętych w nią, żyjąc mniej
lub bardziej statycznie (co nie znaczy, że nudno). Nie mogę stracić z
nimi kontaktu, bo jeszcze zapomnę, że wróciłam do domu, jakkolwiek
absurdalnie by to nie zabrzmiało. Poza wszystkim innym, co obecnie
robię, piszę więc listy. Może i mało mam cierpliwości, przez co każdy
kolejny jest coraz krótszy, ale za to jak miło potem dostać odpowiedź!
Nic nie przyszło tylko od Geddwyna ani od Brangien i zdecydowanie
powinnam się tym martwić, ale herbatka zamiast wyostrzać umysł, troszkę go przytępia. Akurat taką zabrałam z Blue Haven, nie bardzo patrząc, co
chwytam.
No tak, bo nie ma nas w domu od jakiegoś miesiąca. Wpadłam tam tylko na
chwilę – po rozwiezieniu towarzystwa do miejsc ich przeznaczenia – żeby
pozabierać parę rzeczy i wyprysnąć jak strzała. Postanowiliśmy się
zaszyć w bezpiecznym miejscu z dala od wszystkiego, a takim miejscem
wydała się nam Andromeda. Renê nie była wcale zaskoczona naszym
pojawieniem się na drodze pośród gwiazd, za to bardzo ucieszona – w zwój
zwykły, uszczypliwy sposób – ponieważ tęskniła do towarzystwa jakiejś
przyjaznej duszy spoza dworu. Mąż to mąż, powiedziała, ale on też jest
„koronowaną głową”, a my jesteśmy normalni. Nie mogłam się powstrzymać i
zadałam pytanie, czy miała jakieś wieści o Xelli-Medinie, na co ona
pokręciła głową i stwierdziła, że nie, ale ja na pewno mam sporo do
powiedzenia. No owszem, miałam – a trzeba przyznać, że Renê zawsze była
jedną z tych osób, którym można powiedzieć najdziwniejsze rzeczy, a
wszystko rozumieją.
Nie traktuję tego siedzenia tutaj jako ucieczki od spraw doczesnych, bo
gdybym tylko zechciała, mogłabym nie mieć żadnych spraw doczesnych; to
jednak wiązałoby się z wyrzeczeniem się przynajmniej części mojej
natury, czego oczywiście nie mam zamiaru robić i w ogóle nie o to
chodzi. Siedzimy na Andromedzie dość długo i niby moglibyśmy już wracać w
światy, ale Tenari chyba by nam tego nie wybaczył. Już od paru tygodni
pozwala (znowu, jak to brzmi – może jeszcze łaskawie?), by Ciarán
szkolił go w… Bo ja wiem? Sztuce walki? Sztuce przetrwania? Argumentuje
to twierdzeniem, że dziecko umysł ma aż nadmiernie sprawny, więc teraz
trzeba się zająć jego kondycją, najlepiej bez używania skrzydeł. Co jest
trochę trudne, bo skrzydła same w sobie mogą być niewygodnym balastem,
ale Ten-chan chyba potraktował to jako wyzwanie. Pozwala się nawet
ciągnąć na lodową planetkę, będącą jeszcze dalej od tutejszego słońca
niż królewski pałac. Mam nadzieję, że nie zacznie chodzić (a tym
bardziej latać) z zamkniętymi oczami; wystarczy, że głosu nie chce
używać.
Doprawdy, jeden królewicz z niezwykłą przeszłością trenuje drugiego…
Jeszcze trochę, a gotowam uznać teorię, że to dziecko jest baśniowe.
Może kiedy ruszę znowu w światy, okaże się, że nie są tak spokojne, jak
ja teraz? Wczoraj Vanny napisała mi w liście, że stęskniła się za Lexem.
Ha, to takie dwie oderwane myśli, ale zestawione w jednym rządku wydają
się do siebie pasować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz