7 III

Z zainteresowaniem przeglądam rozgrzebane wątki, rozdmuchane opowieści. Nawet nie takie, do których się osobiście wtrąciłam, bo i tak jest już ich zbyt wiele. Oczywiście, pewne sprawy muszą być załatwione, bitwy stoczone, przygody przeżyte i tak dalej – ale to przecież niekoniecznie przeze mnie. Muszę zostawić trochę dla innych, zamiast wszystko robić za nich. O, wiem, że są tacy – nie będę pokazywać palcem, bo i tak są za daleko – którzy widzą we mnie dopełnienie przeznaczenia czy istotę kierującą rzeczywistością i chętnie wynieśliby mnie wysoko albo przeciwnie – zamknęli gdzieś głęboko. Czy jest teraz sens tłumaczyć im, że dzięki, ale nie trzeba?
Nie, żebym nie była ciekawa, co słychać u niektórych osób. U Ellila i Djellii, którzy najwyraźniej nie znaleźli jeszcze swojej wymarzonej Liry, inaczej na pewno przysłaliby wiadomość z żądaniem pochwały. U Aislinn – przywiezionej przez J z wizytą do Shaitha, tak, żeby się jeszcze więcej sił nadprzyrodzonych tam plątało – i u Shyama, o którym myśl ciągle mnie poszturchuje mentalnie (może to dziwnie brzmieć, ale właśnie tak to odczuwam). U Tarquina – o ile tutaj zaistniał – bo tak. W krainie Faërie, bo brak mi tamtej książki do porządnego rozbaśnienia. A także u Ketrisa i Vaneshki, którzy pewnie siedzą teraz w D’athúil, niekoniecznie z tego radzi… Przyznam, że podpytywałam Aeirana, czy nie sądzi, że powinien już tam wracać, ale stwierdził, że Pieśń – kiedy jeszcze nie była Pieśnią – radziła sobie świetnie zanim się tam rozpanoszył, więc teraz też powinna.
No i oczywiście u rozmaitych krewnych-i-znajomych Królika, wywodzących się z tej i tylko z tej rzeczywistości i wrośniętych w nią, żyjąc mniej lub bardziej statycznie (co nie znaczy, że nudno). Nie mogę stracić z nimi kontaktu, bo jeszcze zapomnę, że wróciłam do domu, jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało. Poza wszystkim innym, co obecnie robię, piszę więc listy. Może i mało mam cierpliwości, przez co każdy kolejny jest coraz krótszy, ale za to jak miło potem dostać odpowiedź! Nic nie przyszło tylko od Geddwyna ani od Brangien i zdecydowanie powinnam się tym martwić, ale herbatka zamiast wyostrzać umysł, troszkę go przytępia. Akurat taką zabrałam z Blue Haven, nie bardzo patrząc, co chwytam.

No tak, bo nie ma nas w domu od jakiegoś miesiąca. Wpadłam tam tylko na chwilę – po rozwiezieniu towarzystwa do miejsc ich przeznaczenia – żeby pozabierać parę rzeczy i wyprysnąć jak strzała. Postanowiliśmy się zaszyć w bezpiecznym miejscu z dala od wszystkiego, a takim miejscem wydała się nam Andromeda. Renê nie była wcale zaskoczona naszym pojawieniem się na drodze pośród gwiazd, za to bardzo ucieszona – w zwój zwykły, uszczypliwy sposób – ponieważ tęskniła do towarzystwa jakiejś przyjaznej duszy spoza dworu. Mąż to mąż, powiedziała, ale on też jest „koronowaną głową”, a my jesteśmy normalni. Nie mogłam się powstrzymać i zadałam pytanie, czy miała jakieś wieści o Xelli-Medinie, na co ona pokręciła głową i stwierdziła, że nie, ale ja na pewno mam sporo do powiedzenia. No owszem, miałam – a trzeba przyznać, że Renê zawsze była jedną z tych osób, którym można powiedzieć najdziwniejsze rzeczy, a wszystko rozumieją.
Nie traktuję tego siedzenia tutaj jako ucieczki od spraw doczesnych, bo gdybym tylko zechciała, mogłabym nie mieć żadnych spraw doczesnych; to jednak wiązałoby się z wyrzeczeniem się przynajmniej części mojej natury, czego oczywiście nie mam zamiaru robić i w ogóle nie o to chodzi. Siedzimy na Andromedzie dość długo i niby moglibyśmy już wracać w światy, ale Tenari chyba by nam tego nie wybaczył. Już od paru tygodni pozwala (znowu, jak to brzmi – może jeszcze łaskawie?), by Ciarán szkolił go w… Bo ja wiem? Sztuce walki? Sztuce przetrwania? Argumentuje to twierdzeniem, że dziecko umysł ma aż nadmiernie sprawny, więc teraz trzeba się zająć jego kondycją, najlepiej bez używania skrzydeł. Co jest trochę trudne, bo skrzydła same w sobie mogą być niewygodnym balastem, ale Ten-chan chyba potraktował to jako wyzwanie. Pozwala się nawet ciągnąć na lodową planetkę, będącą jeszcze dalej od tutejszego słońca niż królewski pałac. Mam nadzieję, że nie zacznie chodzić (a tym bardziej latać) z zamkniętymi oczami; wystarczy, że głosu nie chce używać.
Doprawdy, jeden królewicz z niezwykłą przeszłością trenuje drugiego… Jeszcze trochę, a gotowam uznać teorię, że to dziecko jest baśniowe.
Może kiedy ruszę znowu w światy, okaże się, że nie są tak spokojne, jak ja teraz? Wczoraj Vanny napisała mi w liście, że stęskniła się za Lexem. Ha, to takie dwie oderwane myśli, ale zestawione w jednym rządku wydają się do siebie pasować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz