13 III

Nie przeczę, trochę się na tym spotkaniu dowiedziałam. A przecież tak naprawdę nie spodziewałam się… Ot, myślałam, że mogę tam zyskać przede wszystkim możliwość opisania paru „szych” wymieniających konwencjonalne uprzejmości – albo nieuprzejmości – nawet Renê nie oczekiwała przecież wiele. Tymczasem jednak trochę mi się ten wypad przydał.
Spotkanie odbyło się w miejscu, którego z całą pewnością nie ma na żadnej mapie – będę musiała napomknąć Aeiranowi, żeby je uwzględnił w kolejnej poprawce do mojego modelu – może dlatego, że wcześniej nie istniało? Prawdę mówiąc, wszyscy zgromadzeni dziwili się, ponieważ byli tam pierwszy raz i ciarki ich przechodziły. Zamkowi najbliżej było do nawiedzonej ruiny, choć zbudowanej – i zrujnowanej? – w największym pośpiechu. Nie wiem, skąd u mnie ta myśl, po prostu nie było tam atmosfery, jaka cechuje stare posiadłości, tego wrażenia, że przeszłość łypie na nas ze wszystkich kątów. Renê nie przebierała w słowach i podsumowała krótko: scenografia. Ja powiedziałabym raczej: dzieło autora, którego gonił termin.
Królewska para z Andromedy i jej „świta” przybyli jako jedni z pierwszych – hura, hura! Mogliśmy sobie usiąść nie zagadywani przez nikogo i spokojnie obserwować kolejnych gości. Wchodzili do potwornie zimnej komnaty z gobelinami na ścianach, anonsowani przez niepozornego człowieczka, który zachowywał się jak wzorcowy lokaj, a jednak, jak się potem dowiedzieliśmy, to on był właścicielem tego zamku. Nie wybudował go jednak, tylko kupił za psie pieniądze.
- Jej wysokość królowa Natsumi z Terionu oraz jej Wojownicy! – ogłosił, kiedy do komnaty weszła śliczna i słoneczna dziewczyna o długich seledynowych włosach, w otoczeniu obstawy, dla kontrastu czarnowłosej i odzianej w ciemne barwy. Dwie kobiety – starsza z nich była surowa i poważna, młodsza zaś eteryczna i uduchowiona. Towarzyszył im rozczochrany młodzieniec o chochlikowatym spojrzeniu, który pomachał do mnie, gdy tylko zajęli swoje miejsca, niedaleko nas. Natsumi wymierzyła mu całkiem niekrólewskiego kuksańca, ale kiedy spojrzała w naszą stronę, wzrok miała nieobecny, niewidzący. Wystraszony, być może? Nie podejrzewałabym jej o świadomą ignorancję – była niegdyś moją bliską znajomą i jednym z ważnych obiektów kronikarskich badań – choć mogłabym to zwalić na zmiany w nieszczęsnej rzeczywistości. Później przyszło mi do głowy pytanie, dlaczego zaproszono tu tylko ją, bez sióstr – ich trzy królestwa były ze sobą połączone nierozrywalnym przymierzem – ale nie miałam okazji go zadać.
Niedługo jednak się tym przejmowałam.
- Jego książęca mość Aethelred Gemedes z Szumu Fal, wraz z małżonką, książną Deivelą! – zaanonsowano kolejnych gości.
- A to niespodzianka – szepnęła Renê, widząc moją minę. – Widzę ich dopiero drugi raz w życiu; po poprzednim spotkaniu odgrażali się, że więcej na żadne nie przyjdą.
Przyglądałam się książęcej parze z zainteresowaniem – choć raczej nienachalnie, bo nie zwrócili uwagi – kiedy zasiedli dokładnie naprzeciwko nas. On w skromnym bladozielonym kaftanie – słowo daję, kolorek stosowny raczej na salę operacyjną – czarnowłosy i zniechęcony. Twarz miał bardziej chłopięcą niż według nadwornego malarza z Sativoli, ale można było zauważyć podobieństwo do portretu. A jeszcze większe do rysunku Geddwyna. U jego boku pani o hardym obliczu i dużych oczach – Deivela? Domena Lustrzana znała ją jako Velxę Ranonkel. Ciekawe, co powiedziałaby na to Lona… Może ona też odbywała nauki na jakiejś tajemnej wyspie i zmieniła imię z „dzikiego fiołka” na „fiołkową (a może fioletową) boginię”? Wysadzany klejnotami diadem w jej kasztanowych włosach migotał, odbijając światło licznych świec.
Siedzieli na swoich miejscach, a ja siedziałam na swoim. W którymś momencie powietrze powinno było nagle zgęstnieć. Powinna była nastąpić wymiana spojrzeń, powinien przejść nas dreszcz rywalizacji, o której zadecydowało Przeznaczenie. Powinniśmy byli stać się przeciwnikami na śmierć i życie… A jednak nic takiego się nie wydarzyło – może dlatego, że żadne z nas nie miało swojej korony, a może po prostu los o nas zapomniał.
Chciałabym.

- Pragnę wiedzieć, po co właściwie nas tu wezwano – głos zabrał elfi władca z jakiegoś najdalszego zakątka Północy, noszący szereg wymyślnych imion. – Wszak poprzednim razem doszliśmy do wniosku, że sami niczego nie zdziałamy!
Kilkoro innych członków zgromadzenia kiwnęło z aprobatą głowami, w tym również książę Aethelred.
– Kto doszedł, ten doszedł – mruknął rodzynek ze świty Natsumi przez zaciśniete zęby, a ta nawet go nie uciszyła. Zaraz też zaczęto szeptać, że to nie miejsce na takie szczeniackie… Przepraszam, infantylne komentarze.
- Wiele światów przechodzi zmiany… Nie nasz wprawdzie, ale i tak jesteśmy zaszczyceni, że nas uwzględniono – tym razem odezwał się Ciarán, z nienaganną uprzejmością. – Rzecz w tym, że wielu z was zna się na magii i czarach, można by więc wspólnie spróbować poszukać odpowiedzi: skąd te zmiany się biorą? Czy może koronowane głowy są od tego, żeby siedzieć na stołkach, podczas gdy poddani odwalają całą czarną robotę?!
Tej nagłej zmiany tonu nikt się nie spodziewał. Niektórzy popatrzyli po sobie z zawstydzeniem, choć pewnie z różnych powodów. Renê chichotała w kułak.
- Zacznijmy zatem od wymienienia zmian, jakie nastąpiły od ostatniego spotkania – zaproponował nasz gospodarz, który siedział na środku komnaty i popijał herbatkę przy własnym stoliku. Niesprawiedliwość, nam żadnej nie podano!
Jako pierwsza podniosła się lady Oglamar z Caer Lyon, bez wątpienia jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałam w tym życiu. Jej delikatna blada twarz wyrażała niepokój i niepewność, a palce zaciskały się na białym materiale sukni. Co dziwniejsze, wyraźnie spodziewała się dziecka, a zamiast zostać na własnych włościach i szyć ubranka, przybyła tu, by wystąpić osobiście.
- Nasz świat poszerzył się o nowe tereny – zaczęła. – Zjawiły się… Tam, gdzie przedtem szalało spienione morze. Mój małżonek wyprawił się tam ze swymi rycerzami i zajął dla nas część tych ziem. A potem…
Urwała, bo zbierało jej się na płacz. Siedzący po jej lewej ręce młodzieniec w czarnej tunice i wieńcu z liści prędko ją podtrzymał i posadził z powrotem, szepcząc coś, aż się uspokoiła. Ten zaś po prawej, uroczy blondynek ubrany po rycersku, wstał i dokończył jej wywód:
- Potem zaczęły stamtąd przychodzić istoty, które bez wątpienia zesłały demony. Przyszły i zamieszkały na ziemiach Caer Lyon, a niektóre nawet trafiły na zamek, dzięki przebiegłości i gładkim słówkom. Przyszły z pragnieniem zagarnięcia naszej krainy dla siebie.
- A czy to nie jest naturalne? – prychnął jakiś inny władca z głębi komnaty. – Wy robicie najazd na nich, oni robią najazd na was. Czy naprawdę musimy tego wysłuchiwać?
Znowu zaczęły się szmery i utyskiwania. Zauważyłam, że Aeiran, siedzący przy Renê, mówi coś cicho a z niechęcią, na co ona przyciągnęła go ku sobie za włosy i szepnęła coś do ucha. Ciarán tylko pokręcił głową z westchnieniem, ale ja nie zwracałam już na nich uwagi, przyglądając się pozostałym zebranym. Wyglądało na to, że tworzyły się dwie strony konfliktu – jedni mieli wszystko w głębokim poważaniu, inni zaś uważali się za poszkodowanych. Wszyscy zaczęli patrzeć na siebie nieufnie, a największą ilością podejrzliwych spojrzeń oberwał Aethelred, choć dotąd nawet się nie odezwał. Jakieś idiotyczne szczegóły dostrzegałam i mogłabym zapełnić nimi całą następną stronę, w miejsce rzeczy naprawdę istotnych. Szczekliwy głos jedynej niehumanoidalnej osoby w tym gronie, skomplikowane sploty jasnorudych włosów Oglamar, błyszczące guziki u marynarki jakiegoś arystokraty, który poza tym nie zwracał na siebie żadnej uwagi… A raz wydawało mi się, że widzę znaną skądś postać w eleganckim płaszczu, której na pewno nikt nie anonsował.
Potem była mowa o jeszcze kilku podobnych sprawach, ale dotyczyły raczej ubytków w światach niż nabytków. Zdecydowanie byłoby weselej, gdyby w spotkaniu brał udział ktoś z Nadziei. Albo ze świata J. Albo jedno i drugie, ooo tak…
A jednak niektórzy – w tym reprezentacja Andromedy – nie dopatrzyli się w swoich światach niczego dziwnego, a nawet się nie przejmowali całą tą sytuacją. Prawdę mówiąc, niczego to spotkanie nie rozstrzygnęło, a jednak…

- Mam nieodparte wrażenie, że nie ostatni raz byłam świadkiem takiej narady – mruknęłam, kiedy już zdaliśmy relację San i Kayowi; ta pierwsza co chwilę przerywała nam dość złośliwymi komentarzami na temat koronowanych głów. Czasem trzeba jej przypominać, w jaką rodzinę się wżeniła…
- Mam nadzieję, że to nie ja będę zwoływać następną – skwitowała Renê. – W swoim czasie obskoczyłam całe mnóstwo światów, ale nigdy nie zastanawiałam się nad ich naturą. Teraz widzę, że dobrze robiłam. Tylko głowa od tego boli, a problem i tak się nie rozwiąże.
- Medina byłaby zachwycona – skrzywił się Kay. – Postępujący Chaos i coraz więcej tajemnic do rozwiązywania…
- A ty znowu o jednym – San pokręciła głową z westchnieniem. – To nie tak, że jej zniknięcie ma tu coś do rzeczy, nawet ona nie jest aż taka wszechmocna! Poza tym odeszła dwa lata temu, a zmiany zachodzą dopiero teraz.
- Dopiero teraz zachodzą czy dopiero teraz je widać? – zadumałam się. To pytanie nie dawało mi przecież spokoju od… No tak, od blisko dwóch lat. – Już dawniej miałam wrażenie… A może byłam przewrażliwiona.
- Światy nigdy nie pozostają jednakowe – stwierdził Aeiran. – Chyba że zostaną przez kogoś sztucznie stworzone.
- Myślisz, że ktoś na siłę dokłada im nowe elementy? – San spojrzała na niego sceptycznie.
- Chyba skręciłaś gdzieś myślami – zaczął łagodnie Kay, ale widać było, że ta idea będzie go później gnębić. Mnie też by gnębiła, gdybym nie miała własnej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz