Nie przeczę, trochę się na tym spotkaniu dowiedziałam. A przecież tak
naprawdę nie spodziewałam się… Ot, myślałam, że mogę tam zyskać przede
wszystkim możliwość opisania paru „szych” wymieniających konwencjonalne
uprzejmości – albo nieuprzejmości – nawet Renê nie oczekiwała przecież
wiele. Tymczasem jednak trochę mi się ten wypad przydał.
Spotkanie odbyło się w miejscu, którego z całą pewnością nie ma na
żadnej mapie – będę musiała napomknąć Aeiranowi, żeby je uwzględnił w
kolejnej poprawce do mojego modelu – może dlatego, że wcześniej nie
istniało? Prawdę mówiąc, wszyscy zgromadzeni dziwili się, ponieważ byli
tam pierwszy raz i ciarki ich przechodziły. Zamkowi najbliżej było do
nawiedzonej ruiny, choć zbudowanej – i zrujnowanej? – w największym
pośpiechu. Nie wiem, skąd u mnie ta myśl, po prostu nie było tam
atmosfery, jaka cechuje stare posiadłości, tego wrażenia, że przeszłość
łypie na nas ze wszystkich kątów. Renê nie przebierała w słowach i
podsumowała krótko: scenografia. Ja powiedziałabym raczej: dzieło
autora, którego gonił termin.
Królewska para z Andromedy i jej „świta” przybyli jako jedni z
pierwszych – hura, hura! Mogliśmy sobie usiąść nie zagadywani przez
nikogo i spokojnie obserwować kolejnych gości. Wchodzili do potwornie
zimnej komnaty z gobelinami na ścianach, anonsowani przez niepozornego
człowieczka, który zachowywał się jak wzorcowy lokaj, a jednak, jak się
potem dowiedzieliśmy, to on był właścicielem tego zamku. Nie wybudował
go jednak, tylko kupił za psie pieniądze.
- Jej wysokość królowa Natsumi z Terionu oraz jej Wojownicy! – ogłosił,
kiedy do komnaty weszła śliczna i słoneczna dziewczyna o długich
seledynowych włosach, w otoczeniu obstawy, dla kontrastu czarnowłosej i
odzianej w ciemne barwy. Dwie kobiety – starsza z nich była surowa i
poważna, młodsza zaś eteryczna i uduchowiona. Towarzyszył im
rozczochrany młodzieniec o chochlikowatym spojrzeniu, który pomachał do
mnie, gdy tylko zajęli swoje miejsca, niedaleko nas. Natsumi wymierzyła
mu całkiem niekrólewskiego kuksańca, ale kiedy spojrzała w naszą stronę,
wzrok miała nieobecny, niewidzący. Wystraszony, być może? Nie
podejrzewałabym jej o świadomą ignorancję – była niegdyś moją bliską
znajomą i jednym z ważnych obiektów kronikarskich badań – choć mogłabym
to zwalić na zmiany w nieszczęsnej rzeczywistości. Później przyszło mi
do głowy pytanie, dlaczego zaproszono tu tylko ją, bez sióstr – ich trzy
królestwa były ze sobą połączone nierozrywalnym przymierzem – ale nie
miałam okazji go zadać.
Niedługo jednak się tym przejmowałam.
- Jego książęca mość Aethelred Gemedes z Szumu Fal, wraz z małżonką, książną Deivelą! – zaanonsowano kolejnych gości.
- A to niespodzianka – szepnęła Renê, widząc moją minę. – Widzę ich
dopiero drugi raz w życiu; po poprzednim spotkaniu odgrażali się, że
więcej na żadne nie przyjdą.
Przyglądałam się książęcej parze z zainteresowaniem – choć raczej
nienachalnie, bo nie zwrócili uwagi – kiedy zasiedli dokładnie
naprzeciwko nas. On w skromnym bladozielonym kaftanie – słowo daję,
kolorek stosowny raczej na salę operacyjną – czarnowłosy i zniechęcony.
Twarz miał bardziej chłopięcą niż według nadwornego malarza z Sativoli,
ale można było zauważyć podobieństwo do portretu. A jeszcze większe do
rysunku Geddwyna. U jego boku pani o hardym obliczu i dużych oczach –
Deivela? Domena Lustrzana znała ją jako Velxę Ranonkel. Ciekawe, co
powiedziałaby na to Lona… Może ona też odbywała nauki na jakiejś
tajemnej wyspie i zmieniła imię z „dzikiego fiołka” na „fiołkową (a może
fioletową) boginię”? Wysadzany klejnotami diadem w jej kasztanowych
włosach migotał, odbijając światło licznych świec.
Siedzieli na swoich miejscach, a ja siedziałam na swoim. W którymś
momencie powietrze powinno było nagle zgęstnieć. Powinna była nastąpić
wymiana spojrzeń, powinien przejść nas dreszcz rywalizacji, o której
zadecydowało Przeznaczenie. Powinniśmy byli stać się przeciwnikami na
śmierć i życie… A jednak nic takiego się nie wydarzyło – może dlatego,
że żadne z nas nie miało swojej korony, a może po prostu los o nas
zapomniał.
Chciałabym.
- Pragnę wiedzieć, po co właściwie nas tu wezwano – głos zabrał elfi
władca z jakiegoś najdalszego zakątka Północy, noszący szereg wymyślnych
imion. – Wszak poprzednim razem doszliśmy do wniosku, że sami niczego
nie zdziałamy!
Kilkoro innych członków zgromadzenia kiwnęło z aprobatą głowami, w tym
również książę Aethelred.
– Kto doszedł, ten doszedł – mruknął rodzynek
ze świty Natsumi przez zaciśniete zęby, a ta nawet go nie uciszyła.
Zaraz też zaczęto szeptać, że to nie miejsce na takie szczeniackie…
Przepraszam, infantylne komentarze.
- Wiele światów przechodzi zmiany… Nie nasz wprawdzie, ale i tak
jesteśmy zaszczyceni, że nas uwzględniono – tym razem odezwał się
Ciarán, z nienaganną uprzejmością. – Rzecz w tym, że wielu z was zna się
na magii i czarach, można by więc wspólnie spróbować poszukać
odpowiedzi: skąd te zmiany się biorą? Czy może koronowane głowy są od
tego, żeby siedzieć na stołkach, podczas gdy poddani odwalają całą
czarną robotę?!
Tej nagłej zmiany tonu nikt się nie spodziewał. Niektórzy popatrzyli po
sobie z zawstydzeniem, choć pewnie z różnych powodów. Renê chichotała w
kułak.
- Zacznijmy zatem od wymienienia zmian, jakie nastąpiły od ostatniego
spotkania – zaproponował nasz gospodarz, który siedział na środku
komnaty i popijał herbatkę przy własnym stoliku. Niesprawiedliwość, nam
żadnej nie podano!
Jako pierwsza podniosła się lady Oglamar z Caer Lyon, bez wątpienia
jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałam w tym życiu. Jej
delikatna blada twarz wyrażała niepokój i niepewność, a palce zaciskały
się na białym materiale sukni. Co dziwniejsze, wyraźnie spodziewała się
dziecka, a zamiast zostać na własnych włościach i szyć ubranka, przybyła
tu, by wystąpić osobiście.
- Nasz świat poszerzył się o nowe tereny – zaczęła. – Zjawiły się… Tam,
gdzie przedtem szalało spienione morze. Mój małżonek wyprawił się tam ze
swymi rycerzami i zajął dla nas część tych ziem. A potem…
Urwała, bo zbierało jej się na płacz. Siedzący po jej lewej ręce
młodzieniec w czarnej tunice i wieńcu z liści prędko ją podtrzymał i
posadził z powrotem, szepcząc coś, aż się uspokoiła. Ten zaś po prawej,
uroczy blondynek ubrany po rycersku, wstał i dokończył jej wywód:
- Potem zaczęły stamtąd przychodzić istoty, które bez wątpienia zesłały
demony. Przyszły i zamieszkały na ziemiach Caer Lyon, a niektóre nawet
trafiły na zamek, dzięki przebiegłości i gładkim słówkom. Przyszły z
pragnieniem zagarnięcia naszej krainy dla siebie.
- A czy to nie jest naturalne? – prychnął jakiś inny władca z głębi
komnaty. – Wy robicie najazd na nich, oni robią najazd na was. Czy
naprawdę musimy tego wysłuchiwać?
Znowu zaczęły się szmery i utyskiwania. Zauważyłam, że Aeiran, siedzący
przy Renê, mówi coś cicho a z niechęcią, na co ona przyciągnęła go ku
sobie za włosy i szepnęła coś do ucha. Ciarán tylko pokręcił głową z
westchnieniem, ale ja nie zwracałam już na nich uwagi, przyglądając się
pozostałym zebranym. Wyglądało na to, że tworzyły się dwie strony
konfliktu – jedni mieli wszystko w głębokim poważaniu, inni zaś uważali
się za poszkodowanych. Wszyscy zaczęli patrzeć na siebie nieufnie, a
największą ilością podejrzliwych spojrzeń oberwał Aethelred, choć dotąd
nawet się nie odezwał. Jakieś idiotyczne szczegóły dostrzegałam i
mogłabym zapełnić nimi całą następną stronę, w miejsce rzeczy naprawdę
istotnych. Szczekliwy głos jedynej niehumanoidalnej osoby w tym gronie,
skomplikowane sploty jasnorudych włosów Oglamar, błyszczące guziki u
marynarki jakiegoś arystokraty, który poza tym nie zwracał na siebie
żadnej uwagi… A raz wydawało mi się, że widzę znaną skądś postać w
eleganckim płaszczu, której na pewno nikt nie anonsował.
Potem była mowa o jeszcze kilku podobnych sprawach, ale dotyczyły raczej
ubytków w światach niż nabytków. Zdecydowanie byłoby weselej, gdyby w
spotkaniu brał udział ktoś z Nadziei. Albo ze świata J. Albo jedno i
drugie, ooo tak…
A jednak niektórzy – w tym reprezentacja Andromedy – nie dopatrzyli się w
swoich światach niczego dziwnego, a nawet się nie przejmowali całą tą
sytuacją. Prawdę mówiąc, niczego to spotkanie nie rozstrzygnęło, a
jednak…
- Mam nieodparte wrażenie, że nie ostatni raz byłam świadkiem takiej
narady – mruknęłam, kiedy już zdaliśmy relację San i Kayowi; ta pierwsza
co chwilę przerywała nam dość złośliwymi komentarzami na temat
koronowanych głów. Czasem trzeba jej przypominać, w jaką rodzinę się
wżeniła…
- Mam nadzieję, że to nie ja będę zwoływać następną – skwitowała Renê. – W
swoim czasie obskoczyłam całe mnóstwo światów, ale nigdy nie
zastanawiałam się nad ich naturą. Teraz widzę, że dobrze robiłam. Tylko
głowa od tego boli, a problem i tak się nie rozwiąże.
- Medina byłaby zachwycona – skrzywił się Kay. – Postępujący Chaos i coraz więcej tajemnic do rozwiązywania…
- A ty znowu o jednym – San pokręciła głową z westchnieniem. – To nie
tak, że jej zniknięcie ma tu coś do rzeczy, nawet ona nie jest aż taka
wszechmocna! Poza tym odeszła dwa lata temu, a zmiany zachodzą dopiero
teraz.
- Dopiero teraz zachodzą czy dopiero teraz je widać? – zadumałam się. To
pytanie nie dawało mi przecież spokoju od… No tak, od blisko dwóch lat.
– Już dawniej miałam wrażenie… A może byłam przewrażliwiona.
- Światy nigdy nie pozostają jednakowe – stwierdził Aeiran. – Chyba że zostaną przez kogoś sztucznie stworzone.
- Myślisz, że ktoś na siłę dokłada im nowe elementy? – San spojrzała na niego sceptycznie.
- Chyba skręciłaś gdzieś myślami – zaczął łagodnie Kay, ale widać było,
że ta idea będzie go później gnębić. Mnie też by gnębiła, gdybym nie
miała własnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz