To Sheril przybyła po nas, a przecież powinno być odwrotnie, bo to my
mieliśmy być jej eskortą. Nadobna dama z płowym warkoczem, w sukni
barwy omszałych głazów, wyglądała na wzorcowy obiekt, ktory należy
ochraniać, ale jestem pewna, że w krytycznej sytuacji okazałaby się
samowystarczalna i że propozycja Lexa miała swoje drugie dno. Zresztą my
też tworzyliśmy zabawny zestaw – niefrasobliwa parka z demoniątkiem,
lotofenkiem i dwójką nieznośnych wierzchowców pasowała może do tego
drugiego dna, ale z pewnością nie do pierwszego. Ja na taki widok
parsknęłabym śmiechem (omal zresztą tego nie zrobiłam), ale Dama z
Eskalotu chyba zwykła przyjmować pomysły Lexa bez słów sprzeciwu, a może
i w ogóle bez słów. Pytania i wnioski miały nadejść dopiero później,
ale na razie nie ubiegajmy zdarzeń.
Podróżowaliśmy złotą kulą, w której zmieściłoby się niewielkie
mieszkanie, a którą pilotowało dwóch umundurowanych panów o obojętnych
twarzach. Czasem zastanawiam się, skąd Sheril takich bierze. Może są w
światach jakieś biura wynajmu statystów do usługiwania VIP-om? W każdym
razie płynęliśmy międzysferą ku Północy, co trochę zachwiało moim
poczuciem czasu. Wiedziałam, że na Północy powinna w tej chwili
przychodzić zima – co z tego mogłoby wyniknąć? Że będziemy świadkami
kolejnego Zimowego Przesilenia? A jaka pora roku będzie, kiedy wrócimy
na Zachód? Nie lubię podróżować między różnymi stronami domeny, bo to
jest gorsze niż jet-lag. Dziwne, ale kiedy całkiem zmieniam domenę,
jakoś tego nie odczuwam.
No dobrze, to było trochę nudne. W końcu jednak kula zatrzymała się w
świecie, którego istnienia nie byłam wcześniej świadoma, i musieliśmy
zamienić ją na mniej rzucający się środek transportu, czyli nasze
rumaki.
- Czy tutaj nie ma techniki? – zapytałam Sheril. – Nie uważasz, że zrobiłabyś piorunujące wrażenie, przylatując czymś takim?
- Już miałam swoje pięć minut na robienie wrażenia – odpowiedziała
spokojnie i wyładowała z kuli własnego konia, który wyglądał jak wykuty z
kamienia, a jednak poruszał się całkiem normalnie. – Dawno temu, kiedy
stąd odeszłam. Nie sądzę, by mi to zapomnieli.
- O? – niesformułowane pytanie zawisło w powietrzu.
- Wybacz, ale nie jestem przyzywczajona do opowiadania historii mego
życia – uśmiechnęła się jakoś dziwnie. – Zwłaszcza, że straciłabym wtedy
nad tobą przewagę.
- A to my ze sobą konkurujemy? – zdziwiłam się. – Miałam nadzieję, że
dawno wybiłaś to sobie z głowy, zwłaszcza, że tak długo nie było mnie
ani widu, ani słychu.
Zabawne, ale nawet nie przyszło mi do głowy zastanowić się, ile w takim
razie ona o mnie wie. Może powinnam przywyknąć, że zawsze w którymś
momencie i tak zejdzie na ten konkretny temat? Ale dla Sheril było to na
porządku dziennym.
- Masz rację – skinęła głową po namyśle. – Bo czy można kochać Sorilexa i opuścić go na tak długi czas?
Ciekawe, czy była świadoma, jaką szpilę mi w tym momencie wsadziła.
Kraina, do której trafiliśmy, nazywała się Arked. Trwała w niej zima,
ale nie było (jeszcze?) śniegu, tylko twarda, ogołocona ziemia pod
szarymi chmurami. Jechaliśmy kamienistą drogą między bezlistnymi
drzewami, które zwieszały smętnie gałęzie. W górze jakieś ptaki
nawoływały się przenikliwie, a Sheril krzywiła się na ich odgłosy.
Zatrzymaliśmy się na rozstajach, gdzie stał wbity w ziemię pusty słup,
bez żadnych drogowskazów. Dopiero Aeiran zwrócił mi na to uwagę, bo
byłam zbyt przybita dotychczasowymi widoczkami.
- Wskazuje drogę w górę? – odezwał się z lekkim rozbawieniem. – Jak
jedyna droga do nieba dla grzeszników? Czy to nie powinno być w Punkcie
Przemian?
- Może jest? Nikt dotąd nie stwierdził, gdzie on się znajduje –
odpowiedziałam nieprzytomnie, zastanawiając się, czy duchy żywiołów
Północy opuściły to miejsce. Ciekawe, co powiedziałaby na to Maeve. Albo
Clayd.
- Ten słup niczego nie wskazuje. To pozostałość po szubienicy – ucięła
nasze dywagacje Sheril, która wyraźnie pragnęła oddalić się stąd;
pozwalała jednak, by jej kamienny koń stał w miejscu.
– Czekamy tu na
coś? – zapytałam.
- Na kogoś… Mam nadzieję – westchnęła, próbując wypatrzyć coś w oddali. – Godzina jest właściwa, a on nigdy się nie spóźniał.
Udzieliło mi się trochę jej niepokoju, jakbym nie miała dość własnego.
Jednak po kilku minutach tętent kopyt zagłuszył niewesołe myśli,
rozbudził nową ciekawość. Wielki biały koń, równie imponujący jak No
Doubt, wybiegł jakby z nicości, niosąc na grzbiecie jeźdźca w szarym
płaszczu. Dość nisko nad nimi frunął piękny drapieżny ptak. Sheril
zsiadła ze swojego wierzchowca, ale nie zrobiła ani kroku naprzód, tylko
czekała aż przybysz się zbliży. Po chwili i on stanął na ziemi; okazał
się starszym mężczyzną o siwych włosach i starannie przystrzyżonej
brodzie. Na szyi nosił wisior w kształcie półksiężyca zwróconego rogami w
dół.
- Na Matkę Świata, dziewczyno, dlaczego nalegałaś na spotkanie tak
daleko? – zaczął od wyrzutów, dzięki temu miałam okazję usłyszeć, jak
ktoś nazywa Damę z Eskalotu „dziewczyną”. – Miałem tak niewiele czasu, że
musiałem się przenieść, by zdążyć w porę.
- Wasz widok raduje me oczy, mistrzu Belinusie – przemówiła Sheril formalnie, ale jej głos brzmiał serdecznie.
- No, dziecko, tylko mi się nie kłaniaj – machnął ręką; uśmiechał się, ale ten uśmiech nie sięgał oczu.
- Powinnam raczej paść na kolana – stwierdziła, ale zaraz zmieniła
temat, spoglądając na kołującego w powietrzu ptaka: – A gdzie Strzała?
- Zginęła. Napotkała silniejszego przeciwnika.
Nie znalazłszy na to odpowiedzi, zamilkła. Tymczasem stary człowiek
podszedł przywitać się z nami, a w każdym razie nas obejrzeć. Najdłużej
przyglądał się Tenariemu, aż wreszcie wyciągnął rękę i wymówił kilka
słów. Nagle mój wychowanek zaczął wyglądać bardziej ludzko, a przede
wszystkim zniknęły skrzydła.
- Co zrobiłeś? – wykrztusiłam. – To iluzja czy przemiana?!
- Ciągle mam skrzydła – przekazał Tenari ubawiony, oglądając się ze wszystkich stron. Na dowód uniósł się na chwilę w powietrze.
- Tam, dokąd się udamy, okrzyknięto by go pomiotem piekieł – dopiero
teraz wyjaśnił Belinus. Kiedy skinęłam głową, przyjmując to do
iwadomości, znów zwrócił się do Sheril:
- Ryzykowałaś, przywożąc ich. To dla nich za wcześnie.
- To byłaby odpowiednia pora, gdyby śnieg pokrywał ziemię, a gwiazdy były jasne.
- Zbyt dużo poznałaś światów – stwierdził z dezaprobatą. – Mogłaś
przywieźć tego chłopca, którego masz pod opieką. Gilbert ucieszyłby się z
towarzystwa.
Na te słowa Sheril parsknęła niewesołym śmiechem, po czym przygryzła
wargę i nic nie powiedziała. – Jaki czas byłby odpowiedni? – nie mogłam
nie zapytać.
- Pewnie wtedy, kiedy płomień ognisk strzela iskrami ponad drzewa –
uznał Aeiran; niby zwrócony w stronę tamtych dwojga, ale mówił tylko do
mnie. – I gwiazdy są jasne.
- To może i dobra pora, ale nie tutaj. Tu jest Arked – pokręcił głową
Belinus. – To byłoby możliwe w Driscoll albo w Kerndii. Tu nawet Zimowego
Przesilenia nie warto świętować.
- W takim razie dlaczego przyjechaliśmy właśnie tu? – nie mogła
zrozumieć Sheril. – Dlaczego do Kamelliardu? To nigdy nie było dobre
miejsce.
- Ponieważ tylko na tych ziemiach panuje już spokój – brzmiała gorzka
odpowiedź. – Dalej, ruszajmy stąd. Przecież to samobójstwo stać tu dłużej
niż kwadrans.
- Dlaczego samobójstwo? – zapytałam jak ciekawe świata dziecko, kiedy z powrotem wsiadaliśmy na konie.
- Zabobon – rzuciła Sheril i zacisnęła wargi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz