- Nie ma Aurelii -
usłyszałam już od progu. Właściciel sklepu siedział za ladą, niby to
pogrążony w lekturze jakiejś książki, a jednak doskonale świadom, kto
wchodzi do jego przybytku osobliwości.
- A skąd pewność, że właśnie do niej przychodzę? - roześmiałam się. -
Może przyniosłam jeszcze kilka szmaragdów i zamierzam wyjść stąd z
paroma białymi krukami?
- Wtedy nawet na widok klejnotów rozważyłbym dwa razy, czy chcę się
pozbyć tych białych kruków - roześmiał się Tarquin, oderwawszy wzrok od
książki. - Jestem bibliofilem, a nie jubilerem... I obawiam się, że bywam
zaborczy.
- Och, ja też bywam - odwzajemniłam uśmiech. - Tyle że cała masa moich
ulubionych książek jest dla mnie dostępna tylko w bibliotece, a tak
chciałabym je mieć na własność... - Czy może raczej b y ł a dostępna,
gdzieś w innych światach, na Pograniczu. Nagle poczułam tęsknotę
zupełnie innej natury niż zwykle. A potem przypomniałam sobie książkę
Moriany i inne niepowtarzalne tomiki opowiadań, które nadal pragnęłam
zachować na dłużej (niż na zawsze).
- Proszę się zatem rozejrzeć, jeśli nadal utrzymuje pani, że n i e
przyszła w odwiedziny do Aurelii - Tarquin uniósł ręce w geście
poddania.
- Przecież nie mogę jej tak codziennie nagabywać... Zresztą wiem, że
dziewczyna w tym wieku musi się czasem uczyć i nie może całymi dniami
sobie dorabiać, nawet w tak miłym miejscu - prychnęłam, po czym zdjęłam
opończę i położyłam ją na bujany fotel. Skoro zamierzałam posiedzieć w
sklepie dłużej, nie mogłam ryzykować, że roztopię się z gorąca. Tarquin
widocznie myślał wprost przeciwnie, bo był okutany długim szalikiem,
jakby nie wystarczał mu sweter i ogrzewanie podkręcone prawdopodobnie do
maksimum. Może to dziwne, ale od razu założyłam, że ma tutaj
centralne... Skoro Aurelia pochodziła z bardziej współczesnego świata,
co jeszcze mogłoby mnie zaskoczyć?
- Owszem, nauki ma sporo - przyznał, oderwawszy się na dobre od lektury,
kiedy na zapleczu rozległo się dzwonienie. - To właśnie nauka nas ze
sobą szczęśliwie zetknęła.
Skinęłam głową, wodząc palcem po grzbietach książek i odprowadzając go
wzrokiem. Leesa pewnie powiedziałaby, że te słowa zabrzmiały
dwuznacznie, a Geddwyn by nie tylko potwierdził, ale jeszcze dodał, że
wcale się temu nie dziwi... Aż roześmiałam się sama z siebie.
Cóż, nie miałabym nic przeciwko zastaniu tu dziewczyny mimo wszystko.
Przy niej mogłabym się beztrosko rozłożyć w fotelu z książką, jak w
czytelni, nie ryzykując, że zostanę skarcona za dotykanie niemytymi
paluchami bezcennych kartek z bezcenną treścią. No, nie wiem czy ten
facet zareagowałby tak ostro, ale na pewno dogadałby się z Kilmeny pod
względem podejścia do książek.
Dźwięk dzwoneczków i skrzypienie drzwi oznajmiły przybycie nowego klienta.
Wszedł jakiś korpulentny pan z neseserem pod pachą i miną pana całego
świata, otwierając drzwi szeroko i wnosząc powiew chłodnego powietrza.
- Pani tu sprzedaje, kochaniutka? - zmierzył mnie niechętnym spojrzeniem.
- Bo dziś urodziny żonki, a ma bzika na punkcie cudacznych antyków.
- Właściciel jest na zapleczu, proszę chwilę poczekać - odpowiedziałam
mechanicznie, wbijając wzrok w przestrzeń za otwartymi drzwiami. To, co
tam zobaczyłam, to nie było miasto, które już całkiem nieźle znałam,
mogłam dać głowę, że to w ogóle nie był Talfryn.
- No to oby wrócił szybko, nie mam całego dnia - burknął klient, nadal
stojąc w progu. Skorzystałam z okazji i prędko znalazłam się obok niego,
pospiesznie narzucając na siebie okrycie.
- A urodziny które? Dwudzieste dziewiąte? - zapytałam jeszcze, wymijając
go. Nie miał wyjścia, musiał wejść do sklepu, a ja wypadłam na
zewnątrz.
- Jakby pani zgadła, kochana - zaśmiał się ochryple i zamknął za sobą drzwi.
Stanęłam na chodniku, rozglądając się po zupełnie obcym mieście. Takim
zupełnie współczesnym, choć na szczęście bez drapaczy chmur i dzikiego
jazgotu samochodów. Albo to nie było jedno z tych wielkich i nieznośnych
miast, albo trafiłam do jakiejś spokojnej dzielnicy.
- Przepraszam - usłyszałam naraz tuż obok siebie. - Pani właśnie stamtąd wyszła, prawda?
Zerknęłam w bok, by napotkać spojrzenie eleganckiej, jasnowłosej
nastolatki, niemal równej mi wzrostem. Towarzyszyła jej druga, o
kasztanowych lokach; stała trochę dalej i uśmiechała się do mnie
przepraszająco. Rozpoznałam twarze ich obu; były wśród szkiców Aurelii.
- Z tego antykwariatu - sprecyzowała blondynka. - Widziałam, że pani stamtąd wyszła.
- Zawsze byłaś paranoiczką, July - skrzywiła się ta druga. - Ale póki twoje lęki dotyczyły głównie wyglądu, nie martwiłam się...
- Tak, byłam tam - odpowiedziałam niepewnie, widząc, że elegantka nie zwróciła uwagi na słowa koleżanki.
- Nie było tam przypadkiem takiej dziewczyny z warkoczykami i twarzą
uśmiechniętego kota? - zapytała prędko, jakby w obawie, że zapomni słów
albo ucieknę, biorąc ją za wariatkę.
- Przykro mi, ale nie - pokręciłam głową, dziwiąc się w duchu. Skoro
Aurelia pochodziła z Heulwenu - a nie ulegało wątpliwości, że właśnie w
nim się znalazłam - czy nie powinna siedzieć w domu i uczyć się do
klasówek?
- No i widzisz - kasztanowowłosa westchnęła ze zniecierpliwieniem. - Nie mogłaś po prostu tam wejść i spytać?
- Nawet nie wiesz ile razy już tak robiłam - syknęła elegantka nazwana
July. - A to jest osoba postronna, więc mam pewność, że nie kłamie.
Wyminęła mnie z zaciętą miną i odeszła. Koleżanka pobiegła za nią,
kiwając mi przy okazji głową na pożegnanie. Jeszcze z daleka dobiegł
mnie jej głos:
- ...Już i policja jej szuka, na pewno w końcu wpadną na jakiś trop...
Aha, czyli w domu też Aurelii nie było? Westchnęłam, wcale a wcale nie czując się postronną osobą.
Nie miałam ochoty dłużej zostawać w tym mieście, ale przyszło mi do
głowy, że powrót do sklepu to nie jest najlepszy pomysł. Jakoś nie byłam
pewna, gdzie wyszłabym tym razem... Wolałam znaleźć jakąś pustą uliczkę
i otworzyć sobie portal. Dawno już nie używałam portali, zdając się
całkowicie na "Nefele"...
...I nagle odkryłam, że albo wyszłam zupełnie z wprawy, albo po prostu
coś mi przeszkadza. Coś było między tymi światami, nie międzysfera, ale
jakaś trudna do przeforsowania bariera. Trudna, ale nie niemożliwa, jak
stwierdziłam po chwili. Może i moim obowiązkiem jest użyć jakiegoś
kwiecistego opisu, ale wydała mi się miękka jak gąbka, a nie mocna jak
mur. A może jak delikatny materiał... Sieć? Koronka? Tak czy inaczej,
otwarcie portalu na siłę mogłoby ją rozerwać, ale też mogłam spróbować
się przez nią prześliznąć. Nie na darmo Geddwyn nazywał mnie Kroplą
Rosy, pomyślałam z rozbawieniem, kiedy znalazłam się w gęstej
przestrzeni, tak dziwnie gęstej, że nie mogłabym oddychać... Całe
szczęście, że w międzysferze tego nie potrzebowałam, ale i tak
przedzieranie się przez taką gąbkę było niewygodne.
Na sferolot wróciłam z mocnym postanowieniem, że popytam rdzennych mieszkańców Talfrynu o tę barierę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz