Nie było problemów z
dostaniem się do środka. Aż mnie to zdziwiło - żadnnej porządnej ochrony, żadnych
alarmów? Czyżby był taki pewien, że nikt nie będzie próbował złożyć mu
niezapowiedzianej wizyty? Fakt, to miejsce było otoczone osłonami, do
których powstania przyczyniła się zarówno magia jak i technologia.
Ciężko byłoby je uszkodzić podczas ataku frontalnego, ale ciche przeniknięcie przez nie nie
wymagało wysiłku. No dobrze, nie wymagało wysiłku dla kogoś
doświadczonego w podróżowaniu między wymiarami.
Rozejrzałam się. Na środku placu stała wieża zbudowana - stworzona? - na
planie koła. Miała wiele kondygnacji i jeśli przeczucie mnie nie
myliło, ściany ich raczej nie ograniczały. Wieża mogła być tylko
zewnętrzną powłoką dla czegoś większego, zwłaszcza że w ogóle nie było
jej widać zza osłon.
Jej właściciel nazywał się Tôi Hidoji - tożsamość niekoniecznie
prawdziwa - i był jedną z tych niesamowitych i potężnych osobistości, o które
zabijają się END i Omega. Dosłownie.
Rzecz jasna dowiedziałam się o nim od Xemedi-san, ale na tyle mnie
zaciekawił, że uległam pokusie złożenia mu wizyty. Wątpię, że
udzieliła mi informacji bezinteresownie, jednak skoro już coś knuła,
miałam ochotę sama tego dociec zamiast dowiadywać się wszystkiego po
fakcie. Jeśli Xemedi-san chodziło o sprawy END-u, nie zamierzałam się
włączać. Jeśli tylko o zabawę - cóż, może...
Coś zafurkotało i rzuciło niewielki cień. Nawet nie zdążyłam spojrzeć w
górę, gdy na ziemi lądowała już deskolotka ze stojącym na niej
chłopakiem. Zeskoczył zwinnie, stając tuż przede mną. Złote oczy o
zwężonych źrenicach wyraźnie wskazywały na to, że jest demonem. Poza tym
dość wysoki, szczupły, o ciemnofioletowych włosach... a kpiarskim
spojrzeniem i zuchwałym uśmiechem nieco przypominał mi Lexa. Na
szczęście tylko tym.
- Ładna dziś pogoda na szpiegowanie - rzucił wesoło. - Od których?
- Od żadnych - stwierdziłam, mając nadzieję, że mówię prawdę. - Składam wizytę z czystej ciekawości.
Odpowiedział rekordowo ujmującym uśmiechem, do jakiego są zdolne tylko
demony. Przynajmniej tak mawiają ci, do których się uśmiecham, na przykład Ka'Shet albo mój przyjaciel Geddwyn.
- Skoro tak twierdzisz - powiedział - to pewnie nie będziesz się
starała rozgryźć naszych systemów obronnych, które robią proszek z
niepożądanych gości. Cóż, od zaspokajania ciekawości nie ja tu jestem,
więc może pogadasz z szefem?
Po tych słowach wsadził dwa palce do ust i przeszywająco gwizdnął.
Zaiste, oryginalny sposób zawiadamiania szefa o gościu... Chwilę później
podleciał do nas na śnieżnobiałych skrzydełkach ekranik wielkości mojej
głowy. Zatrzeszczał, zaszumiał i pojawiła się na nim bezwiekowa twarz o
czarnych oczach. Oczywiście musiał to być Tôi, a przynajmniej tak się
pokazywał innym - obraz był stworzony komputerowo. Ale nosił granatowy
płaszcz z kapturem i to przeważyło u mnie na plus.
- Przepraszam, że nie osobiście - zwrócił się do mnie głębokim acz
trochę metalicznym głosem - ale jestem trochę zajęty... tam gdzie
jestem.
- Tajemnica służbowa? - spytałam, zaczynając marzyć o herbacie. - Ulepszanie fortecy?
- Dlaczego zaraz fortecy? - odpowiedział pytaniem.
- Dla walki może?
- Prędzej dla obrony... Nie zamierzamy robić żadnej hecy typu podbijanie świata. Jesteśmy neutralni.
- Sporo widziałam neutralnych - przyznałam. - Zazwyczaj zło budzi ich awersję i wtedy zaczynają likwidować złych.
- A co z równowagą między dobrem a złem? - zapytał i przysięgłabym, że usłyszałam w jego sztucznym głosie drwiącą nutę.
- A gdy już wybiją złych - ciągnęłam z niewinną miną - wtedy zabierają się za dobrych, żeby dokoła pozostali sami neutralni.
Nie odpowiedział. Za to usłyszałam klaskanie. To stojący za mną demon
ciągle nam się przysłuchiwał. Tôi spojrzał na niego, przewrócił oczami i
westchnął.
- A ty wiesz co masz robić - odezwał się wreszcie. Chłopak wyszczerzył się szeroko, wskoczył na deskolotkę i tyle go widziałam.
- Teraz powinienem ci zaproponować zwiedzanie - usłyszałam. - Bo zapewne
masz ochotę opisać kiedyś moją... fortecę, panno Al'Wedd?
Ostatnie słowa wypowiedział niemal z triumfem. Dobra, zna mnie, ale nie
czułam się zaskoczona. Dobrze zdaję sobie sprawę, że sporo osób wie, że ten imponujący zestaw imion na okładkach kronik różnych światów należy właśnie do mnie (choć często przedstawiam się po prostu skrótem). I z reguły nic poza tym.
Podeszliśmy do wrót prowadzących do środka, ale nie otwarły się.
Zamiast tego ekranik podleciał do szerokich schodów, owijających całą
wieżę.
- Może zobaczysz więcej jeśli odbędziemy wycieczkę w mniej tradycyjny
sposób - powiedział, a ja od razu zaczęłam się zastanawiać jaki jest ten
bardziej tradycyjny.
- Rozumiem że nie chcesz zdradzać wszystkich tajemnic osobie... hm, z mediów?
- Raczej osobie zaprzyjaźnionej z jedną z najlepszych agentów END-u.
O, tu już punkt dla niego, choć ujęłabym to trochę inaczej. Ale dobrze,
jeśli nieustanne podkradanie sobie herbaty, potyczki słowne i nasyłanie
na siebie kłopotów można nazwać przyjaźnią, to lepszych przyjaciółek niż
ja i Xemedi-san i ze świecą by się nie znalazło.
Ruszyliśmy zatem pod górkę na piechotkę (mówię za siebie oczywiście).
Przy okazji minęliśmy malutkiego smoka błyszczącego w słońcu jak lustro,
który przeleciał obok nas z radosnym piskiem. Po chwili nadbiegł
jasnowłosy młodzieniec, wykrzykujący coś w języku clakh i najwyraźniej
próbujący dogonić stworzonko. Uśmiechnęłam się z rozbawieniem, ale
zaskoczył mnie fakt, że nieznajomy sam był smokiem - nie dość że złotym,
to jeszcze z elity - świadczył o tym dobrze mi znany symbol na jego
wdzianku.
- Tak, podwładny bogów koegzystujący z demonem jest tu na porządku
dziennym - Tôi jakby czytał mi w myślach. - Ci, którzy tu trafiają pragną
zerwać ze stereotypami.
- A! Więc nie twierdza, tylko przytułek? Dla nieprzystosowanych? -
zareagowałam. - A co zrobisz jeśli kiedyś twoi podopieczni postanowią do
stereotypów wrócić i pożreć się ze sobą?
- Nie postanowią - odpowiedział z niezwykłą pewnością siebie. Po tych
słowach zatrzymał się i zauważyłam, że dotarliśmy już na drugie piętro. A
nawet się nie zorientowałam kiedy minęliśmy pierwsze... Cóż, jeśli
gospodarz nie chce zacząć oprowadzania od początku, nie będę mu w tym
przeszkadzać.
Tôi podleciał do drzwi wysadzanych szmaragdami. Otwarły się
bezszelestnie i ujrzałam ogród - nie, raczej połączenie mnóstwa ogrodów,
wydające się nie mieć granic, choć zdecydowanie nie była to
międzysfera. Rośliny, jakie się tam znajdowały, pochodziły z różnych
wymiarów i klimatów, a jednak wszystkie rosły bez problemu. I były
niezaprzeczalnie piękne.
- Podoba ci się? - Tôi zauważył zachwyt na mojej twarzy. - Wiedziałem od czego zacząć wycieczkę...
Powiedziałabym, że chciał mi zaimponować na początek, ale
intuicja mi podszepnęła, że lepiej się z nim na razie nie drażnić. Skoro
już się skusiłam na przybycie tutaj wbrew moim planom, to czemu nie
pozachwycać się kwiatami?
- Czy możesz mi wybaczyć? - usłyszałam nagle. - Zdaje się, że są
problemy na niższym piętrze, mam nadzieję, że miło tu spędzisz czas - i
nie czekając na moją odpowiedź ekran wyleciał z ogrodu a drzwi się
zamknęły. Cudownie, zostałam sama w tym ogrodzie! Gdyby przynajmniej
podał jakąś herbatę... Ofuknęłam się w duchu, że dałam się skusić
Xemedi-san - która bezpośrednio wcale nie kusiła, o nie! - w innym
wypadku byłabym już dawno w Alkhai Golt u srebrnych smoków. Oczywiście
mogłam spróbować wydostać się stąd w swój zwykły sposób, ale wolałam nie
ryzykować że uruchomię jakieś zabezpieczenie. Swoją drogą ciekawe, co
takiego się stało, że Tôi nie dał rady mi towarzyszyć ani osobiście, ani
na ekranie. Czyżby mieli kolejne włamanko? Kto wie, co kryje przede mną
ta wieża...
Niespodziewanie moje rozmyślania przerwał dziwny dźwięk, wydawany chyba
przez jakieś urządzenie. Dobiegał ze środka ogrodu - o ile ten ogród
miał środek i koniec. Gdy tam podeszłam, zobaczyłam w trawie metalowy
krąg, który mógł być teleportem - widywałam już kiedyś podobne. Stanęłam
na nim, co mi tam. Wtedy przede mną pojawiło się coś w rodzaju dysku z
przezroczystą taflą pośrodku i licznymi kolorowymi strzałkami dokoła i
miałam wrażenie, że gdzieś już się z takim spotkałam... Na tafli
uformowały się słowa - zapisane meriganą używaną w języku ten'pei, ale zupełnie nie mogłam odczytać znaczenia. Połączenie znaków było tak dziwne, jakiego nie wyobraziliby sobie nawet sankatsu,
celujący przecież w neologizmach. Domyśliłam się tylko, że słowa
układają się w pytanie. Na chybił trafił dotknęłam strzałki - niech
będzie niebieska, lubię ten kolor. Otoczyła mnie świetlna bariera i
poczułam zawirowanie przestrzeni. Po chwili stałam w niewielkiej
komnacie, w której wszystko miało srebrny kolor i zrozumiałam, że to
jest ten tradycyjny sposób przemieszczania się w wieży.
Napis na dysku dumnie ogłosił przystanek: Wnętrzkryta Świętostrefa. Aż odezwała się we mnie dusza lingwistki i zirytowało mnie takie zlepianie znaków. Zresztą samo Tôi Hidoji też powinno brzmieć raczej Tôi-na Hido no Yuji, jeśli "wyrwany z dalekiej drogi" ma coś znaczyć... No dobra, albo lubi stosować szyfry, albo nie zna się za dobrze na języku ten'pei.
Rozejrzałam się po komnatce. Moją uwagę przykuło pęknięte lustro i
stłuczona w drobny mak gablota, w której, sądząc po rozmiarach,
znajdowało się przedtem coś niewielkiego. Przedtem, bo teraz była
zupełnie pusta, nie licząc tabliczki z napisem - tym razem na szczęście
nie w ten'pei, za to Drugimi Runami. Na wszelki wypadek go
zapamiętałam. W wolnej chwili zajrzę do Biblioteki na Pograniczu i
rozszyfruję jego znaczenie, ot, z czystej ciekawości.
Ale dość, nie uśmiechało mi się samej błądzić po wieży nie wiadomo jak
długo, skoro miałam w planie wyprawę po opowieści. Spróbowałam znaleźć
szczelinę w granicy międzywymiarowej, ale chyba wieża czymś ją
wzmacniała, bo była gruba jak mur. Trzeba było zaryzykować i otworzyć
portal... Tak jak myślałam, towarzyszył temu głośny alarm. Jednak nie
spieszyło mi się specjalnie - podeszłam do dysku i pod wpływem intuicji
(A może wspomnień? Gdzie, u licha, się już z tym zetknęłam?) położyłam
dłoń na tafli. Ukazała się cała seria znaków meriganicznych, a wtedy
wybrałam takie, które uformowały się w napis: Drogi Tôi-san, wybacz, że tak niegrzecznie opuściłam Twoją kwaterę,
ale skoro nie podano herbaty, musiałam wrócić do domu i sobie zaparzyć.
Jeszcze wrócę i wtedy dokończymy wycieczkę. Kłaniam się - M.I.Y.A.
Wskoczyłam w portal, gdy dźwięk alarmu stał się już irytująco głośny.
Dziwne, ale rzeczywiście mam wrażenie, że pewnego dnia coś znów mnie
zagna do tej wieży. Nie wiem kiedy i po co, ale nauczyłam się już ufać
przeczuciom.
Na razie jednak mniejsza o to, trzeba dopić zieloną i zacząć się pakować.
Jutro ruszam po Lilly i Shee'Nę, i tym razem nic mi w tym nie
przeszkodzi.
"Drogi Tôi-san, wybacz, że tak niegrzecznie opuściłam Twoją kwaterę, ale skoro nie podano herbaty, musiałam wrócić do domu i sobie zaparzyć." ---> :D ^^
OdpowiedzUsuń