Po balu jego wysokość
obiecał mi prywatną audiencję następnego dnia... To znaczy, obiecała mi
ją Muirenn, wesoła jak szczygiełek, bo chyba tylko ona przez ten czas
porządnie z nim rozmawiała. Może jeszcze Caranilla, ale to już była
rozmowa w zupełnie innym tonie, niespokojnym i niepokojącym. Nie żebym
ów ton słyszała, ale ich oblicza wiele wyrażały.
Bal trwał do północy, a po nim przyszły kłopoty ze snem, wskutek czego
nazajutrz wyglądałam i czułam się nieszczególnie. Może to i lepiej, że
przewidywana audiencja się nie odbyła... Król zamknął się w swojej
komnacie razem z czarodziejką i przybyłymi elfami, i omawiali coś długo i
zapewne dokładnie.
Dzisiaj zaś Muirenn wparowała do mojej sypialni i nafuczona poskarżyła
się, że musiała tych namolnych osobników siłą wygonić, inaczej
siedzieliby w nieskończoność, brnąc w ideowe bagno. O cokolwiek jej
chodziło, wyglądało na to, że obrady nie potoczyły się tak jakby
chciała; gdy jednak zawiadomiła, że jestem oczekiwana, w jej głosie
pojawiła się nuta triumfu. Czułam się przez to jakby wciągnięto mnie w
jakiś spisek...
Czekał na mnie w jednej z nielicznych komnat, które przetrwały atak bez
ani jednej rysy... To dlatego, że były obłożone specjalnymi zaklęciami.
Dlaczego akurat te pomieszczenia, przytulne, ale w porówananiu z resztą
pałacu przypominające komórki, tego nie wiem. W jednym takim złożono
wszystkie książki, tu zaś - na ścianach i pod nimi - znajdowały się
obrazy. Portrety, sceny historyczne i kilka pejzaży.
- Pomyślałem, że to miejsce będzie najbardziej odpowiednie - rzekł,
uśmiechając się na nasz widok. Muirenn uśmiechnęła się kącikiem ust i
wyszła, cicho zamykając drzwi.
- Do czego? - zapytałam i rozejrzałam się po komnatce; dostojni
przodkowie patrzyli na mnie z portretów, jakby osądzając. - I której z
tych dam zawdzięczam swoją garderobę?
Pytanie wymknęło mi się bez zastanowienia, ale Diarmaid uprzejmie
poprowadził mnie do obrazu przedstawiającego kobietę w sukni, którą
nosiłam na balu. Młodą, roześmianą, o czarnych lokach.
- Namalowano ten portret, gdy została poślubiona mojemu ojcu - wyjaśnił
mój rozmówca, ale myślami był wyraźnie gdzie indziej. Jego wzrok uciekał
w dół, ku obrazowi ustawionemu pod wizerunkiem królowej.
- To brat waszej wysokości? - rzuciłam na chybił-trafił, również tam spojrzawszy.
- Prędko się domyśliłaś, pani - skinął głową z uznaniem. - Zawsze mówiono o nas, że zupełnie nie jesteśmy do siebie podobni.
- Zawsze tak jest - mruknęłam. - Jest sobie dwójka rodzeństwa, niby
kompletnie od siebie różni, a jednak na koniec okazuje się, że myślą tak
samo, czują tak samo, robią... Przepraszam - zmitygowałam się. -
Skrzywienie zawodowe.
Przykucnęłam aby przyjrzeć się bliżej namalowanemu młodzieńcowi. Wysoki i
smukły, tak jak brat miał czarne włosy, ale krótsze i falujące, a także
ostrzejsze rysy twarzy. Nosił fioletową tunikę i bordową pelerynę;
pozował z wielkim, lśniącym mieczem (czy takie miecze służą głównie do
pozowania, czy czasem spływa po nich krew?), a nadgarstki miał czymś
oplecione. Tatuaż?
- Odbywał nauki na Wyspie Cierni - odpowiedział mi Diarmaid na niezadane
pytanie. - Przyjął tam imię Aethelred, "cierń wbity w tarczę". A później
udał się w podróż po światach i wrócił już jako wróg.
...Co mi Muirenn mówiła o wspólnych wrogach?... Ale nie, to były raczej
moje domysły niż jej, a jako żywo nie miałam z tym księciem do
czynienia.
- To on tak zniszczył pałac? - spytałam. - Przeciw niemu zjednoczyliście się ze... Ze srebrnymi?
- Nie bój się nazywać rzeczy po imieniu, pani - uśmiechnął się lekko. -
Nie tylko nasz kapłan zauważył, że masz więcej wspólnego z nimi niż z
nami... Ale tylko on ci nie ufa.
- Nie mam z nimi wiele wspólnego - gwałtownie pokręciłam głową. - Nie
czuję z nimi żadnej wspólnoty. Już nawet zapomniałam jak rozłożyć
skrzydła. Tylko kolorystyka mi pozostała...
- Kim w takim razie jesteś?
- Koszmarem - odpowiedziałam po namyśle. - Jest we mnie coś z demona, coś z człowieka... Coś ze srebrnego smoka shael'leth, jak zdążyliście zauważyć... I wspomnienia, dużo wspomnień.
Przyjął to ze spokojem, inne myśli prędko zaprzątnęły mu głowę.
- Zapomniałbym o właściwym powodzie naszej rozmowy - westchnął po chwili. - A przecież ty, pani, jako jedyna nie wydajesz się zaplątana w
przeznaczenie.
- Jakie przeznaczenie? - skrzywiłam się. - Co ono ma do rzeczy?
- Twoim przyjaciołom może grozić niebezpieczeństwo - wyjaśnił, podając
mi kartkę z rysunkiem. Nakreślonym lekko, pospiesznie, ale wyraźnie -
Kylph, Tarquin i Shyam leżeli z zamkniętymi oczami na kamienistym
gruncie, na który padał cień jakiejś niewidocznej osoby.
Prędko odwróciłam kartkę, by zobaczyć tytuł: What you get is what you see... Mógłby choć raz powiedzieć coś wprost!
- Skąd?... - zaczęłam, ale głos mi uwiązł w gardle.
- Dostałem ten rysunek od Thanderila - odpowiedział król poważnie. - Z
informacją, że powinniśmy czekać na tych, których przedstawia, bo ich
przybycie zwiastować będzie zwrot wydarzeń.
No to świetnie. Teraz mam szukać tego bladego elfa i z kolei jego wypytywać?!
- Szukam po światach takich rysunków jak ten - powiedziałam głucho. - Co nie zmienia faktu, że nie lubię przeznaczenia.
- W takim razie, pani, powinnaś go zatrzymać.
Uśmiechnęłam się blado i skłoniłam głowę w podziękowaniu.
- To ja dziękuję - usłyszałam i nie miałam pojęcia, co ma na myśli. - Nie
będę cię tu już dłużej zatrzymywał. Mamy prawo zostać sami, z naszymi
myślami.
Zanim jednak zdążyłam opuścić komnatę, zawołał mnie jeszcze na moment:
- Czyim koszmarem?
- Widać niczyim - wzruszyłam ramionami. - W przeciwnym razie trwałabym teraz przy tym kimś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz