Właściwie nie wiem, dlaczego
spodziewałam się posępnych metalowych konstrukcji na tle szarego nieba.
Z owadzimi odnóżami wystającymi ze ścian i poruszającymi się na widok
intruza. Najwyraźniej mam melodię do ciężkich klimatów... Tymczasem, gdy
pojazd wylądował i w ścianie otworzyło się wyjście, poczułam się wręcz
rozczarowana. Ujrzałam wiosenny krajobraz, zieloną polanę, na której
stał biały zameczek, jakby wykonany z kości słoniowej. Dokoła niego,
choć w pewnym oddaleniu, wznosiły się cztery strzeliste wieże. Trochę
przypominało mi to Teevine, tylko bramy i dzwoneczków mi brakowało.
Jeszcze dalej dojrzałam coś, co wyglądało mi na amfiteatr... Słońce
świeciło, liście się zieleniły.
Stawiam sto do jednego (nie wiem, czego sto, ale sto), że zmieniliśmy jeśli nie domenę, to przynajmniej stronę światów
(sądząc po porze roku... wschód?), dlatego na razie rezygnuję z dat.
Ciekawa jestem, jak długo przebimbamy poza domem.
Człowiek w liberii i białej masce zaprowadził nas do jednej z wież,
której wnętrze okazało się zaskakująco przestronne. Ja i Enrith
zostałyśmy umieszczone w jednym pokoju - z widokiem na amfiteatr, ale
jak dla mnie nieco za wysoko. Sheril mieszka piętro wyżej i w tej chwili
jej nie ma. Kiedy tylko na polanie wylądowały jeszcze trzy takie
pojazdy jak nasz, prędko zeszła na dół i skierowała się do zameczku. Ku
zgryzocie Enrith, my nie możemy opuszczać wieży - człowiek w masce
powiedział nam tonem oczywistym, że dopóki Sheril nie wróci, musimy tu
siedzieć, ale potem zaczną się uroczystości. Kiedy to będzie, sam nie
wiedział... Podobno co roku spotkanie zajmuje im coraz więcej czasu. Im,
to znaczy Sheril i komu jeszcze? Zżera mnie ciekawość, oj, zżera...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz