The colour of sin
Just as the storm clouds close in, it's dark
Here in the shadows
I am pursued
Until the ends of the earth, embraced
The ghost ship wanders far
For there is no guiding star
And this treasure has no meaning anymore
So where do I sail?
A ship losing control
My cries swallowed up, lost in the raging sea
So where has love gone?
Will I ever reach it?
The Cape of Storms echoes the pain I feel inside
You know completely
The taste of sin
Melting sweet in your mouth, like chocolate
A moment of pleasure
You are fulfilled
But every dream has its time to die
The ghost ship wanders far
For there is no guiding star
And this treasure has no meaning anymore
Will this be my fate?
Hyde
Wydarzenia nadal pędzą podejrzanie szybko, a przecież dobrze się czuję w tej opowieści i wcale nie pragnę jej kończyć w pośpiechu (nawet jeśli alternatywą jest jazda na Krawędź). Znowu przekora złośliwego losu? Czy może już nie potrafię pisać o zwyczajnych, spokojnych chwilach pomiędzy ważnymi punktami historii?
Oczywiście była możliwość, że "Poszukująca Imienia" jest gdzieś poza tym światem, żeglując w cichym lecz upartym pragnieniu spełnienia przepowiedni. A jednak nie - co prawda opowieść pędziła, ale zarazem szła nam na rękę. Statek znalazłyśmy u brzegu pewnego portowego miasteczka, przycumowany w jak najmniej gwarnym miejscu, z jednym młodziutkim elfem na pokładzie. Mocno speszonym na nasz widok.
- A gdzie reszta? - zagadnęłam z najmilszym uśmiechem, na jaki było mnie stać. Niestety również budzącym podejrzenia - chłopak natychmiast umknął wzrokiem, przez co jeszcze bardziej się naciął, bo w pole widzenia weszła mu Vanny. Starając się nie wyglądać na przestraszonego, podjął rozmowę (to zabrzmiało jak "podjął wyzwanie" - czyżby w moich słowach było coś wyzywającego?).
- Beynevard poszedł zapłacić kaucję - odpowiedział niechętnie. Niewiele to wyjaśniało, ale znaczyło, że tamci kiedyś w końcu wrócą, więc nie zamierzałam nakłaniać chłopaka do głębszych zwierzeń. Cykada wyraźnie miała ochotę, ale jakoś się powstrzymała.
- Zatem poczekamy tu na nich - Vaneshka również się uśmiechnęła i dopiero ten uśmiech go przekonał. Skinął głową, pozwalając nam wejść na statek. Bacznie nas obserwował, ale nie odzywał się już więcej, a ja narzekałam w duchu, że nadal pozostał anonimowy.
Pierwszym słowem, jakie usłyszałyśmy po ich powrocie, było wywarczane "wynocha", ale żadna z nas się tym nie przejęła.
- Adagio, nie drażnij ich tak od razu - szepnął rozpaczliwie elf. - Zważ, że tym razem jest ich pięć.
- Pięć czy trzy, co za różnica - odwarknął tamten przez zęby, w których trzymał swoje niezapalone cygaro. - Skoro nawet z jedną nie potrafiliśmy sobie dać rady...
- Tak, wypominaj znowu, wypominaj - wysoki blondyn z kitką poklepał go z politowaniem po ramieniu. - Którą tym razem masz na myśli, Charessę czy Chiarę?
- On chyba ma na myśli Lenore - odezwał się elf ze wzrokiem utkwionym w podłodze statku.
Na dźwięk tego imienia Adagio aż otworzył usta i cygaro mu wypadło. Błyskawicznie podniósł je w przelocie, doskakując do chłopaka z grymasem, który tak bardzo nie pasował do jego delikatnych rysów.
- Wyobraź sobie, Háegwyll, że nie ją miałem na myśli! - krzyknął z furią, łapiąc go za poły kurtki. - I nie wymawiaj przy mnie tego imienia, słyszysz?!
Beynevard czym prędzej podbiegł, by odciągnąć go od elfa (wreszcie nie anonimowego - swoją drogą ten, kto mu nadał imię, chyba wiązał z nim spore nadzieje) i z pewnym wysiłkiem dopiął swego.
- Już dość niedobrego przyniosły nam twoje wyskoki w tym mieście - powiedział ostro. - Na trzeźwo też się będziesz rzucał? Może po prostu powiesz, o co ci chodzi?
- O tę sukę, która nas w to wszystko wpakowała - wycedził Adagio, przeczesując palcami czarne włosy. - O przeklętą Nemezis, co zabrała nam imię. A teraz pokazało się jej towarzystwo, a my mamy tak spokojnie stać?!
Ten moment wybrała sobie Vaneshka, aby wtrącić się w dyskusję.
- Właśnie w tej sprawie przybyłyśmy - rzekła prędko, wypychając się do przodu. Tamci spojrzeli na nią jak na kogoś, kto... Cóż, kto przerywa im interesującą rozmowę. Najwyraźniej takie scysje zdarzały się między nimi bardzo często i obu było w to graj.
- Taaak - Adagio spojrzał na nią spode łba. - A do tego jeszcze jedna faileńska dziwka, jedno straszydło, płoszące nam nawigatora i jedna czarno-srebrna zjawa ze wściekłym lisem.
- Bez lisa - fuknęłam cicho, a Vanny tylko uśmiechnęła się krzywo.
- Chyba wolałam, gdy nazywałeś mnie szpiegiem - westchnęła pieśniarka. - Nie przybyłam tu jednak, żeby rozdrapywać stare rany z Timidy. Chcemy tylko przywrócić wam spokój.
Nie odpowiedział, ale pozostali dwaj popatrzyli na nią z niedowierzaniem.
- Statek, który przejął imię waszego, zatonął już jakiś czas temu - dołączyłam się. - Możecie zabrać je z powrotem.
Milczeli przez chwilę, jakby przetrawiając moje słowa.
- Czyżbyście istotnie były tymi, o których mówiła przepowiednia? - zapytał cicho Beynevard. - Wlewacie słodycz w nasze serca.
- Mów za siebie, Bey - warknął Adagio. - Nawet jeśli nasza pokuta ma się zakończyć tak trywialnie, kapitana Doineanna nadal z nami nie ma.
- Trywialnie, mówisz... - podchwycił jasnowłosy. - A jednak miałeś nadzieję na jakieś spektakularne zakończenie, w głębi duszy... I przestań wreszcie mnie zdrabniać, to było dobre w szkole - dodał już zupełnie innym tonem.
- Macie rację, to jeszcze nie koniec - przyznałam, zerkając na kuzynkę i czarownice. Konwalia i Cykada stały bez słowa, obie z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale Vanny uchwyciła mój wzrok i natychmiast stanęła przy nas.
- Żeby naprawić to, co wyrządziła wam Nemezis - zaintonowała niespodziewanie podniośle. - Musimy jeszcze odnaleźć... - zawahała się. - Tę, której imienia nie wolno tu wymawiać.
Teraz dopiero zabiłyśmy im niezłego klina.
- Skąd wiesz, że właśnie o nią chodzi? - szepnęła pieśniarka ze zdziwieniem.
- Wzory opowieści w światach bywają podobne - odszepnęłam zamiast kuzynki, która twardo mierzyła wzrokiem załogę (widać wczuła się do granic). - Wyraźnie na taki trafiłyśmy.
- Nie myślcie sobie, że pomożemy wam jej szukać - warknął tymczasem Adagio. - Gdyby nie jej rewolucyjne poglądy, to wszystko nigdy by się nie stało!
- Sam miałeś dość rewolucyjne poglądy dopóki jej nie spotkaliśmy - przypomniał drwiąco Beynevard. - Poza tym myślałem, że to wina Keirroya, nie jej.
- Oboje byli siebie warci. Gdyby nie jej wpływ, kapitan na pewno nigdy by się nie złapał na pomysły tego piekielnika... Oto, co się dzieje, gdy się bierze baby na pokład - czarnowłosy zakończył swoje wywody w dość pokręcony sposób.
- Przecież nie wyrzuciłbyś jej wtedy za burtę! - zaprotestował milczący dotąd Háegwyll. - I cieszyłeś się, że kapitan się częściej uśmiecha... I sam dałeś się porwać tamtemu pomysłowi, nie pamiętasz? Jak my wszyscy.
- Nie będę tego słuchał!! - uciął Adagio i wściekle pomaszerował do kajuty, miętosząc cygaro w dłoni. Jego towarzysze tylko wzruszyli ramionami.
- Lepiej zrobicie, jeśli nie będziecie się nim przejmować - powiedział Beynevard. Cóż, trochę za późno. Od naszego poprzedniego spotkania miałam ochotę zrobić narwańcowi krzywdę.
- Nie wiemy, do czego zmierzacie, ale nie będziemy wam przeszkadzać w szukaniu Lenore - dodał elf. - Niech Adagio sobie mówi, co chce.
- Nie wiecie, gdzie mogłybyśmy ją znaleźć? To ważne - Vanny porzuciła podniosły ton.
- Po tym jak głowa Keirroya poleciała, a kapitan zniknął, Nemezis zabrała Lenore swoim statkiem - skrzywił się jasnowłosy. - Nie wiem czy po to, by jej również zadać pokutę, czy może przez... Kobiecą solidarność? W każdym razie nie wiem, dokąd.
- A gdzie ją spotkaliście? - zapytałam. - Może wróciła do domu.
- W Nowym Albionie, krainie, która raz po raz wyzwala się spod panowania najeźdźców. Za każdym razem innych.
- Jest buntowniczką? - ucieszyła się Vanny.
- Przynajmniej była nią, kiedy zakradła się na nasz statek - zamyślił się elf. - Chciała, żebyśmy jej... Im pomogli. A potem zjawił się Cedric Keirroy i wszystko się pokręciło.
Urwał, nie mając ochoty mówić więcej. A szkoda, chętnie bym się dowiedziała czegoś o tej ich pokucie i jej przyczynach.
Kiedy zapanowała cisza, obie czarownice wystąpiły - lepiej późno, niż wcale - na środek.
- Zabierzecie nas do Nowego Albionu - ton Cykady nie był oczywiście pytający, tylko rozkazujący.
- Ale to nam nie po drodze... - próbował oponować Háegwyll. - Zamierzaliśmy zmienić świat...
- Skoro mamy znów prawo do imienia, nie musimy już się uganiać za tą przepowiednią - zawyrokował Beynevard. - Poza tym jesteśmy im coś winni.
Uśmiechnął się lekko do nas trzech, a na czarownice prawie nie zwrócił uwagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz