Raczej nie ma sensu pisać
dat, skoro w światach za aleją czas płynie inaczej. Zresztą wskazówki
mojego zegareczka szaleją i mam cichą nadzieję, że wytrzyma tę podróż -
inaczej Lilly mnie zabije za zepsucie jej prezentu.
Nadal nie mamy pojęcia, gdzie może być Satsuki - może dotarła do swojej opowieści?
A może znalazła nową? W takim wypadku już chyba by się załamała.
Stanęliśmy na brzegu morza. Znowu. Ale było to już zupełnie inne morze,
chociaż także pociemniałe i głośno szumiące. Ale w przeciwieństwie do
tamtego nie pakało. Miotała nim wściekłość.
Nie było żadnej porządnej plaży; znajdowaliśmy się na stromym
wzniesieniu. Trochę wyżej stał jakiś dom z wielkimi ciemnymi oknami,
poza tym dokoła było prawie pusto. Niemal żadnej trawy, parę ogołoconych
i poszarzałych drzewek... Pokrytych popiołem?
Gdyby nie szum fal, pewnie panowałaby tu martwa cisza.
- Co robimy? - zapytałam, obejmując się ramionami. - Niepokoi mnie to miejsce.
- Ciebie też? - usłyszałam głos Clayda. Drżał, co zwykle się nie zdarzało.
- Mam wrażenie, że powinniśmy stąd zwiewać jak najszybciej - mruknęłam.
- A ja odwrotnie... Że powinniśmy zostać. W tym miejscu jest jakaś pustka, którą trzeba zapełnić.
- Mnie też się wydaje, że moglibyśmy się tu zatrzymać - westchnęła
Vanny. - To skakanie po światach jest dość męczące... Może zajrzymy do
tamtego domu i spytamy gdzie nas rzuciło?
- Możemy - wzruszyłam ramionami i poszliśmy pod górkę. Z wysoka widać
było wznoszące się w oddali ściany skalne, a nieco bliżej ciche, szare
miasto. Spoglądałam w tamtą stronę zamiast patrzeć pod nogi i w
rezultacie omal się nie przewróciłam.
Zatrzymałam się w połowie drogi, sprawdzając o co takiego się
potknęłam... I zamarłam, gdy okazało się to ręką. Nie ludzką, na
szczęście, ale mechaniczną, przyobleczoną w podarty rękaw. Spróbowałam
ją podnieść, ale była spora i ciężka jak diabli.
- Chyba trafiliśmy do dość wysokiej techniki - skrzywiłam się i
podreptałam w stronę Clayda, który nie zwrócił na to specjalnej uwagi.
Podchodził do tych nielicznych drzew, szedł lekko, jakby próbując wyczuć
coś pod nogami i mówił cicho coś niezrozumiałego. Kiedy się zbliżyłam,
rozpoznałam jakąś nieskładną mieszankę altheńskiego i Starej Mowy.
- Gdzie jest twoja ath deolienn? - pytał nie wiadomo kogo. - Kto ci ją odebrał?
- Komu? - stanęłam za nim. Odwrócił się, zmieniony na twarzy. Do granic wstrząsnięty.
- Temu miejscu - spojrzał nie na mnie, lecz przeze mnie. - Ono jest puste. Nie ma duszy.
- A jesteś pewien, że miało kiedykolwiek? - nasze drugie połówki wreszcie zauważyły, że zostaliśmy z tyłu.
- Jasne, że jestem pewien! - syknął z rozdrażnieniem. - Ale przecież... Przecież nie można rozłączyć flénn'atha z jego krainą...
- Więc co tu robisz? - zapytał sensownie Aeiran. Clayd uśmiechnął się gorzko.
- Mojej więzi z Althenos nikt nigdy nie przeciął. Choćbym był jak najdalej...
- Mamy w takim razie rozumieć, że to miejsce jest martwe? - chciała wiedzieć Vanny.
- Powiedziałbym, że jest jak roślinka. I żal na nie patrzeć.
- Skoro nie chcesz patrzeć, wejdźmy do domu - uciął Aeiran zdecydowanie. - Też jest do granic pusty, ale przynajmniej otwarty.
Faktycznie, wewnątrz nie było nawet umeblowania. Na dole jedno
niewielkie pomieszczenie i jedna większa sala, schody na górę... I tam
też pusto. Mimo wpadających przez wielkie okna promieni słońca, dom
robił dość przygnębiające wrażenie.
- Jeśli nadal chcemy zwiedzać, lepiej wybrać się do tamtego miasta w dole - stwierdziła Vanny.
- Pewnie, może tam spotkamy właściciela tej metalowej ręki i mu ją
oddamy - prychnęłam. - A Sat przez ten czas sama nas znajdzie.
- To by mnie nie zdziwiło... Ona zawsze potrafi sobie dać radę.
Poza tym mało rozmawialiśmy. Może atmosfera tego dziwnego domu sprawiła,
że woleliśmy poświęcić czas na słuchanie ciszy? Przynajmniej z okna był
piękny widok na morze i żałowałam, że słońce już zaszło... A gdy rano
zbieraliśmy się do miasta, ten wszechobecny niepokój był jakby trochę
mniej wyczuwalny. Czyżbyśmy już przywykli?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz