The sun’s going down on the misty mountain
And I’m watching
And wondering
Feeling something from long ago
Haunted echo that surrounds the glen
The heather creeping through the burned out ruins
And I’m watching
And wondering
Feeling spirits of long ago
Who in the valley shed the poison tear?
No one knows an old legend of a mythical hero
And I’m watching
And wondering
Feeling something from long ago
May this vale be my silver lining
Pleasing nature with a heart’s desire
And I’m watching
And wondering
Feeling everything from long ago…
Clannad
Jako pisarka, w każdym razie.
Wyruszyliśmy z pewnym opóźnieniem, jeśli można mówić o opóźnieniach w odniesieniu do wyprawy, podczas której nie trzeba dbać o czas. Nie tylko dlatego, że Marius twardo odmawiał stawienia czoła rzeczywistości (nie mówiąc już o tym, że był obrażony na cały świat i myślał, że tego nie widać); w międzyczasie mieliśmy w herbaciarni jeszcze jednego gościa. Tym razem w osobie Brangien, która jest w domu już od miesiąca, tylko ja, wiecznie rozkojarzona, tego nie zauważyłam. Wróciła do Teevine po pół roku włóczenia się z Artenem… przepraszam, ważnych podróży służbowych. Niechętnie i jak najoględniej wspomniała, jak składali wizyty innym duchom żywiołów w pozostałych stronach światów – wiązało się to z jakimiś zawiłymi procedurami i poselstwami od Władczyni Żywiołów – za to opowieść o tym, jak wyciągali z tarapatów najmłodszą siostrę Artena byłaby nawet warta spisania… O ile najpierw namówię Brangien, by wyjaśniła mi bliżej nieznane nazewnictwo, którym sypała opowiadając. Mówiła szybko, jakby pilnie chciała przejść do czegoś innego, a na moje własne opowieści reagowała takim uśmiechem, jakby już o nich wiedziała, ale nie miałam wrażenia, że się spieszy do wyjścia, że nie chce zostać dłużej. Na koniec wyraziła chęć odwiedzenia pozostałych dziewczyn z naszej szóstki, po czym ja napomknęłam o moich planach „dłuższej podróży bez większego celu”. I wtedy Brangien cała się rozświetliła.
- Cudownie! – wykrzyknęła z radością. – Ty go odnajdziesz!
- Znaczy… Kogo? – zapytałam tępo.
- Geddwyna, oczywiście! – prychnęła. – Przecież opuścił Teevine jeszcze przede mną, nikomu nic nie mówiąc, i do tej pory nie wrócił! Z pewnością włóczy się bez większego celu… Bo wiedziałabym, gdyby coś mu groziło, a gdyby coś nabroił, wiedziałaby o tym Tara… Ale są pewne granice!
- A nie próbowałaś go wywołać? – podsunęłam. – Albo chociaż… Bo ja wiem? Wysłać wiadomość?
- Nie odezwał się od przełomu roku – pokręciła głową. – Parę dni temu specjalnie prosiłam Kaede, żeby zadzwonił dzwonkami, wiesz? Maeve i Tiley się stawili, a Geddwyna jak nie ma, tak nie ma.
- I myślisz, że jadąc ot tak, przed siebie, uda mi się na niego wpaść?
- A co ci szkodzi?…
Dzień później zjawiła się Nindë, gotowa do drogi, a przy okazji z niespodzianką. Oprócz Violet Shadow i nie znanego mi jeszcze ogiera o granatowej maści towarzyszył jej Kaede na swojej wyfiokowanej kasztance. Nie miał najlepszego humoru, pewnie dlatego, że i jemu Brangien zleciła rozejrzenie się za bratem-włóczykijem. Nie miał ochoty jej słuchać, ale także nie umiał odmówić, więc ucieszył się przynajmniej z towarzystwa kogoś, kto „wie, co robić”. Dokładnie jego słowa! Że niby ja wiem, co robić, skoro nawet nie wymyśliłam, od czego zacząć?
A od czegoś powinnam – może to przeczucie, a może tylko fanaberia, przyzwyczajenie. Ale jak się zorientować, która droga jest właściwa? Zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z Geddwynem, który potrafi dobrze wsiąknąć w skrajnie różne środowiska. Sama muszę sobie z tym poradzić, bo przecież kogo mam pytać? Jedna Ettard może by coś podpowiedziała, ale jeszcze tak dobrze nie zna światów. Opowieści owszem, ale nie światy.
Nie widząc innego wyjścia, pozwoliłam koniom galopować przez międzysferę, jak przez dzikie pola pełne wiatru – i nawet wydawało mi się, że czuję ten wiatr. Aż nie miałam ochoty stamtąd wyjść, bo co mogło nas tam czekać? Kolejna droga wśród kwitnącej przyrody? No, dla pozostałych to raczej nie byłaby „kolejna”, ale ja mam alergię na wtórność, nawet mimo zachęcającej wiosny. Pewnie jestem pod tym względem egoistką. I się czepiam.
Wreszcie otworzyłam portal w losowym miejscu i chwili, by po jego przekroczeniu znaleźć się pod wodą. Tak, zupełnie zwyczajnie, nagle chlusnęło, otoczyło nas chłodem i w dodatku przepłoszyliśmy ławicę kolorowych rybek – uroczy widok, jak pływająca tęcza. Byliśmy ni mniej, ni więcej, tylko na dnie morza. Ja tam na to nie narzekałam, ale nie uśmiechało mi się mieć kogoś na zumieniu. Na szczęście nie było to dno zbyt głęboko, a nasze wierzchowce nie takie drogi już przemierzały, zdołaliśmy się więc wydostać zanim ktoś się utopił… Za to było dużo prychania, otrzepywania się i wymyślania, na czym świat stoi.
Wyszliśmy na plażę, która wydaje się – bo ciągle tam jesteśmy – nie mieć końca z obu stron. Przed nami słońce zanurzało się powoli w morzu, z tyłu zaś zobaczyliśmy sosnowy las za wydmami. Oszołomieni i przemoczeni, trudno, byśmy jechali gdziekolwiek; Kaede rozpalił dwa porządne ogniska, żeby wszyscy mogli się wysuszyć. We własnym imieniu mogę napisać, że miło się oglądało zachód słońca i nocowało pod gołym niebem, zwłaszcza że Ettard zaśpiewała parę pieśni do snu. Rzadko kiedy udaje mi się zasnąć przy muzyce, ale ta wydawała się po prostu do tego stworzona.
Teraz mamy piękny poranek, wschód słońca też obejrzany i właśnie zastanawiamy się, co dalej. To znaczy, oni zastanawiają się, kiedy skończę pisać i zdecyduję, co dalej. Łatwo się domyślić, że nie chce mi się tego momentu przyspieszać, prawda? Zwłaszcza, że krajobraz jest dość monotonny i właściwie wszystko jedno, w którą stronę pójdziemy… Jeśli trafiliśmy na porządną i grzeczną opowieść, każda droga powinna być odpowiednia. Mam tylko nadzieję, że nasza podróż nie okaże się równie monotonna jak ów krajobraz, bo nie będzie wtedy czego opisywać, a nie mam czym wypełniać luk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz