Ech, to dopiero było monotonne… Szliśmy przez taki labirynt
korytarzy, że w końcu zaczęło się nam kręcić w głowach. Po obu stronach
różne wejścia otwierały się i zamykały, ale była za nimi tylko czerń – a
czasem, oświetlone przytłumionym blaskiem lamp, przedziwne grobowce.
Zajrzałam do jednego i znalazłam się w idealnej ciszy, takiej, jakiej
potrzebuję do zaśnięcia. Zawieszeni w przestrzeni ludzie też wyglądali
na pogrążonych we śnie. Różnili się od siebie strojami i fryzurami – czy
ich ciała były tu ściągane przez wieki, czy „tylko” z różnych miejsc i
kultur? Trudno powiedzieć, bo wyglądały, jakby czas zostawił je w
spokoju. Niekiedy między nimi przemykały białe istoty, wymieniając
między sobą bezgłośne komentarze. Niestety (?), nie mogłam się długo
przyglądać temu osobliwemu muzeum (zgadzam się z Mariusem, na spiżarnię
to nie wyglądało) – znów byłam jedyną osobą z grupy zachwy… no,
zainteresowaną widokami, a pozostałym się to nie podobało.
Ettard panikowała, że nasi gospodarze wyleźli tłumem do tunelu, żeby nas
pożegnać – jakby odprowadzali ofiarę na miejsce stracenia. Roztaczane
przez nią mroczne wizje były zaskakująco konkretne i bogate w szczegóły.
Obiecałam sobie później dopytać ją o znajomość tego aspektu kultury,
ale na razie została stłumiona jak świnka morska.
Im dłużej szliśmy, tym bardziej nasz przewodnik pilnował, byśmy nie
wykonywali gwałtownych ruchów, a w końcu całkiem przestaliśmy się
odzywać. Szliśmy powoli, ostrożnie, jakby w pobliżu spało coś, co strach
budzić, a podłoga falowała pod naszymi nogami. Dokoła panowała ciemność
– ale nie taka przyjazna, aksamitna ciemność nocy, którą można się
otulić i wpiąć sobie gwiazdy we włosy, tylko zimna, głucha i pusta.
Gdyby nie cztery światełka przewodnika, usiadłabym gdzieś i zamknęła
oczy.
Wreszcie wprowadził nas do sali, której końca nie sposób było dostrzec, a sam zamigał nam na pożegnanie i się ulotnił.
Najbardziej ciche miejsce w światach, o tak, to może być właśnie to.
Może dla nich to ulga, móc tak wisieć, z dala od zgiełku? Cóż, ich dusze
i tak już od dawna są gdzie indziej…
W ostatniej sali nie było już czerni, tylko półmrok o barwie
zgaszonego błękitu. Wyraźnie dało się zobaczyć wzory na suficie, ale
niczego, co wywoływałoby światło.
Chociaż nie. Kiedy mój wzrok już się przyzwyczaił, dostrzegłam w
powietrzu jakby drobinki światła. Było to jednak już po rozmowie z
Geddwynem, tuż zanim opuściliśmy ten przedziwny świat pod światem. Wiem
też, że widzieli je moi towarzysze; słyszałam westchnienia zachwytu,
którego w tej chwili nie potrafiłam podzielić.
Wiedziałam też – choć trudno powiedzieć, skąd ta pewność – że zmarłych
umieszczonych w tej sali otaczał głęboki smutek. To znaczy… Kiedy czyjaś
dusza odchodzi, to jednak coś po nim pozostaje – i w tym jednym miejscu
było to wyczuwalne, zauważalne bardziej niż gdziekolwiek indziej. I
mimo rozświetlonej przestrzeni miałam wrażenie, że dokoła jest też
ciemniej niż gdziekolwiek indziej.
Musiałam przejść się kawałek, żeby wypatrzyć Geddwyna, tak bardzo
wtapiał się w tło swoim niebieskim strojem i chłodną zielenią włosów.
Dziwne. Nawet kiedy do nikogo się nie odzywał, kiedy siedział tylko w
kącie i rysował w skupieniu albo po prostu obserwował ludzi, nie
potrafił wtopić się w tło. Siedział ze skrzyżowanymi nogami przed jednym
z ciał, oczy miał zamknięte i wyglądał na pogrążonego w medytacji, ale
dobrze wiedział, kiedy podeszłam.
- A więc jesteś, Kropelko Rosy – odezwał się cicho. – Pisałem, że masz cały czas światów czy coś takiego. I oto w końcu jesteś.
Zbliżyłam się i usiadłam obok bez słowa; jego głos również wtapiał się w tło, ja zaś zakłóciłabym ciszę.
- Bohater zawsze ma czas dopóty, dopóki nie wyruszy z misją, wiesz.
Dopiero wtedy musi się spieszyć – zamrugał kilka razy i spojrzał na mnie.
– Ale ty nie byłaś bohaterką tej opowieści, prawda? Za późno wziąłem to
pod uwagę.
Nie było teraz dla mnie nikogo poza nim; nie wiem, co w tej chwili robili pozostali, bo po prostu zapomnniałam o ich obecności.
- Gdzie się podziewałeś tak długo? – zapytałam zduszonym głosem. Jeszcze
nigdy nie widziałam go tak zmęczonego i przygnębionego, chyba że
zaraził się tym od kogoś, kto mu się wypłakiwał.
- Gdzie? Och, w pałacu cesarskim w Ko-Youan, gdzie rozplątywałem
intrygę. W różnych przypadkowych światach, gdzie rozpaczliwie szukałem
natchnienia. W krainie magicznej i zaczarowanej, gdzie żeglowałem po
zupełnie obcym morzu – uśmiechnął się, przez chwilę wyglądał inaczej. –
No i tutaj, z nim – dodał po namyśle, wracając do poprzedniego tonu.
Uniosłam wzrok i spojrzałam na bezwładne ciało jasnowłosego chłopaka o
rękach pokrytych bliznami. Przypominał marionetkę powieszoną za sznurki
na haku, po skończonym przedstawieniu.
- Wiesz… Do końca miałem nadzieję, że jednak napiszecie razem tę powieść graficzną.
- Pisałeś mi, że ruszasz na ratunek sztuce – przypomniałam sobie. – Czyżby przed agentami Chaosu?
- Spotkałaś Vayne’a, dobrze zgaduję? – Geddwyn roześmiał się gorzko. – On
jest z END-u. END i Omega skrzyżowali swe ścieżki w jednym punkcie.
Widziałaś efekty.
- Chcieli odebrać życie twojemu przyjacielowi? Pamiętam, bał się ich…
- Nie pragnęli jego śmierci, tylko talentu. Chociaż podejrzewam, że
Omega mogłaby rozpruć mu ciało jak poduszkę, żeby ten talent wydobyć –
skrzywił się. – Nie mogli go tknąć, dopóki przy nim byłem, a jego obrazy
dobrze schowałem. Ale on już miał dość. Chciał uciec od życia i
twierdził, że to jedyna pomoc, jakiej oczekuje.
- Chyba nie chcesz powiedzieć…
- Nie – przerwał ostro. – Tej „pomocy” udzielił mu ktoś inny, kto już
dawno odszedł w swoją stronę. Ale co to za różnica w ostatecznym
rozrachunku? To ja będę wreszcie musiał powiedzieć Promykowi, że
zawaliłem sprawę. A ona nie daruje mi, że to odwlekałem. Nie że
zawiodłem – że odwlekałem.
Milczałam. Miał rację, to nie był wątek należący do mnie, ale mimo to – a
może właśnie dlatego – czułam, że to nie w porządku pokazywać mi samą
końcówkę.
- Fajnie, że jesteś, Kropelko Rosy – Geddwyn uśmiechnął się
niespodziewanie, nieadekwatnie do sytuacji. – Czekałem, żeby móc ci się
wygadać, wiesz? Żeby spłynęła na mnie twoja pogoda ducha.
- To ma swoją nazwę: wampiryzm energetyczny – burknęłam. – Masz zamiar
wrócić z nami na powierzchnię czy zostać, a potem jeszcze gęściej
tłumaczyć się siostrze denata?
- To ty powinnaś wracać na powierzchnię. To nie jest miejsce dla żywych
stamtąd – uniósł głowę i zerknął mi przez ramię; powoli szedł do nas
Kaede, a za nim pozostali. – Ale zostaw mi małego, on ma dar
przekonywania.
- Niby jaki?
- Przemawia mi do wyobraźni – Geddwyn wstał, tłumiąc śmiech, a potem
odciągnął Kaede na bok, mówiąc coś przyciszonym głosem i żywo
gestykulując. Rudzielec obejrzał się na mnie z miną desperata, ale nie
próbował się wywinąć.
- Mamy wracać taki kawał drogi do wyjścia? – zawołałam za nimi.
- Możesz iść dalej, naprzód. Pokażę ci.
Poszliśmy śladem mojego przyjaciela, nie odzywając się do niego i nie
przeszkadzając w rozmowie z Kaede. Rozglądałam się i myślałam o tym, jak
długo trzeba tu siedzieć, by ulotniły się wszystkie emocje.
I o tym, czy mieszkańcy tego miejsca myślą, że od patrzenia na nieżywych ludzi można zrozumieć żywych.
I że taki pochówek nawet nie jest zły. Jeśli nie masz nikogo, kto mógłby zapalać ci świeczkę na grobie.
- No, tutaj – Geddwyn podprowadził nas do głębokiego leja, z którego
dolatywał głośny szum. – Możecie skakać, a potem lecieć prosto w górę.
- Chyba w dół? – zaprotestowała niepewnie Ettard.
- Jesteśmy pod dnem, a ten świat jest okrągły, więc w górę – sprostował stanowczo.
Zajrzałam w głąb, czując na twarzy podmuch powietrza. Dziwne, na pół zapomniane uczucie.
- Często tu bywasz? – zapytałam jeszcze, zanim skoczyliśmy.
- Rzadziej niż bym mógł – stwierdził Geddwyn, a potem zerknął na Kaede,
uśmiechnął się krzywo i dodał: – Nawet dla mnie jest tutaj za zimno.
Robiąc krok w pustkę zamknęłam oczy, ale nie na długo. Ponieważ później
rzeczywiście było wolne unoszenie się w górę. Dopóki nie wyszła nam na
spotkanie woda i nie spadło zaklęcie, przez co musieliśmy pomagać sobie
własnymi czarami w wynurzeniu się na powierzchnię, gdzie czekał smok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz