Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie zmieniłam opinii, że elementów z
dwóch alternatywnych rzeczywistości nie powinno się ze sobą stykać. Tych
pokrewnych, równoległych elementów, bardziej szczegółowych i
konkretnych. Bo szerzej pojęta zmiana – czy wręcz Zmiana – jak dotąd nie
obróciła w perzynę wszystkich istniejących światów… I nie, oczywiście,
że nie mam żadnego zaburzonego postrzegania! Jestem za to
niewypowiedzianie szczęśliwa, że w Domenie Lustrzanej nie było czegoś
takiego jak druga Omega. Albo drugie DeNaNi. Z drugiej strony, niektórzy
stamtąd mówili językiem ten’pei, ale o tym (jeszcze) staram się nie
myśleć…
Parę dni temu, po kolejnej burzliwej dyskusji, odciągnęłam J na stronę.
- Przyznaj się – zaczęłam, bliska wybuchu ze zdenerwowania. – Specjalnie im to odradzasz, żeby tym chętniej się tam pchali!
Nie spodziewałam się, że tak szczerze się zmartwi, słysząc te słowa. Chociaż właściwie…
- A to aż takie oczywiste? – spytała, podnosząc na mnie swe wielkie i smutne oczęta. – Myślisz, że oni też to widzą?
- Mam nadzieję… Ale to im nie gwarantuje rozsądnego podejścia do sprawy –
skrzywiłam się. Kto wie, co mogła wymyślić Vinga, a Aeirana znałam za
dobrze, by się nie martwić. I przede wszystkim nie zamierzałam go
ciągnąć w miejsce, gdzie, najprościej mówiąc, nie powinien (już)
istnieć. Wymieszanie rzeczywistości i bez tego było problematyczne.
- No to się przekonamy – oświadczyła J, kiedy jej to pokrótce
wytłumaczyłam, po czym podeszłyśmy z powrotem do obojga
zainteresowanych. Przez ten czas zdążyli pogrążyć się w rozmowie w swoim
ojczystym języku – to znaczy, głównie Vinga trajkotała jak karabin
maszynowy, z dziecięcym entuzjazmem i rumieńcem ekscytacji, który jakoś
nie pasował do jej monochromatycznej urody. Aeiran natomiast wyglądał na
znudzonego, jakby przerabiał ten temat o kilka razy za dużo.
- Jedno pytanie – zwróciła się do niego J. – Należysz do Ciemności czy do tej całej Pieśni?
- Należę tam, gdzie mam dom – odpowiedział bez namysłu i bez zdziwienia.
- Daj spokój – wyrwało mi się z westchnieniem. J zwróciła na to uwagę i uśmiechnęła się lekko.
- No, to chyba kwestiami technicznymi nie ma się co przejmować –
wzruszyła ramionami. Następnie przeniosła wzrok na Vingę, nagle nadąsaną
i wciąż zarumienioną. – A ty sobie rób co chcesz. Ja tam nie mam
zdrowia do bogów, pilnować nie będę.
- Do tych z twojego świata też nie masz zdrowia? – podchwyciłam, starając się nie roześmiać.
- A wątpisz? – prychnęła. – Przecież za takim Ellilem do tej pory nie ruszyłam w pościg.
To była słuszna uwaga, ale nie zdziwi mnie, jeśli to właśnie przyjdzie
jej do głowy po załatwieniu się z Wędrującą Ciemnością. A gdziekolwiek
jest teraz Ellil, jego opowieść na pewno jest ciekawa…
Urzeczywistnienie naszych (?! – nie wiem, czy ktoś poza J miał tu coś
do gadania) planów musiało jednak poczekać, bo w międzyczasie jedna z
moich towarzyszy podróży wpakowała się w kłopoty. Mam na myśli Ettard,
istotę zaskakująco normalną w naszym gronie i chyba dość mocno tym
przytłoczoną. Mianowicie zainteresowała się śpiewającymi tu i ówdzie
ptasiopodobnymi stworzeniami i zapałała chęcią odkrycia, dlaczego
niektóre z nich mają ludzkie głosy, podczas gdy inne po prostu
ćwierkają. W rezultacie przywabiła jednego z tych ostatnich i niczym w
bajce zaśpiewała z nim w duecie – nawet przysłuchiwałam się temu przez
chwilę i zauważyłam, że zamiast dzioba miał coś bliższego ludzkim ustom.
Zdzierali gardziołka przez dobry kwadrans, wyraźnie rywalizując o to,
które z nich zaśpiewa wyżej, aż w końcu zmęczyli się i zamilkli. Potem
ptaszek ni z gruszki, ni z pietruszki zmienił kolor upierzenia z
cytrynowego na marchewkowy i odfrunął, wyśpiewując… czystym dziewczęcym
altem! Ettard, słysząc swój własny głos gdzieś pod chmurami, chciała
krzyknąć z wrażenia – ale wydała z siebie uroczy skądinąd świergot.
Chcąc nie chcąc, musieliśmy przedzierać się przez chaszcze i łazić po
drzewach, póki nie znaleźliśmy właściwej pticy. Czy raczej właściwego
głosu, bo okazało się, że te małe dranie wymieniają się nimi między sobą
i są piekielnie trudne do zlokalizowania. Przedzieraliśmy się z
wyjątkiem J, która uznała radośnie, że chyba uda się z powrotem do
świata, z którego tu przybyliśmy i sprawdzi, czy wymarłe miasteczko
naprawdę wróciło do życia. I z wyjątkiem Vingi, która… była Vingą. W
trakcie poszukiwań odkryliśmy, że las jest dużo większy niż się nam z
początku wydawało. Nie mówiąc już o tym, że śledziły nas nieznane
istoty, które kryły się w gąszczu i uciekały prędko, gdy zostały
zauważone…
Do czasu jednak. Kiedy już byliśmy o krok od całkowitej utraty
cierpliwości i oznajmienia Ettard, że będzie musiała żyć dalej jako
unikatowa minstrelka o ptasim głosie, podeszła do nas bezszelestnie
istota o szpiczastych uszach i zielonkawych włosach, przyodziana w skąpy
strój z liści. Przypominała trochę elfa, ale zamiast charakterystycznej
doskonałej urody miała w sobie coś z dzikiego zwierzątka. Z
rozzłoszczoną miną wyciągnęła do nas dłoń, na której grzecznie siedział
obiekt naszych poszukiwań. Pozwolił, by Ettard wzięła go do ręki jak
przedmiot, a wtedy nasz wybawiciel – albo wybawicielka, trudno
powiedzieć – fuknął na nas z wyrzutem i oddalił się, równie szybko i
cicho, jak się zjawił. Najwyraźniej zakłócaliśmy spokój tego lasu i jego
mieszkańcy woleli pozbyć się nas pokojowo.
- To wszystko jest niedorzeczne – stwierdził dziś Marius, po tym, jak
oderwał się od słuchania piosenek Ettard. Nie mogła się nacieszyć
odzyskaniem głosu, ale repertuar wybrała sobie dość pesymistyczny.
Tragiczna miłość, tragiczna śmierć, takie tam.
Wracając do tematu – byłam nieźle zaskoczona, przede wszystkim tym, że
się do mnie odezwał. W końcu konsekwentnie trzymał się ode mnie z daleka
od… Cóż, od początku.
- A tak bardziej szczegółowo? – spróbowałam pociągnąć go za język.
Wzruszył ramionami, jakbym zadała naprawdę głupie pytanie.
- To wszystko – powiódł ręką wkoło. – Te światy. Cała nasza wędrówka jest jak sen szaleńca albo artysty, na jedno wychodzi.
- Często miałeś do czynienia ze sztuką tam u siebie? – spytałam z przekąsem.
- Nieczęsto – odpowiedział spokojnie. – Ale niektórzy artyści uwieczniali też wojnę. I nawet ją czynili… nierzeczywistą.
- Ale dlaczego tak uważasz? – nie przestawałam pytać z zaciekawieniem. – Naprawdę chcę znać twoje zdanie.
Marius spojrzał na mnie uważnie, autentycznie zdumiony, że nie dostrzegam tego, co on.
- Przemierzamy niezwykłe światy – odezwał się po chwili namysłu. –
Krańcowo różne. A jednak nigdy nie musimy się martwić, gdzie będziemy
spać, co jeść i czy klimat nas nie wykończy. Niewygody podróży są gdzieś
w tle, wszystko jest czyste i łatwe, a ty zawsze masz w swojej torbie
coś do jedzenia. – Zamilkł na chwilę i uśmiechnął się krzywo. – O
herbacie nie wspominając.
- Wyprawy wojenne tak nie wyglądają – stwierdziłam oczywisty fakt.
- Nie – potwierdził krótko. – Ale mnie też czytano baśnie na dobranoc, kiedy byłem mały. Przypominam sobie pewne rzeczy.
A to ironia. Rzeczy, które wydawały mi się niekiedy okropnie zwyczajne?
Czy raczej naturalne, bo z niezwykłości ich odrzeć nie potrafię, choćbym
chciała – a nie chcę. Ale kiedyś obiecałam sobie, że przestanę mieszać
życie z opowieścią. A teraz ktoś widzi baśń na dobranoc tam, gdzie ja
widzę… Życie?
- Dostrzegasz to wszystko, bo jesteś człowiekiem – podsumowałam.
- A tobie żal, że nim nie jesteś?
- Czasem nim bywałam. I wtedy rozpaczliwie tęskniłam do swobodnych
podróży po światach – wykręciłam się. – Tęsknota jest moim motorem
napędowym, ale czy powinnam teraz tęsknić do bycia wolną od
niezwykłości?
- Myślałem, że właśnie tego się od ciebie dowiem – Marius skrzywił się z
niechęcią. – Czy kiedy ja przestanę być wolny od niezwykłości, też będę
tęsknił za dawnymi czasami?
- A kto twierdzi, że masz przestać? – roześmiałam się.
- Co, jeśli Ettard mówi prawdę? – odparował. – Jeśli naprawdę los podarował mi zaklętego rumaka?
- A chciałbyś? Opowieść wciągnie cię w mgnieniu oka, jeśli tylko na to pozwolisz.
Powoli pokręcił głową, jakby szukał jakiegoś haczyka w moich słowach, a
ja byłam lekko wystraszona tym, dokąd zaszła nasza rozmowa. Wizja
Mariusa w roli bohatera na srebrnogrzywym rumaku była co najmniej…
Nierzeczywista.
O, i chyba właśnie tej myśli powinnam się trzymać! Co za paradoks…
- Co wy tu robicie, do licha!? – dobiegł nas podniesiony głos, a za nim
jego właścicielka. No proszę, nawet nie zwróciliśmy uwagi, że Ettard już
przestała śpiewać.
- A co mamy robić? – zapytałam trochę nieprzytomnie.
- Spójrzcie na niebo! – zakrzyknęła dramatycznie, wskazując przy tym w górę.
- Idzie noc – skomentował Marius obojętnie, widząc nagłe pociemnienie fioletu nad nami.
- W południe?! Bogini, miej go w opiece…
Podszedł do nas Aeiran, prowadząc No Doubta, a za nimi grzecznie
dreptały pozostałe konie. Nawet Vinga podpłynęła bliżej na swojej
malowanej łodzi.
- Dlaczego tak się tłoczymy? – chciał wiedzieć Marius.
- Wędrująca Ciemność jest tuż przed tym światem – odpowiedział Aeiran,
patrząc badawczo na niebo – Jeszcze chwila, a mogłaby się do niego
przebić.
- Wędrująca Ciemność nie zwykła przebijać się do światów – przypomniałam cierpko. – Ona je wchłaniała.
Jakby na potwierdzenie – albo na zaprzeczenie – moich słów, niebo
przecięła wiązka czarnych piorunów i uderzyła o ziemię niedaleko nas.
Śmiem przypuszczać, że wszyscy to poczuliśmy.
- Ociągaliście się, więc sama do was przyszła – wyciągnęła wnioski
Pokrzywa – Miya, czy mówiłam ci już, jak bardzo nie lubię żadnych
przeklętych Ciemności?
- Dzisiaj nie – rzuciłam odruchowo.
Tymczasem przez granicę przestrzeni przeniknęło coś, co bardzo wyraźnie
odcinało się od nieba. Powoli, bardzo powoli zaczęła opadać w dół duża
czarna kula. Towarzyszyły jej kolejne błyskawice, na szczęście nie
robiąc już dziur w ziemi.
- W co się wpakowaliśmy? – jęknęła Ettard.
- Zawsze jeszcze możesz wsiąść na Shadow i zmyć się stąd – zwróciłam jej uwagę. Uwaga została zignorowana.
Kula wylądowała na ziemi, po czym zaczęła rozchylać się wolno i
majestatycznie, niczym pąk egzotycznego kwiatu, który rozkwita tylko
nocą, a wiązki mrocznej energii wciąż zaciemniały niebo, które i tak
miało już dość przygnębiającą barwę.
Och, jakie długie zdanie mi wyszło.
W końcu kwiat rozkwitł w pełni i… I, do licha, faktycznie wyglądał jak
kwiat. Jak wielka i wzniosła lilia – tylko że czarna. A w środku stał
władca Wędrującej Ciemności we własnej osobie, mierząc nas wzrokiem
chmurnym i dumnym (w tym momencie widać, jaką miałam ochotę na rymowankę
i jak się dzielnie powstrzymałam)…
…Już po chwili wisiałam mu na szyi, piszcząc przy tym radośnie.
- Shyam, Shyam, Shyam!!! – brzmiało to mniej więcej tak. Szczerze żałuję, że nie mogę literkami oddać właściwej intonacji.
- A widzisz? – nie wiadomo skąd znalazła się przy nas J. – Mówiłam, że będzie fajnie!
- Małpa jesteś – fuknęłam do niej, na co pokazała mi język. Pozostali musieli mieć ciekawe miny, patrząc na to.
- On nie jest jednym z nas – przemówiła Vinga, a brzmiała bardziej nerwowo niż wyglądała.
- Nie – zgodził się Aeiran. – Ale to Gein jest teraz na jego łasce, a nie odwrotnie.
Dziwne, ale uśmiechnęła się, jakby nie powiedział czegoś niepokojącego, a wręcz przeciwnie.
Shyam odsunął mnie delikatnie a stanowczo, poprawił marynarkę i wbił w nich przenikliwe spojrzenie.
- Nie wiem, jaka była Wędrująca Ciemność, zanim tam nastałem – powiedział pewnym głosem. – Ale teraz to jest m o j a Ciemność.
- No widzicie! – ucieszyła się J. – Nic wam się tam nie może stać!
Usłyszawszy to Shyam pokręcił głową z westchnieniem.
- Skoro nikt z nas nie ma specjalnego wyboru, bądźcie moimi gośćmi –
rzekł, po czym zapytał mnie ciszej, ale jakby bardziej entuzjastycznie: –
Ellil jest z wami?
- Nie ma – musiałam odpowiedzieć.
- Szkoda – zmarkotniał. – Miałem nadzieję, że ktoś mi tam podłączy sieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz