Pora chyba coś napisać...
Wróciłam wczoraj rano i przeważnie spałam. Czy też leżałam plackiem na
łóżku lub na kanapie, z zamkniętymi oczami i kompletnie wyłączona.
Czasem robiłam sobie przerwę na herbatę, a potem wracałam do leżenia.
Dzisiaj już pora się trochę otrząsnąć, bo kto wie, kiedy Tenari się może
odezwać (odmyśleć?). Na czas mojego wypadu został z Maeve w Teevine i
zaznaczył, że sam da mi znać, żebym się po niego zjawiła. Miał taką
tajemniczą minę przy tym.
Geddwyn pojawił się dwa dni po swojej depeszy. Nie miałam pojęcia, co go
napadło na ciąganie mnie po koncertach i od początku miałam wrażenie,
że przeskakuję do jakiejś innej rzeczywistości i innej egzystencji...
Ale takie oderwanie się jest czasem zdrowe, choć opisane po mniej więcej
równym ciągu wydarzeń w pamiętniku takim jak mój może robić dziwne
wrażenie.
Zahaczyliśmy najpierw o Antę, skąd zabraliśmy Hala i Rinne.
Przypuszczam, że Geddwyn chciał przy okazji, żebyśmy się lepiej poznali,
ale obawiam się, że wykazał zbyt wiele optymizmu. Razem z nami zabrała
się Miranda, która sprawnie dzieliła uwagę między oboje rodzeństwa (choć Rinne i tak wydawała się ciut zazdrosna), ale przy tym
na każdym kroku fukała, że preferuje muzykę klasyczną i jazz, i za takie
poświęcenie zażąda podwyżki. Czy muszę nadmieniać, że ciekawie się przy
nas prezentowała w pastelowym kostiumiku i pantoflach na potwornych
obcasach? Nie?
Oczywiście nie mogłam nie zapytać Geddwyna jak zamierza załatwić tyle
biletów i jak bardzo legalny będzie w ogóle nasz wstęp. Miewam czasem
przebłyski praktyczności. Odpowiedział niefrasobliwie, że jego znajoma
jest współorganizatorką tego przedsięwzięcia i zapewni nam pozostanie tam
przez całe trzy dni... To nie miał być tylko jeden koncert, a swego
rodzaju festiwal, na którym różne odmiany muzyki pełnej mojego
ulubionego gitarowego jazgotu miały się ze sobą zderzyć choćby dla
samego zobaczenia, co z tego wyniknie.
Potem wylądowaliśmy na którejś Ziemi, na wielkiej wiosennej łące z
widokiem na las w oddali (kiedyś był bliżej, ale wycięli, zresztą nadal
po trochę wycinają). Widok, co prawda, zasłaniała spora konstrukcja ze
ścianami z takiej tektury, tylko mocniejszej i odpornej na deszcz.
Dobrze, wiem, że to było nieco bardziej skomplikowane tworzywo, ale
takie było moje pierwsze skojarzenie; poza tym jestem kronikarką od ulotnych baśni i mam prawo się nie znać. Miała owa konstrukcja, poza sceną na
zewnątrz, jeszcze drugą, wewnętrzną - nota bene, nie mogłam wyjść
ze zdziwienia, że w środku jest aż tyle miejsca. Z zewnątrz, mimo
wszystko, nie wydawało się to możliwe... A przecież chyba nie
skorzystano z żadnych zakrzywień przestrzeni.
Dane nam było przez trzy dni słuchać najrozmaitszych wykonawców spod
znaku mniej lub bardziej ostrego brzmienia, a nocami koczować w
namiotach, o ile był czas na sen. A wspomniane zderzenie odbyło się z
niezłym hukiem. Od zespołów nie dbających o tak przyziemne rzeczy jak
robienie dobrego wrażenia, tylko grających na cały regulator, powarkując
coś do mikrofonu, poprzez porządnie uczesanych młodzieńców i
dziewczęta, w których muzyce mieszała się naturalność z elektroniką -
nieco na korzyść tej drugiej... Potem drastyczna zmiana klimatu - czerń,
hipnotyzujące symfoniczne tony (choć i tu Miranda kręciła nosem),
czerń, piosenki opowiadające o zjawiskach nadprzyrodzonych w taki
sposób, w jaki ja bym w życiu nie pisała, czerń, świece i jeszcze więcej
czerni. W którymś momencie przetykanej złotem i srebrem, i okraszonej
bardzo miłym głosem wokalistki - będę musiała spytać Geddwyna czy nie
znalazłby mi jakiejś jej kasety, bo w tej rozgorączkowanej atmosferze
zapomniałam. A uwieńczeniem festiwalu był wielki koncert przepisowo
rozczochranego i zachrypniętego człowieka będącego legendą sceny od
ładnych paru dekad (młodsi koledzy po fachu mówili do niego "Mistrzu", a
on to przyjmował z uśmiechem rozbawienia)... Choć nasza przewodniczka,
Da'ana - upierała się, byśmy zwracali się do niej innym imieniem, ale
Geddwyn udawał, że nie słyszy jej protestów - miała raczej nadzieję na
przyjazd jakiegoś zespołu o nieco elfio brzmiącej nazwie, której nie
zapamiętałam. Po tym koncercie, sporo przeciągniętym, kręciło mi się w
głowie... Wcześniej Geddwyn powiedział Halowi, że występy tego faceta
można porównać do jego obrazów. W rezultacie Hal zniknął w swoim
namiocie ciężko obrażony (Rinne wykorzystała okazję, aby porwać gdzieś Mirandę), a ja byłam utwierdzona w przekonaniu, że nie
chcę nigdy oglądać dzieł, o których była mowa. Dużą część koncertu
spędziłam z zamkniętymi oczami - nie żeby mnie specjalnie przerażały
kiczowate filmy grozy, ale patrzenie na rozgrywające się na scenie
widowisko przeszkadzało mi w słuchaniu skądinąd dobrej muzyki.
...Siedzę nad kartką papieru i wzdycham. Nie przypuszczałam, że tak
trudno mi będzie opisywać te dni. Najpierw miała być porządna opowieść,
ale zabrakło mi na nią słów. Potem już bardziej relacja, ale wyszła mi
strasznie sztuczna i wyglądająca jakbym ją przedstawiała na jednym
wydechu. Teraz - jeszcze bardziej skrótowa relacja?
Nadal twierdzę, że oderwanie i przeskok do może nie innej
rzeczywistości, ale konwencji, może wyjść na zdrowie, za to pisanie o
nim... Jak zawsze w takich przypadkach wywijam w powietrzu wysychającym
powoli piórem, patrzę na swoje zapiski i zastanawiam się czy to naprawdę
byłam ja.
Pewnie dlatego, że zupełnie nie wspomniałam o tym, co uważam za
najważniejsze - bo najważniejsze najtrudniej wyrazić. O tym, że
wcześniej na łące odbywały się festiwale muzyki dawnej i ludowej, a
jeszcze wcześniej, co pamięta już chyba tylko Da'ana, obchody ku czci
Wielkiej Bogini. O tym, że nasza przewodniczka okazała się duchem
opiekuńczym tamtego miejsca - dawniej czczona jako jeden z aspektów owej
Bogini, potem zaś przerobiona przez szerzycieli nowej wiary na ich
świętą, patronkę muzyków. Chętnie bym ją przedstawiła Ketrisowi i
Vaneshce, i zobaczyła, co z tego mogłoby wyniknąć... O siedzeniu z
Geddwynem w namiocie w deszczową noc, słuchając bębnienia spadających
kropel, milszego dla ucha niż każda perkusja. I wreszcie o poranku po
tamtej nocy, kiedy słońce ledwo wzeszło i mało kto był już na nogach.
Kiedy muzyk, dzięki któremu poprzedniego dnia roiło mi się w głowie od
krwawych plam, pająków, wrzasków i pomalowanych twarzy,
zagrał tym kilkorgu wyspanym wybrańcom balladę bez prądu i kiczu.
Cichym, wręcz niepewnym głosem (czyżby zupełnie zachrypł przez ten swój
koncert?) śpiewał o zupełnie zwykłych ludziach i głowę dam, że w tym
momencie wielu mieszkańców owego świata ze zdziwieniem spoglądało w
okno, czując, że ktoś o nich myśli. Powoli napływali inni uczestnicy
festiwalu, rozsiadali się na trawie i dołączali do tych "występów incognito"
- miałam wrażenie, że dopiero wtedy naprawdę wyrażali siebie i
odnaleźli poczucie przynależności, które i do mnie dotarło... Zresztą
nie tylko do mnie. Geddwyn uśmiechał się porozumiewawczo, Rinne i nawet
Miranda siedziały jak zaczarowane, przytulając się do siebie, a Da'ana przestała narzekać, że w
dzisiejszej muzyce liczy się głównie otoczka. Tylko Hal został w
namiocie, może śpiąc, a może nadal zamykając się w sobie.
I tylko kiedy myślę o tych właśnie chwilach, odzyskuję pewność, że jednak byłam tam na miejscu.
O, i nawet udało mi się o tym napisać. Za trzecim razem, co prawda, ale...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz