1 XII

Nie, to nie jest tak, że kiedy ja przestaję pisać, rzeczywistość zamiera bez ruchu. A szkoda, bo czasem chętnie powisiałabym sobie w próżni, nie musząc się o nic martwić ani niczym przejmować. Nie musząc szukać w sobie sił ani udawać, że je znalazłam.
Ellil snuje domysły, że za mój nastrój odpowiada skonfiskowana część amuletu, którą zawiesiłam sobie na szyi, ale ja sądzę, że to raczej sprawka tych wahań pogody (tak, oczywiście, że znalazłoby się mniej przyziemne wytłumaczenie, ale już zostawmy tak jak jest) - po wiośnie niespodziewanie nastąpiła jesień. Niebo zasnuły chmury, zaczął siąpić deszcz i jeszcze do tego te prędko zapadające noce... Nie mam nic przeciwko nocom, uwielbiam je - zwłaszcza rozgwieżdżone - ale kiedy robi się ciemno, coś w mojej głowie szepcze: "Pora spać"... Kiedy wyznałam to Ellilowi, on orzekł, że jestem dziwna, po czym poszedł i kupił mi książkę, żebym miała zajęcie wieczorami (i dodał, że ja nie mam u niego taryfy ulgowej, więc mam mu się kiedyś odwdzięczyć).
No i dobra, ku jego cichej (?) radości książka mnie zaabsorbowała. Jest napisana stylem, jakim sama mogłabym pisać, gdyby nie świadomość, że po przeczytaniu przewróciłabym oczami i zakrzyknęła "co to, u licha, jest?!" Głównym bohaterem jest dziecko genialne, które od małego jest przez matkę uczone języków obcych i innych dziwnych rzeczy, ale nie to samo w sobie zadecydowało, że na jakiś czas odcięłam się myślami od świata. Po prostu siedziałam z otwartą książką i odpływałam we wspomnienia. Przypomniał mi się dom, Tenari i różne odłamki względnie zwykłego życia, i te wszystkie chwile, które zostawiłam na pożarcie czasowi, których nie opisywałam, a teraz żałuję. Nie, to nie znaczy, że skoro ich nie opisywałam, nie istnieją. Ale mi żal.
Pierwsze, co zrobiłam po przeczytaniu, było stuknięcie mego dobroczyńcy palcem w czółko i przypomnienie, że nadal mam książkę Moriany, którą czytam na wyrywki. Drugie było zapytanie, jak to się stało, że ja przez trzy wieczory czytałam, a on się szwendał, skoro mogliśmy przez ten czas robić coś pożytecznego. Odpowiedział mi nieskruszony, że potrzebował sporo czasu na pożegnanie się z Cassandrą jak przystało. Chyba nie chcę wiedzieć.
Potem pokłóciliśmy się czy mamy szukać sami, czy raczej schować dumę do kieszeni i zadzwonić do J. Nie mówiąc już o tym, kogo właściwie powinniśmy szukać - demona uwolnionego z amuletu, czy osoby, którą chciał dopaść? A może nie "kogo", a "czego" - po prostu kontynuować naszą wyprawę bez ściśle określonego celu? Cóż, pytanie małej niewiele nam dało. Poinformowała nas, że jeśli chcemy znaleźć Aislinn, powinniśmy rozglądać się tam, gdzie są wykopaliska... Taaak, to "trochę" ułatwiło nam sprawę, rzeczywiście. Nie mówiąc już o tym, że czekało mnie więcej jeżdżenia z Ellilem po świecie, z prędkością wiatru.
Dziś dojechaliśmy do zbiorowiska pudełkowatych budynków z małymi okienkami, określanego jako typowe miasteczko tego regionu. Z jednej strony pusta, sucha ziemia, z drugiej skały. I gdzieś między tymi skałami może być Aislinn. Ale nie ma mowy, żebym jej teraz szukała. Dopiero co przyjechaliśmy, może i zegary pokazują piątą po południu, ale dokoła panuje noc. Noc, noc, noc. Żadnych gwiazd, same chmury. Nigdzie nie idę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz