Nie, to nie jest tak, że
kiedy ja przestaję pisać, rzeczywistość zamiera bez ruchu. A szkoda, bo
czasem chętnie powisiałabym sobie w próżni, nie musząc się o nic martwić
ani niczym przejmować. Nie musząc szukać w sobie sił ani udawać, że je
znalazłam.
Ellil snuje domysły, że za mój nastrój odpowiada skonfiskowana część
amuletu, którą zawiesiłam sobie na szyi, ale ja sądzę, że to raczej
sprawka tych wahań pogody (tak, oczywiście, że znalazłoby się mniej
przyziemne wytłumaczenie, ale już zostawmy tak jak jest) - po wiośnie
niespodziewanie nastąpiła jesień. Niebo zasnuły chmury, zaczął siąpić
deszcz i jeszcze do tego te prędko zapadające noce... Nie mam nic
przeciwko nocom, uwielbiam je - zwłaszcza rozgwieżdżone - ale kiedy robi
się ciemno, coś w mojej głowie szepcze: "Pora spać"... Kiedy wyznałam
to Ellilowi, on orzekł, że jestem dziwna, po czym poszedł i kupił mi
książkę, żebym miała zajęcie wieczorami (i dodał, że ja nie mam u niego
taryfy ulgowej, więc mam mu się kiedyś odwdzięczyć).
No i dobra, ku jego cichej (?) radości książka mnie zaabsorbowała. Jest
napisana stylem, jakim sama mogłabym pisać, gdyby nie świadomość, że po
przeczytaniu przewróciłabym oczami i zakrzyknęła "co to, u licha,
jest?!" Głównym bohaterem jest dziecko genialne, które od małego jest
przez matkę uczone języków obcych i innych dziwnych rzeczy, ale nie to
samo w sobie zadecydowało, że na jakiś czas odcięłam się myślami od
świata. Po prostu siedziałam z otwartą książką i odpływałam we
wspomnienia. Przypomniał mi się dom, Tenari i różne odłamki względnie
zwykłego życia, i te wszystkie chwile, które zostawiłam na pożarcie
czasowi, których nie opisywałam, a teraz żałuję. Nie, to nie znaczy, że
skoro ich nie opisywałam, nie istnieją. Ale mi żal.
Pierwsze, co zrobiłam po przeczytaniu, było stuknięcie mego dobroczyńcy
palcem w czółko i przypomnienie, że nadal mam książkę Moriany, którą
czytam na wyrywki. Drugie było zapytanie, jak to się stało, że ja przez
trzy wieczory czytałam, a on się szwendał, skoro mogliśmy przez ten czas
robić coś pożytecznego. Odpowiedział mi nieskruszony, że potrzebował
sporo czasu na pożegnanie się z Cassandrą jak przystało. Chyba nie chcę
wiedzieć.
Potem pokłóciliśmy się czy mamy szukać sami, czy raczej schować dumę do
kieszeni i zadzwonić do J. Nie mówiąc już o tym, kogo właściwie
powinniśmy szukać - demona uwolnionego z amuletu, czy osoby, którą
chciał dopaść? A może nie "kogo", a "czego" - po prostu kontynuować
naszą wyprawę bez ściśle określonego celu? Cóż, pytanie małej niewiele
nam dało. Poinformowała nas, że jeśli chcemy znaleźć Aislinn, powinniśmy
rozglądać się tam, gdzie są wykopaliska... Taaak, to "trochę" ułatwiło
nam sprawę, rzeczywiście. Nie mówiąc już o tym, że czekało mnie więcej
jeżdżenia z Ellilem po świecie, z prędkością wiatru.
Dziś dojechaliśmy do zbiorowiska pudełkowatych budynków z małymi
okienkami, określanego jako typowe miasteczko tego regionu. Z jednej
strony pusta, sucha ziemia, z drugiej skały. I gdzieś między tymi
skałami może być Aislinn. Ale nie ma mowy, żebym jej teraz szukała.
Dopiero co przyjechaliśmy, może i zegary pokazują piątą po południu, ale
dokoła panuje noc. Noc, noc, noc. Żadnych gwiazd, same chmury. Nigdzie
nie idę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz