Śniłam dzisiaj o spadaniu,
co już od dawna mi się nie zdarzało. W dodatku w rozmaitych sceneriach -
a to z pięćdziesiątego piętra wieżowca, a to z moich ulubionych krętych
schodów, a to wreszcie w przepaść... I w zasadzie się nie bałam. Tylko
na początku, ale potem uznałam, że skoro tak już długo spadam, nie
skończy się to zanim się obudzę. Tak, zdawałam sobie sprawę, że to mi
się śni, ale nie zbudziłam się z tego powodu, jak to było do tej pory.
Aż w którymś momencie ktoś powiedział, że mnie uratuje. Nie wiem kto,
słyszałam cichy szept w swojej głowie, a może raczej czułam lekkie
tchnienie? Wyciągnęłam więc rękę i coś ją kurczowo chwyciło, omal jej
nie łamiąc. Zostałam pociągnięta w górę i nagle odkryłam, że stoję na
twardym gruncie, lecz otacza mnie ściana płomieni, bez możliwości
wyjścia. I coraz bardziej się zbliżały...
Dziwne, ale nawet wtedy się nie bałam. Za to byłam wyjątkowo oburzona o taką "pomoc".
Może bym dla odmiany w nieskończoność stała osaczona przez ogień, ale na
szczęście obudził mnie Tenari, który stłukł talerz podczas próby
zrobienia śniadania i przyszedł się przyznać. Chwała mu za to.
Ciekawa jestem, co by o tym śnie powiedziała Vanny albo Yori-chan. Bo
zwykle jeśli udaje mi się zapamiętać, co mi się przyśniło, okazuje się
to później ważne... Ale, jak już ostatnio wspominałam, może mam manię
prześladowczą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz