Miałam nadzieję, że tego dnia pojedziemy już w dalszą drogę – i nie
miałam pojęcia, w co się pakuję, kiedy o poranku zobaczyłam Ellila,
mocującego się z drzwiami ukrytymi w obrazie. Wcześniej trudno mi było w
ogóle je dostrzec, ale teraz, gdy bóg wiatru próbował je otworzyć,
stały się całkiem widoczne i oczywiste. A może rzeczywiste?… To też. Kto
się dobrze przyjrzał, mógł zobaczyć na namalowanym niebie odciśnięte
ślady dłoni i to mój wietrzny przyjaciel uznał za ważny trop.
– Po co ci to? – zapytałam, stanąwszy obok.
– Bo obleciałem już całą resztę tej posiadłości – odpowiedział
bezczelnie. – I naprawdę jestem ciekaw, co jeszcze on tu może
chować.
Zanim pociągnęłam temat dalej – bo naprawdę mnie zaintrygowało, co
Ellil zdążył odkryć – naparł na drzwi jeszcze raz, kładąc dłonie na
wyznaczonych miejscach. I tym razem mu się udało – obraz wchłonął go bez
dalszych oporów. Szkoda tylko, że akurat w momencie, kiedy złapałam go
za rękaw.
Tak, przeniknęliśmy tam we dwoje. Czy to nie było do przewidzenia?…
Sama nie wiem. I jakkolwiek Ellil był tym zachwycony, ja tylko
niepokoiłam się faktem, że nie ma żadnej drogi powrotnej. Była za to
piękna wiosenna łąka, taka sama jak na obrazie; w oddali wzgórze, a z
drugiej strony las. Sielski krajobraz, rozciągający się w
nieskończoność. Czy gdyby iść przed siebie, można by w ten sposób dokądś
dotrzeć?
Ellil od razu uznał, że tak.
– Nie bądźże lekkomyślny! – nie puściłam jego rękawa. – Nawet nie wiemy,
jakimi prawami rządzi się to miejsce! Możemy zmarnować tu nadprogramową
ilość czasu albo wyjść w zupełnie nieznanym miejscu, albo…
– A niby gdzie właśnie jesteśmy? – nie tracił pogody ducha.
– Dobra, przejdziemy się kawałek i na tym koniec – westchnęłam. – Może Cairell się nie wścieknie i po nas przyjdzie.
Na to mógł przystać, zresztą i ja nie mogłam długo narzekać w takiej
scenerii. Gdyby tak Tenari albo Vanny, albo Geddwyn mogli być z nami… To
takie idealne miejsce i idealna pora na wiosenną baśń – pełnia dnia,
kwiaty gdzie nie spojrzeć, słońce wysoko…
Nie, zaraz. Słońca nie było. Choć wydawało się, że jest samo południe,
niebo było zupełnie czyściutkie.
– Ktoś zapomniał coś tu domalować –
mruknęłam, przystając.
– I co, niezadowolona jesteś? – domyślił się Ellil. – Uważasz, że jak
nie ma słońca, to jedyną słuszną alternatywą jest noc? I gwiazdy?
– To też – wzruszyłam ramionami.
– Słuchaj… – coś mu nagle przyszło do głowy. – A co, jeśli właśnie nikt
tu po nas nie przyjdzie? Jeśli ten typ nas tu zostawi za karę?
– T e r a z zacząłeś się tym martwić?!
– Nie – wyszczerzył zęby. – Podpuszczam cię. Dałabyś radę sama stąd wyjść?
Rozejrzałam się uważnie, starając się wtopić w tę przestrzeń, poczuć ją wszystkimi zmysłami.
– Może – oceniłam. – Ale wtedy moglibyśmy wylądować w Szarych Światach.
– Na pewno nie – zaprotestował z przekonaniem. – Nie popełniłabyś takiego błędu.
Uśmiechnęłam się szeroko, po czym złapałam go za rękę, a drugą otworzyłam portal…
…I nagle byłam w białym dymie, we mgle we mgle, jak
powiedziałby Poeta, tyle że wcale się w tej mgle nie rozpłynęłam, a
wręcz przeciwnie, czułam się niespodziewanie realna. W pierwszej chwili
wręcz ż y w a na tle wszechobecnej martwoty, ale potem uznałam, że to
jednak nie to. Nawet nie martwota, tylko właśnie brak realności.
Tylko ziemia pod moimi nogami była pewna i twarda – a do tego
kamienista – ale właściwie rzadko ją widziałam przez opary mgły. Owijała
mnie jak płaszcz, jak coś, co może osłonić albo pochłonąć. Wolałam więc
nie stać w jednym miejscu, by nie dać jej okazji – ruszyłam przed
siebie, choć nie wiedziałam, dokąd idę. Jeszcze bardziej zagubiona niż w
namalowanym świecie Cairella, bo tam przynajmniej miałam miłą
scenografię. I towarzystwo, które mi gdzieś zniknęło.
Nic mi nie przeszkadzało, nic nie zakłócało ciszy. Żałowałam egoistycznie, że Ellil nie przeszedł tu ze mną, bo mógłby rozwiać tę mgłę tę mgłę
i może przekonałabym się, gdzie trafiłam. Że nie otworzyłam jeszcze raz
portalu? Próbowałam, owszem. Ale równie dobrze mogłabym próbować
roztrącać mgłę rękami.
W końcu zaczął się las. A może bardziej zagajnik, sama nie wiem.
Skupisko drzew, bladych i martwych – tym razem rzeczywiście zwyczajnie
martwych. Skojarzyły mi się z czymś przeczytanym dawno temu i aż
zerknęłam w górę, by upewnić się, że na gałęziach nie wiszą odcięte
głowy. Nie napotkałam jednak takiego widoku, bo gałęzi wcale nie było.
Leżały w oddali, niczym drut kolczasty odgradzając ode mnie resztę tego
świata – o ile cokolwiek dalej istniało. Drzewa zostały odarte ze
wszystkiego, co piękne – o ile kiedykolwiek miały w sobie jakieś piękno.
Nawet nie umiem sensownie oddać atmosfery tego miejsca, bo czy w ogóle
była tam jakaś atmosfera?
Skrzywiłam się i ruszyłam dalej, wymijając drzewa. A tam, za osłoną ze
splątanych gałęzi, stał rząd ludzi, bladych jak księżyc i zgaszonych jak
słońce skryte za chmurą. Odwróceni do mnie tyłem, wpatrywali się we
mgłę, w której ledwie można było dojrzeć zarys budowli.
– Jaka istota mogłaby zamieszkać w takim zamku, jak ten? – powiedział
któryś szeptem, który jednak rozchodził się w powietrzu bardzo wyraźnie.
– Żadna – odrzekł obojętnie ktoś inny. – Dlatego właśnie on nie istnieje.
– Zbyt wiele zamków wyrasta w światach – w czyimś głosie zabrzmiała drwina. – Niektóre więc muszą trafiać właśnie tu.
Zbliżyłam się kilka kroków, a gałęzie trzaskały pod moimi nogami.
Usłyszeli to; parę osób się odwróciło, a na twarzach mieli maski
doskonałej obojętności. Tylko jeden z nich porzucił ją na mój widok, na
rzecz czystej paniki.
– Co tu robisz, pani?! – wykrzyknął. – Nie powinnaś się tutaj t a k pokazywać!
– To znaczy, jak? – zatrzymałam się ze zdziwieniem.
– Jeszcze pytasz?! – oburzył się. – Gdzie twój smok, gdzie twe insygnia i
kareta?! Dlaczego przybywasz tu, nie będąc w pełni władzy?!
Pozostali uśmiechnęli się jakoś nieładnie i zanim udało mi się dojść do
słowa, jak na komendę ruszyli w moją stronę – i przeszli przeze mnie
jak duchy.
Poczułam w ustach smak popiołu, a potem nie czułam już nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz