- Słuchaj, a twoje uczennice nie będą miały pretensji, że tak je obgadujesz? - zapytałam między kolejnymi łykami herbaty. Ziołowej, o dość ostrym smaku i mającej ożywiać umysł.
- Proszę cię, przecież obgadywałam je już nie raz w moich listach! - Vylette prychnęła prosto w swoją filiżankę. Już trzecią z rzędu. - Zresztą założę się, że Shee'Na opowiada ci jeszcze więcej.
- Ale dotąd żadna z was nie domagała się, żebym to, co mi opowiadacie, spisała i wydała.
- A co ci szkodzi? Miałabyś nową kronikę, a moja szkoła miałaby reklamę. A jeśli obawiasz się reakcji dziewczyn, możesz pozmieniać imiona i niektóre szczegóły.... Zresztą co ty mi tu wmawiasz, że pretensje?! Ucieszą się!
Uśmiechnęłam się pod nosem i nie dodałam, że pozostaje jeszcze ciało pedagogiczne, które mogłoby mieć nawet więcej pretensji. Vylette i tak by to nie zniechęciło. Nie da się jej przegadać, a już na pewno ja nie potrafię jej przegadać. I dam głowę, że cała tutejsza kadra nauczycielska też nie.
Siedziałyśmy w szkolnej stołówce, o tej porze niemal pustej, nie licząc nas i uśmiechniętej od ucha do ucha gnomiej kucharki, która podobno przygotowywała każdą potrawę w trzy minuty. Sama pewnie bym się o tym przekonała, gdybym miała apetyt. Niestety, odbierała mi go świadomość, że siedzę tu już drogą godzinę, a rozmowa z Vylette jest tak nieznośnie bezproduktywna. Gdzie się podziała ta dziewczyna, która lata temu bezceremonialnie zażyczyła sobie, żebym zabrała ją z Thirium - już gotowa, ze spakowanym kufrem?
Brakowało mi cierpliwości na subtelne podchody.
- A tak konkretnie to co cię gnębi? - zapytałam wprost. - Bo mam wrażenie, że trajkoczesz do mnie o wszystkim, tylko nie o tym, o co ci naprawdę chodzi.
Zamilkła natychmiast. Przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem, po czym zdmuchnęła sobie z twarzy luźny pukiel włosów.
- Taka jesteś wnikliwa, tak? - odezwała się cicho, przez zęby. - To ta zawodowa umiejętność obserwacji świata, tak? - Nagle z całej siły uderzyła otwartymi dłońmi o blat stolika. - Więc dlaczego, do czarnej zarazy, nie było cię tu dwa tygodnie temu, kiedy wysłałam ten piekielny list?! Kiedy były ferie zimowe i mogliśmy sobie bez problemów podróżować?!
Nasze filiżanki aż podskoczyły. Ja też podskoczyłam.
- Wcześniej byłam poza domem - oznajmiłam z całą możliwą godnością. - I bądź łaskawa nie zrzucać na mnie odpowiedzialności za swoje problemy, kiedy próbuję cię skłonić, żebyś mi się z nich zwierzyła.
Vylette zacisnęła dłonie w pięści, ale tym razem nie zdzieliła nimi stolika.
- Znasz mnie, nigdy nie byłam dobra w mówieniu o emocjach. W wyrażaniu ich już bardziej, ale w mówieniu... - westchnęła ciężko. - Ale co ja ci mam mówić, czego sama jeszcze nie wiesz?... - Nagle urwała, przyglądając mi się uważnie, jakbym miała coś na twarzy. - Czekaj, czekaj. Nie wiesz, prawda?
Uniosłam brwi pytająco, w oczekiwaniu. A tymczasem ona nagle oklapła.
- Powinnam była się domyślić. Przecież już dawno byś coś na ten temat powiedziała! Albo złapała się za głowę!
- Nie wątpię - przyznałam uprzejmie, nie chcąc drażnić obłąkanej. - Ale na jaki temat?
Vylette wzięła głęboki wdech, zbierając się w sobie. Potem drugi. I trzeci.
- W ostatnią Równonoc imć Egbet Vial zadał pytanie - wystrzeliła na jednym wydechu.
- O? - udało mi się zdobyć na efekt akustyczny, bo nie wątpiłam, że minę mam stosowną.
- A ja odpowiedziałam twierdząco - dodała, ucinając tym wszelkie ewentualne wątpliwości. Do których w przeciwnym razie miałabym pełne prawo. Od ilu już lat tych dwoje krążyło wokół siebie do granic absurdu? Fakt, że kiedy ostatnim razem widziałam Egberta, mimochodem nazwał Vylette swoją narzeczoną, ale jakoś nie przyłożyłam do tego wagi, właśnie z powodu tych granic absurdu...
- Czy ty mi się chwalisz, czy żalisz? - zapytałam ostrożnie.
- Właśnie nie wiem! Znając Egberta, spodziewałam się, że pochwali ci się pierwszy i oszczędzi mi trudu - burknęła Vylette. - Ale nie, najwyraźniej był zbyt zajęty tą... tą... - Wydała zduszony okrzyk, wyrzucając ręce w górę. - Tą jakąś poetessą od erotyków!
Czy to była scena zazdrości? Wyglądała jak scena zazdrości! Nagle odkryłam, że świetnie się bawię i chętnie zjadłabym ze trzy dania pani kucharki. Byłam pewna, że powodów do zazdrości nie ma, bo mój wydawca jest zbyt formalny (i nieśmiały) na jakieś flirty. Byłam też prawie pewna, że to nie były erotyki, ale "prawie" nie przekonałoby Vylette.
I zaraz potem rozległ się dźwięk dzwonka na przerwę, słodki i melodyjny jak z pozytywki.
- I tak kończy się moje okienko - westchnęła moja dawna uczennica, zmieniając się na powrót w dostojną wicedyrektorkę. - Zobaczymy się po lekcjach? Obiecuję, że pogadamy od serca, tylko mi nie uciekaj.
- Obiecuję - obiecałam.
Tym razem zaszyłyśmy się w jej przyszkolnym mieszkanku - małym, przytulnym i pełnym pamiątek z dawnych podróży. W międzyczasie urządziłam sobie spacer po terenie szkoły z nadzieją, że natknę się na Disę, ale spotkałam tylko profesora Nentrisa, który zwrócił mi uwagę, że za głośno chodzę po korytarzu podczas lekcji. Czy dobrze pamiętam, że ten pan przez chwilę kierował szkolnym chórem? Dlaczego przestał?...
- Skoro już pytanie padło i odpowiedź też - zaczęłam, siadając wygodnie w fotelu pod ścianą, na której pyszniło się czerwone berło z gwiazdką na czubku, dar od Cirnelle - nie mogę nie dociekać dalej: kiedy ślub?
- Otóż właśnie - Vylette rozciągnęła się na kanapie. - Tego nie wie nikt! Od tamtej pory wydaje się, że czas się cofnął.
- Jakbyście znów byli młodzi i piękni?
- Jakbyśmy znów byli żakami w Conlene i ledwo się znali... Nie, gorzej. Wtedy przynajmniej rozmawialiśmy czasem o nauce.
- A teraz o czym?
- O pogodzie - Vylette przewróciła oczami. - O tym, co jedliśmy na obiad. O wszystkim, co nie jest ważne.
Umościła się wygodniej na kanapie. Trochę jej zazdrościłam, bo fotel robił poważną konkurencję temu czemuś, co stoi w pokoju dziennym u Clayda i Vanny. Żadne z nich nadal nie ma serca wynieść tego na tory i pozwolić, żeby przejechała to kolejka, bo jakieś stare wspomnienia i sentymenty.
Jakoś jestem ostatnio drażliwa na punkcie mebli do leżenia.
- Znasz nas: Egbert nie zrobi kroku bez uprzednich przygotowań. W liczbie mnóstwo. Długich. A kiedy ja robię krok w jego stronę, on cofa się o trzy.
- Już prawie zapomniałam. Od dawna nie widziałam was razem, a przy mnie Egbert zachowuje się zupełnie swobodnie. Jak na niego.
- Bo przy tobie każdy zachowuje się swobodnie. To tylko ja mam taką przytłaczającą osobowość - Vylette spojrzała na mnie i natychmiast przestałam jej zazdrościć kanapy. Wydawała się taka zmęczona. - Dlatego tak chciałam, żebyśmy się gdzieś razem wybrali. Jak dawniej.
- A nie mogliście się wybrać beze mnie? - byłam coraz bardziej skołowana. - Nie po to uczyłam cię otwierania portali, żebyś potem nie robiła z nich użytku. Czy może potrzebujecie przyzwoitki, żeby zacząć ze sobą normalnie rozmawiać?
- Nie tyle przyzwoitki, co katalizatora - nareszcie się uśmiechnęła; co prawda słabo, ale zawsze. - Pamiętasz nasze podróże? Były przygody. Było dynamicznie. Była poczucie wspólnoty i praca zespołowa. A czasami przeszkadzanie sobie nawzajem.
Ciekawe. Ja to zapamiętałam jako jeden wielki ciąg przeszkadzania z nielicznymi przerwami na wspólnotę. Zwłaszcza podczas ucieczki przed Czarnym Ludem. Ale nostalgia robi swoje... Czasem żałuję, że nigdy tamtych przygód nie opisałam - wtedy mogłabym podetknąć Vylette zeszyt pod nos i skonfrontować ją z rzeczywistością.
- A nie boisz się, że podczas tej nowej podróży może już nie być tak jak dawniej?
- Nie. Bo odkąd pamiętam sprawy między nami zawsze rozwijały się najlepiej podczas przygód. Również teraz... W tamtą Równonoc, kiedy Egbert mi się oświadczył, sytuacja była dość niebezpieczna. Ale wszystkie nasze przygody kończyły się szczęśliwie.
- Wolę nie pytać, jak wyobrażasz sobie wasze codzienne życie po ślubie - westchnęłam. - Zresztą skoro nie masz teraz czasu, to kiedy miałaby się odbyć ta podróż? W letnie wakacje? Do tej pory sami sobie wszystko wyjaśnicie.
- Ale te wyjaśnienia mogą mieć różne, skrajne rezultaty - zaprotestowała Vylette. - A nie mogłabyś poprosić swojego eksperta od czasoprzestrzeni? Disandriel nie może się go nachwalić. Gdyby udało się tak rozciągnąć czas gdzieś tam, podczas gdy tu minęłyby góra dwa dni...
Na bogów, przygody przygodami, ale teraz już ta kobieta była zdecydowanie za bardzo skłonna igrać z niebezpieczeństwem! Już miałam wybuchnąć śmiechem - albo wydać okrzyk przerażenia, miałam w tym momencie dylemat - kiedy nagle doceniłam pomysł.
- A wiesz, że to niegłupie? - rzuciłam, równocześnie myśląc intensywnie. - Nawet nie trzeba robić żadnych dziwów z czasem. Wystarczyłoby wybrać się do innej domeny.
Vylette natychmiast poderwała się do pozycji siedzącej. Wyglądało na to, że zaczyna odzyskiwać werwę.
- A ty już wiesz, do jakiej - uśmiechnęła się szeroko. - Widzisz? Uczę się od ciebie czytania w ludziach!
- Mam pewien pomysł - przyznałam. - Ale starczy ci cierpliwości, żeby poczekać do Równonocy? Wtedy będzie najłatwiej.
- Ale Równonocy Wiosennej, mam nadzieję?
- Twoja nadzieja jest bezpieczna.
- Więc starczy. Pytanie tylko, czy Egbert spojrzy na to równie optymistycznie jak ja teraz...
Tym razem przyszła moja kolej na szeroki uśmiech.
- Czemu nie? - rzuciłam. - Jeśli wyłożę odpowiednie argumenty?...
There's no end to the lengths I'll go to...
14 II
Rozstanie są względnie łatwe tylko wtedy, gdy wiążą się z powrotem do domu.
Inna sprawa, że "dom" to dla mnie przede wszystkim stan ducha, który potrafi pojawiać się niezależnie od tego, gdzie akurat przebywam - wystarczą odpowiednie okoliczności i towarzystwo. Jednak działa to też w drugą stronę, dlatego nawet siedząc z książką na mojej własnej kanapie doświadczam czasem tęsknoty za domem - takiego dziwnego, dławiącego w gardle poczucia zagubienia.
Kiedyś myślałam, że przyczyną jest nieznajomość mojej najdawniejszej historii, ale może jest na odwrót? Może mam już zbyt wiele różnych przeszłości, by móc trzymać się jednej, konkretnej?...
Nie oglądaj się wstecz, kronikarko (tylko kto wtedy będzie kronikował?)! Patrz przed siebie! Byle nie w lustro, bo tam też czai się przeszłość.
Co za pogmatwana sytuacja.
Nie licząc Chmurki, Mgiełki i Obłoczka, obijających się radośnie z braku gości, herbaciarnię zastałam pustą. Nie zdziwiło mnie to wcale, biorąc pod uwagę wczorajszą datę - jeśli Vanny urwała się na świąteczną randkę z Claydem, może zakończyć ją równie dobrze jutro, jak za tydzień, zależnie od tego, który ze swoich licznych planów postanowiła wprowadzić w czyn (snuła te plany już od Przesilenia, a Clayd głównie uśmiechał się i potakiwał). Wysłałam więc wiadomość, która powinna dotrzeć bezpośrednio do niej, z życzeniami udanego świętowania i pytaniem, skąd i kiedy będę mogła odebrać Tenariego, a następnie zabrałam się za zaległą pocztę.
Nie było tego wiele, jak na miesiąc nieobecności. Jako pierwszy rzucił mi się w oczy list od Vylette, wyjątkowo jak na nią krótki i smętny, w którym ponawiała swoją prośbę o wspólną podróż. O ile jest to całkiem kusząca propozycja, o tyle zaniepokoił mnie jej ton - zastanawiam się, czego Vylette mi nie powiedziała... Potem była coroczna kartka od Mezz'Lil (co mnie zawstydziło, bo już spóźniłam się z wysłaniem swojej), z dołączoną prośbą o wizytę w Naith, a także kartka od Geddwyna, bogom dzięki tym razem skreślona jego zwykłym pismem. Odpowiedziałam obojgu czym prędzej, póki motywowało mnie zawstydzenie. Ale cóż, jak się spędza dzień Annicenty Kochającej w szczelnie zamkniętej domenie, nie można się obejść bez ryzyka, że na coś się nie zdąży.
Wygląda na to, że na dniach czeka mnie cała seria wizyt w DeNaNi, co zresztą wcale mnie nie martwi. Dziś jednak zamierzam spędzić wieczór zwinięta w kłębek (lub wyciągnięta na całą długość) z książką w nowiutkim pokoju Tenariego. A konkretnie na jego łóżku. Zazdroszczę mu tego łóżka. Jestem pewna, że za moich czasów takich mebli nie robiono. Co za niesprawiedliwość.
Inna sprawa, że "dom" to dla mnie przede wszystkim stan ducha, który potrafi pojawiać się niezależnie od tego, gdzie akurat przebywam - wystarczą odpowiednie okoliczności i towarzystwo. Jednak działa to też w drugą stronę, dlatego nawet siedząc z książką na mojej własnej kanapie doświadczam czasem tęsknoty za domem - takiego dziwnego, dławiącego w gardle poczucia zagubienia.
Kiedyś myślałam, że przyczyną jest nieznajomość mojej najdawniejszej historii, ale może jest na odwrót? Może mam już zbyt wiele różnych przeszłości, by móc trzymać się jednej, konkretnej?...
Nie oglądaj się wstecz, kronikarko (tylko kto wtedy będzie kronikował?)! Patrz przed siebie! Byle nie w lustro, bo tam też czai się przeszłość.
Co za pogmatwana sytuacja.
Nie licząc Chmurki, Mgiełki i Obłoczka, obijających się radośnie z braku gości, herbaciarnię zastałam pustą. Nie zdziwiło mnie to wcale, biorąc pod uwagę wczorajszą datę - jeśli Vanny urwała się na świąteczną randkę z Claydem, może zakończyć ją równie dobrze jutro, jak za tydzień, zależnie od tego, który ze swoich licznych planów postanowiła wprowadzić w czyn (snuła te plany już od Przesilenia, a Clayd głównie uśmiechał się i potakiwał). Wysłałam więc wiadomość, która powinna dotrzeć bezpośrednio do niej, z życzeniami udanego świętowania i pytaniem, skąd i kiedy będę mogła odebrać Tenariego, a następnie zabrałam się za zaległą pocztę.
Nie było tego wiele, jak na miesiąc nieobecności. Jako pierwszy rzucił mi się w oczy list od Vylette, wyjątkowo jak na nią krótki i smętny, w którym ponawiała swoją prośbę o wspólną podróż. O ile jest to całkiem kusząca propozycja, o tyle zaniepokoił mnie jej ton - zastanawiam się, czego Vylette mi nie powiedziała... Potem była coroczna kartka od Mezz'Lil (co mnie zawstydziło, bo już spóźniłam się z wysłaniem swojej), z dołączoną prośbą o wizytę w Naith, a także kartka od Geddwyna, bogom dzięki tym razem skreślona jego zwykłym pismem. Odpowiedziałam obojgu czym prędzej, póki motywowało mnie zawstydzenie. Ale cóż, jak się spędza dzień Annicenty Kochającej w szczelnie zamkniętej domenie, nie można się obejść bez ryzyka, że na coś się nie zdąży.
Wygląda na to, że na dniach czeka mnie cała seria wizyt w DeNaNi, co zresztą wcale mnie nie martwi. Dziś jednak zamierzam spędzić wieczór zwinięta w kłębek (lub wyciągnięta na całą długość) z książką w nowiutkim pokoju Tenariego. A konkretnie na jego łóżku. Zazdroszczę mu tego łóżka. Jestem pewna, że za moich czasów takich mebli nie robiono. Co za niesprawiedliwość.
9 II
Nie jestem Śniącą i bardzo rzadko mam powody, by przejmować się tym, co mi się w głowie roi, kiedy śpię (chyba że potem budzę się w alternatywnej rzeczywistości... ale nad tym wolę się nie zastanawiać). Ba, zwykle ledwo te urojenia pamiętam. Jednak tym razem, po gwałtownym przebudzeniu w środku noc, nie mogłam nie przyjrzeć się Aeiranowi dokładnie - na tyle, na ile zdołałam bez zapalania światła - i nie chwycić go za ręce, żeby upewnić się, że obie są na miejscu. Na szczęście spał spokojnie, cały i zdrowy, a wokół nas nie toczyła się żadna wojna, przed którą mielibyśmy uciekać, toteż skończyło się na tym, że przytuliłam się do niego i na powrót zasnęłam.
Rano pamiętałam tylko, że miałam jakiś koszmar... I oczywiście musiałam być ostatnią idiotką, która próbuje go sobie przypomnieć i tak się głowi aż do skutku. Całe szczęście, że mogę spokojnie zrzucić winę na wczorajszy wybór lektury, zamiast doszukiwać się ukrytych znaczeń, niemniej dzień pozostaje zepsuty. A lektura niedokończona, bo się obraziłam.
- Czy można manipulować swoim własnym czasem? - zapytałam przy kolacji, w której uczestniczyli również Ketris i Vaneshka. A konkretnie to oni ją do nas przynieśli - sama mogę żyć na herbacie i przekąskach, a już Aeiran zwykle przypomina sobie o czymś takim jak jedzenie, jeśli akurat znajdzie nową ulubioną restaurację. Zresztą Vaneshka wcale nie jest od nas lepsza, ale z takim współlokatorem jak Leo nie mogła się nie przezwyczaić do regularnych posiłków.
- Czekaj, pytasz o przenoszenie się w przeszłość i przyszłość, czy o coś bardziej przyziemnego i przydatnego? Jak organizacja własnego czasu? - w głosie Ketrisa pobrzmiewało tyleż zaciekawienia, co uszczypliwości. Czyżby insynuował, że podróże w czasie są nieprzydatne, czy może, że jestem niezorganizowana (podpowiedź: jestem)?
Aeiran pokręcił głową, posyłając mu to zmęczone i pełne wyższości spojrzenie, tak charakterystyczne dla ekspertów w danej dziedzinie, raz po raz zmuszanych wysłuchiwać bredni dyletantów.
- Tak, jak przesunąłem czas twojej znajomej czarodziejki? - zapytał. - A wcześniej z Áie'ví'eann?
Pokiwałam głową - właśnie Ivy była jednym z powodów, dla których zadałam to pytanie, choć czasem mam wrażenie, że tylko mnie martwią potencjalne efekty. Których jak dotąd nikt z jej otoczenia nie zaobserwował. Cóż. Może po prostu mnie frapują z fabularnego punktu widzenia? Jeszcze gorzej.
- Można próbować, ale najbardziej prawdopodobnym skutkiem jest utrata kontroli i trafienie w nieskończony ciąg starzenia się lub młodnienia. Zwłaszcza młodnienia.
Na te słowa Ketris wzdrygnął się i skrzywił. Być może ta wizja objawiła się w jego głowie równie obrazowo jak w mojej. A może przypomniał sobie Faralię.
- Słyszałam pewną opowieść od mojego ojca, kiedy jeszcze żył - odezwała się Vaneshka melancholijnym tonem. - O świecie, w którym wszyscy potrafili w większym lub mniejszym stopniu wpływać na czas. Podobno młodnieli i starzeli się wedle woli. Ale pewnego razu ów świat przestał istnieć i nikt nie wie, dlaczego.
- Sądząc po tym, co właśnie powiedział Aeiran, pewnie rozsypał się w proch. Albo implodował - wzruszyłam ramionami. To również nie była wesoła wizja, a zresztą bardziej zainteresowało mnie to, że Vaneshka chociaż odrobinę nawiązała do swojej przeszłości. Zazwyczaj jej się to nie zdarzało, a już na pewno nie przy mnie.
- Pewnie tak - pieśniarka zapatrzyła się w przestrzeń nieobecnym wzrokiem. - Ciekawe, czy to samo stanie się kiedyś z Górnymi Wyspami. Pamiętam jak ojciec śmiał się, że Timida i Faile Grande utknęły w pętli czasu i właśnie dlatego nic, tylko na zmianę bawią się i wojują.
- Biorąc pod uwagę, że dawniej było siedem Górnych Wysp, a później dwie z nich tajemniczo przestały istnieć, to by nawet pasowało - zauważył Ketris, po czym nagle coś go tknęło i zwrócił się do mnie: - A skoro już o tym mowa, jak to się stało, że napisałaś kronikę Yin'gian, a Alohimy już nie?
- Bo tak naprawdę niczego o niej nie wiem. Kiedy odkryłam Górne Wyspy, ta konkretna już dawno nie istniała, chyba że w mitach - ucięłam, nie mając ochoty więcej o tym mówić. Bowiem według owych mitów zagłada Alohimy poprzedziła powstanie DeNaNi. A to sugerowało, że zniszczyli ją bogowie Jasności podczas swojej ucieczki. I skoro pociągnęła za sobą Nefrytową Wyspę, to i pozostałe, jedną po drugiej, może czekać to samo. Taki efekt domina, rozłożony na wieki i milenia.
Nie wspominając, że byłam świadkiem zniszczenia Yin'gian i pozostał mi po niej tylko stosik fantazyjnej biżuterii. Oraz kronika, oczywiście.
Może jednak byłoby dobrze się tam wybrać, tak jak proponowała Vylette, i spisać wszystko, co warte spisania, póki to jeszcze możliwe?
Dobrze jest od czasu do czasu porozmawiać o konkretnych światach z osobami, które są z nimi związane. Niekoniecznie miło, ale dobrze. Można dzięki temu dojść do ciekawych wniosków. Szkoda tylko, że pytanie, którym rozpoczęłam tę rozmowę, jakby odeszło w zapomnienie.
A jednak tak nie było, o czym przekonałam się dopiero gdy bard i pieśniarka opuścili już Krawędź.
- A właściwie dlaczego zapytałaś o coś takiego?
- Dla wiedzy, oczywiście.
- Oczywiście - Aeiran uśmiechnął się krzywo. - A naprawdę?
- Naprawdę dla wiedzy! - obruszyłam się pokazowo. - Tak rzadko mam okazję obserwować, jak robisz coś z czasem, że kiedy wreszcie się to dzieje, ciśnie mi się na usta tysiąc pytań. Ciesz się, że poprzestałam na tym jednym.
Przez chwilę patrzył na mnie sceptycznie, aż wreszcie pokręcił głową.
- Jeśli mieszkańcy tego świata, o którym opowiadała Vaneshka, też mieli takie pomysły jak ty, to całkowicie zasłużyli sobie na zagładę - stwierdził sucho, na co tylko pokazałam mu język. Wiem, wiem - kiedy dysponuje się potężną i groźną mocą, największą mądrością jest unikanie posługiwania się nią. Ale do licha, nie będę wysłuchiwać morałów od kogoś, kto prawie na pewno rozciąga czas na naszych randkach! Nie, żebym miała stuprocentową pewność, ale jeszcze kiedyś mu to wytknę.
Chyba pora już wyskoczyć z Pieśni i sprawdzić, co słychać w innych światach, ale jak to zrobić, żeby nie dać się złapać jakiejś niepożądanej opowieści?
Rano pamiętałam tylko, że miałam jakiś koszmar... I oczywiście musiałam być ostatnią idiotką, która próbuje go sobie przypomnieć i tak się głowi aż do skutku. Całe szczęście, że mogę spokojnie zrzucić winę na wczorajszy wybór lektury, zamiast doszukiwać się ukrytych znaczeń, niemniej dzień pozostaje zepsuty. A lektura niedokończona, bo się obraziłam.
- Czy można manipulować swoim własnym czasem? - zapytałam przy kolacji, w której uczestniczyli również Ketris i Vaneshka. A konkretnie to oni ją do nas przynieśli - sama mogę żyć na herbacie i przekąskach, a już Aeiran zwykle przypomina sobie o czymś takim jak jedzenie, jeśli akurat znajdzie nową ulubioną restaurację. Zresztą Vaneshka wcale nie jest od nas lepsza, ale z takim współlokatorem jak Leo nie mogła się nie przezwyczaić do regularnych posiłków.
- Czekaj, pytasz o przenoszenie się w przeszłość i przyszłość, czy o coś bardziej przyziemnego i przydatnego? Jak organizacja własnego czasu? - w głosie Ketrisa pobrzmiewało tyleż zaciekawienia, co uszczypliwości. Czyżby insynuował, że podróże w czasie są nieprzydatne, czy może, że jestem niezorganizowana (podpowiedź: jestem)?
Aeiran pokręcił głową, posyłając mu to zmęczone i pełne wyższości spojrzenie, tak charakterystyczne dla ekspertów w danej dziedzinie, raz po raz zmuszanych wysłuchiwać bredni dyletantów.
- Tak, jak przesunąłem czas twojej znajomej czarodziejki? - zapytał. - A wcześniej z Áie'ví'eann?
Pokiwałam głową - właśnie Ivy była jednym z powodów, dla których zadałam to pytanie, choć czasem mam wrażenie, że tylko mnie martwią potencjalne efekty. Których jak dotąd nikt z jej otoczenia nie zaobserwował. Cóż. Może po prostu mnie frapują z fabularnego punktu widzenia? Jeszcze gorzej.
- Można próbować, ale najbardziej prawdopodobnym skutkiem jest utrata kontroli i trafienie w nieskończony ciąg starzenia się lub młodnienia. Zwłaszcza młodnienia.
Na te słowa Ketris wzdrygnął się i skrzywił. Być może ta wizja objawiła się w jego głowie równie obrazowo jak w mojej. A może przypomniał sobie Faralię.
- Słyszałam pewną opowieść od mojego ojca, kiedy jeszcze żył - odezwała się Vaneshka melancholijnym tonem. - O świecie, w którym wszyscy potrafili w większym lub mniejszym stopniu wpływać na czas. Podobno młodnieli i starzeli się wedle woli. Ale pewnego razu ów świat przestał istnieć i nikt nie wie, dlaczego.
- Sądząc po tym, co właśnie powiedział Aeiran, pewnie rozsypał się w proch. Albo implodował - wzruszyłam ramionami. To również nie była wesoła wizja, a zresztą bardziej zainteresowało mnie to, że Vaneshka chociaż odrobinę nawiązała do swojej przeszłości. Zazwyczaj jej się to nie zdarzało, a już na pewno nie przy mnie.
- Pewnie tak - pieśniarka zapatrzyła się w przestrzeń nieobecnym wzrokiem. - Ciekawe, czy to samo stanie się kiedyś z Górnymi Wyspami. Pamiętam jak ojciec śmiał się, że Timida i Faile Grande utknęły w pętli czasu i właśnie dlatego nic, tylko na zmianę bawią się i wojują.
- Biorąc pod uwagę, że dawniej było siedem Górnych Wysp, a później dwie z nich tajemniczo przestały istnieć, to by nawet pasowało - zauważył Ketris, po czym nagle coś go tknęło i zwrócił się do mnie: - A skoro już o tym mowa, jak to się stało, że napisałaś kronikę Yin'gian, a Alohimy już nie?
- Bo tak naprawdę niczego o niej nie wiem. Kiedy odkryłam Górne Wyspy, ta konkretna już dawno nie istniała, chyba że w mitach - ucięłam, nie mając ochoty więcej o tym mówić. Bowiem według owych mitów zagłada Alohimy poprzedziła powstanie DeNaNi. A to sugerowało, że zniszczyli ją bogowie Jasności podczas swojej ucieczki. I skoro pociągnęła za sobą Nefrytową Wyspę, to i pozostałe, jedną po drugiej, może czekać to samo. Taki efekt domina, rozłożony na wieki i milenia.
Nie wspominając, że byłam świadkiem zniszczenia Yin'gian i pozostał mi po niej tylko stosik fantazyjnej biżuterii. Oraz kronika, oczywiście.
Może jednak byłoby dobrze się tam wybrać, tak jak proponowała Vylette, i spisać wszystko, co warte spisania, póki to jeszcze możliwe?
Dobrze jest od czasu do czasu porozmawiać o konkretnych światach z osobami, które są z nimi związane. Niekoniecznie miło, ale dobrze. Można dzięki temu dojść do ciekawych wniosków. Szkoda tylko, że pytanie, którym rozpoczęłam tę rozmowę, jakby odeszło w zapomnienie.
A jednak tak nie było, o czym przekonałam się dopiero gdy bard i pieśniarka opuścili już Krawędź.
- A właściwie dlaczego zapytałaś o coś takiego?
- Dla wiedzy, oczywiście.
- Oczywiście - Aeiran uśmiechnął się krzywo. - A naprawdę?
- Naprawdę dla wiedzy! - obruszyłam się pokazowo. - Tak rzadko mam okazję obserwować, jak robisz coś z czasem, że kiedy wreszcie się to dzieje, ciśnie mi się na usta tysiąc pytań. Ciesz się, że poprzestałam na tym jednym.
Przez chwilę patrzył na mnie sceptycznie, aż wreszcie pokręcił głową.
- Jeśli mieszkańcy tego świata, o którym opowiadała Vaneshka, też mieli takie pomysły jak ty, to całkowicie zasłużyli sobie na zagładę - stwierdził sucho, na co tylko pokazałam mu język. Wiem, wiem - kiedy dysponuje się potężną i groźną mocą, największą mądrością jest unikanie posługiwania się nią. Ale do licha, nie będę wysłuchiwać morałów od kogoś, kto prawie na pewno rozciąga czas na naszych randkach! Nie, żebym miała stuprocentową pewność, ale jeszcze kiedyś mu to wytknę.
Chyba pora już wyskoczyć z Pieśni i sprawdzić, co słychać w innych światach, ale jak to zrobić, żeby nie dać się złapać jakiejś niepożądanej opowieści?
26 XII
Przesilenie już minęło, a my nadal na Rozdrożu. Tak miło się tu mieszka.
Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żebym regularnie wpadała do domu, szykować prezent dla Tenariego. Jubilat zastrzegł sobie, że ma być pięciokątny - może dla równowagi z niemal okrągłą herbaciarnią, a może po to, żeby było więcej ścian, po których można malować. Tymczasem Vanny i Ivy przekopują się przez strych w poszukiwaniu jakichś ciekawych elementów wyposażenia, żeby dorzucić je do prezentu. Samo hodowanie nowego prywatnego wymiaru jest dość czasochłonne, jednak większym problemem może okazać się dostrojenie go do przyszłego właściciela. Trochę żałuję, że nie mam pod ręką Xelli-Mediny, tak na wszelki wypadek, ale Aeiran obiecał, że mogę na niego liczyć, jeśli będzie trzeba.
Co jeszcze...? Zimowy piknik? Odbył się, a jakże! Jak należy, z grzanym winem i ciepłą herbatą, i mnóstwem słodyczy z cynamonowymi ciastkami na czele. Była również ślizgawka - rozgwieżdżona, jak to na jeziorze wypełnionym gwiezdnym pyłem - i drużynowe lepienie bałwana, zakończone spektakularnym zwycięstwem Cuana i dzieciaków. Nikt nie wiedział dokładnie, co ich bałwan przedstawia - miała to być istota, jaką kapitan drużyny widział w jednym ze światów, które zwiedził, ale Tenari i Ivy dołożyli sporo od siebie - lecz efekt końcowy... robił wrażenie. Cuan zadbał też o latawce z przywiązanymi do nich latarenkami - zrobił ich mnóstwo i jakoś tak zdołał nimi zdalnie sterować, że pod koniec pikniku powlatywały w różne portale, żeby zanieść światło innym światom, w których noc zwyciężyła dzień.
I wygląda na to, że na koniec roku odbędzie się powtórka z rozrywki, bo Disa jest rozżalona, że cały piknik przespała. Nic nie poradzimy - manipulacje czasem i zmienianie jej ciała zajęły Aeiranowi prawie tydzień, który spędziła całkiem wyłączona - ale co tam, skoro przed nami jeszcze sylwester. Może nawet z łabędziem.
Disie można dać teraz na upartego dwadzieścia lat - na więcej Aeiran się nie poważył nawet będąc w nastroju do wyzwań - i prawdę mówiąc nie zmieniła się wiele. Trochę wyostrzyły się jej rysy. Trochę urosła. Bardzo urosły jej włosy. Gdyby była całkowicie człowiekiem, zmiany byłyby pewnie bardziej widoczne, ale ta domieszka elfich genów, do których uparcie się nie przyznaje, robi swoje.
Ona i Cuan zostaną na Rozdrożu do końca roku; potem zamierzają pokręcić się znów po DeNaNi, przynajmniej dopóki nie wpadną na jakąś kolejną Pannę u Studni i nie wyruszą na nową wyprawę. Edge i Theaia wrócili już do swojego świata, zapewniwszy mnie na pożegnanie, że jeszcze ich kiedyś zobaczę. To trochę straszne, ale asystentka okazała się równie enigmatyczna jak jej szef i równie wszystkowiedząca. Udusiłabym na miejscu, ale nie wypadało.
W styczniu zamierzam zaszyć się na Krawędzi i to moje ostatnie słowo. Ukryję się przed wszystkimi nowymi wyzwaniami w blasku świec (kto wymyślił te świecie? Już nie pamiętam, ale chyba ja, bo Aeiran raczej zapala lampy), w szumie morza i u boku Aeirana, który już zapowiedział, że nikt i nic mnie stamtąd nie porwie. I bardzo dobrze.
Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żebym regularnie wpadała do domu, szykować prezent dla Tenariego. Jubilat zastrzegł sobie, że ma być pięciokątny - może dla równowagi z niemal okrągłą herbaciarnią, a może po to, żeby było więcej ścian, po których można malować. Tymczasem Vanny i Ivy przekopują się przez strych w poszukiwaniu jakichś ciekawych elementów wyposażenia, żeby dorzucić je do prezentu. Samo hodowanie nowego prywatnego wymiaru jest dość czasochłonne, jednak większym problemem może okazać się dostrojenie go do przyszłego właściciela. Trochę żałuję, że nie mam pod ręką Xelli-Mediny, tak na wszelki wypadek, ale Aeiran obiecał, że mogę na niego liczyć, jeśli będzie trzeba.
Co jeszcze...? Zimowy piknik? Odbył się, a jakże! Jak należy, z grzanym winem i ciepłą herbatą, i mnóstwem słodyczy z cynamonowymi ciastkami na czele. Była również ślizgawka - rozgwieżdżona, jak to na jeziorze wypełnionym gwiezdnym pyłem - i drużynowe lepienie bałwana, zakończone spektakularnym zwycięstwem Cuana i dzieciaków. Nikt nie wiedział dokładnie, co ich bałwan przedstawia - miała to być istota, jaką kapitan drużyny widział w jednym ze światów, które zwiedził, ale Tenari i Ivy dołożyli sporo od siebie - lecz efekt końcowy... robił wrażenie. Cuan zadbał też o latawce z przywiązanymi do nich latarenkami - zrobił ich mnóstwo i jakoś tak zdołał nimi zdalnie sterować, że pod koniec pikniku powlatywały w różne portale, żeby zanieść światło innym światom, w których noc zwyciężyła dzień.
I wygląda na to, że na koniec roku odbędzie się powtórka z rozrywki, bo Disa jest rozżalona, że cały piknik przespała. Nic nie poradzimy - manipulacje czasem i zmienianie jej ciała zajęły Aeiranowi prawie tydzień, który spędziła całkiem wyłączona - ale co tam, skoro przed nami jeszcze sylwester. Może nawet z łabędziem.
Disie można dać teraz na upartego dwadzieścia lat - na więcej Aeiran się nie poważył nawet będąc w nastroju do wyzwań - i prawdę mówiąc nie zmieniła się wiele. Trochę wyostrzyły się jej rysy. Trochę urosła. Bardzo urosły jej włosy. Gdyby była całkowicie człowiekiem, zmiany byłyby pewnie bardziej widoczne, ale ta domieszka elfich genów, do których uparcie się nie przyznaje, robi swoje.
Ona i Cuan zostaną na Rozdrożu do końca roku; potem zamierzają pokręcić się znów po DeNaNi, przynajmniej dopóki nie wpadną na jakąś kolejną Pannę u Studni i nie wyruszą na nową wyprawę. Edge i Theaia wrócili już do swojego świata, zapewniwszy mnie na pożegnanie, że jeszcze ich kiedyś zobaczę. To trochę straszne, ale asystentka okazała się równie enigmatyczna jak jej szef i równie wszystkowiedząca. Udusiłabym na miejscu, ale nie wypadało.
W styczniu zamierzam zaszyć się na Krawędzi i to moje ostatnie słowo. Ukryję się przed wszystkimi nowymi wyzwaniami w blasku świec (kto wymyślił te świecie? Już nie pamiętam, ale chyba ja, bo Aeiran raczej zapala lampy), w szumie morza i u boku Aeirana, który już zapowiedział, że nikt i nic mnie stamtąd nie porwie. I bardzo dobrze.
19 XII
Spędziłam spory kawałek nocy konferując z Tenarim na temat prezentu, który mam zamiar dla niego przygotować. I nie, to nie może być niespodzianka, bo to on będzie urządzał wnętrze tegoż prezentu. A potem będzie mógł zaprosić kogo tylko zechce na urodziny połączone z parapetówką.
Około południa Ten-chan jeszcze spał, a ja, ziewając szeroko, powlokłam się do kuchni w poszukiwaniu herbaty. Na miejscu, oprócz Cuana i Disy siedzących przy śniadaniu, zastałam zaskakująco wyspaną Vanny w towarzystwie nowych gości - Clayda i Ivy.
- Kopę lat! - pisnęłam radośnie, zabierając się za ściskanie.
- Nie da się ukryć - przyznał mój najlepszy przyjaciel, mierzwiąc mi włosy jeszcze bardziej. - Vanny powiada, że marzysz o całonocnej imprezie, więc chyba przyjechałem w samą porę.
- A nie możemy poczekać z tym do Gwiazdki? - zapytała Andrea, która właśnie weszła do kuchni, by nastawić wodę na herbatę (hura!). - Moglibyśmy urządzić zimowy piknik. Nocą.
- Jeśli nocą, to chyba lepiej w sylwestra? - zdziwiła się Vanny, ale widać było, że pomysł jej się podoba. Mnie zresztą też.
- W sylwestra możemy urządzić drugi - roześmiała się jej przyjaciółka. - A na razie zerknij, proszę, na zewnątrz, bo chyba mamy kolejnych gości.
Moja kuzynka nie bez zaskoczenia wstała od stołu i wybiegła z kuchni. Po chwili dobiegło nas jej wołanie:
- Miya, ściągnij tu tego swojego blondyna!
- Ale którego? Przywiozłam ci tu przecież całe stadko - zdziwiłam się, ale wystarczył rzut oka na zewnątrz, bym poznała odpowiedź. Nie musiałam zresztą wołać - Edge sam zjawił się w przedpokoju, tknięty jakimś siódmym zmysłem.
Zobaczyliśmy Aeirana idącego jedną z zawieszonych w przestrzeni dróg w towarzystwie drobnej blondyneczki, która najwyraźniej bała się patrzeć w dół (co dobrze rozumiałam). Z drżeniem przytrzymywała się jego płaszcza i wyglądała na jego tle jak bardzo jasna i bardzo rozmigotana gwiazdka. Do momentu, w którym zobaczyła Edge'a - wtedy resztę drogi pokonała nie dość, że sama, ale i biegiem.
- Nareszcie! Nareszcie! - wykrzyknęła wysokim, wibrującym głosem, wpadając Edge'owi w... wpadając na niego z impetem, po czym zaczęła okładać go pięściami gdzie popadło. - Nareszcie raczył się szef znaleźć! Do czego to podobne? Niewyobrażalne! Wie szef, ile się naczekałam? I to w takim miejscu, z którego człowiek nie wychodzi taki sam, jak przedtem, o nie! - Brzmiało to dość złowieszczo, jakby mówiła o więzieniu lub zakładzie psychiatrycznym. - To ma być praca w dogodnych warunkach?! - I tak dalej w ten deseń, a on tylko stał jak słup, z taką miną, jakby nie wiedział, co powiedzieć (to dopiero było niewyobrażalne). Aż wreszcie powolnym, wręcz łagodnym ruchem ujął jej dłonie w swoje. Nie wyrwała ich.
- Jesteś materialna - powiedział odkrywczo.
- A jestem, i bardzo dobrze! - oświadczyła triumfalnie Theaia. - Ta wyprawa wyszła mi jednak na dobre. Teraz będę mogła zająć się tym wszystkim, co powinna robić asystentka z prawdziwego zdarzenia, więc będzie mógł szef wreszcie zwolnić tych dwoje nierobów.
- Twoja umowa dotyczy innych obowiązków - odparł Edge z zimną krwią, z łatwością powstrzymując potok jej słów. - Poza tym mówiłem ci tyle razy, że nie masz pojęcia o biznesie.
- Bo zawsze szef zbywa moje pytania. Ale teraz, skoro zmieniły mi się kwalifikacje, umowę można będzie zmienić!
Przysłuchiwałam się tej wymianie zdań z mieszaniną zdumienia i rozbawienia, podobnie jak inni mieszkańcy i goście Rozdroża, a zebrał się ich spory tłum. Tylko Aeiran bez słowa wszedł do domu i skierował się do kuchni, niewątpliwie z zamiarem poproszenia Andrei o kawę - ale w przelocie położył mi dłoń na ramieniu, a ja uśmiechnęłam się, widząc w jego spojrzeniu obietnicę. Zdziwiło mnie tylko, że Disandriel pobiegła za nim.
- Skoro w tajemniczy sposób zyskałaś fizyczną postać - mówił tymczasem Edge z niewzruszoną miną - zanim cokolwiek zrobisz, przyjadą panowie w czarnych garniturach i ani się obejrzysz, a zostaniesz odcięta i zawieziona do laboratorium.
- Brakowało mi tego rozkosznego poczucia humoru - w wielkich oczach Theai zamigotały iskierki przekory. - Przecież dobrze wiem, że im szef nie pozwoli.
- Skoro tak wierzysz w moją wszechmoc, zastanowię się nad tym - stwierdził łaskawie. - A na razie możesz zrobić wreszcie użytek z tych swoich kosmetyków. Chyba nie chcesz pokazać się w naszym świecie blada jak widmo, którym już nie jesteś.
Dziewczyna aż podskoczyła z radości, potrząsając platynowymi lokami; po chwili jednak opanowała się i weszła do domu dostojnym krokiem.
- Powinnaś była przyjechać tam z nim - oznajmiła mi enigmatycznie, ale chyba nie oczekiwała odpowiedzi. Wszystkim zgromadzonym skinęła wyniośle głową, tylko na widok Clayda wrzasnęła, jakby dotknął jej rozpalonym żelazem.
- Jeśli tak wita kolegę po fachu, lepiej dla niej, żeby nie spotkała Ivy - mruknął, rzucając szybkie spojrzenie, a może i myśl, kręcącemu się w pobliżu Tenariemu, który kiwnął głową i odfrunął w głąb domu.
Skonsternowana Vanny już chciała interweniować, ale Clayd tylko cmoknął ją w czubek głowy, po czym ujął osłupiałą Theaię pod ramię. Usiłowała się wyrwać, ale uspokoił ją twardym głosem, jakim zwykle nie zwracał się do kobiet. Już raczej do ludzi z Instytutu. Albo z rządu.
- A teraz, moja panno, porozmawiamy o etykiecie - powiedziawszy to udał się z nią do salonu. Nie mogłam powstrzymać prychnięcia - on i etykieta?
- Jeśli mi uszkodzi asystentkę, pozwę go - stwierdził Edge, ale jakoś bez prawdziwej złości.
- Zostaw duchom ich duchowe sprawy - wzruszyłam ramionami. - A przy okazji, nie wspomniałeś, że twoja "asystentka" to ingil'áth.
- Co?
- Duch opiekuńczy.
- I co z tego? Musiała przejść rozmowę kwalifikacyjną, jak każdy zwykły człowiek.
- I uznałeś, że ma odpowiednie kwalifikacje?!
- Byłem dzieciakiem, a ona była zabawna. Przypominała mi moją młodszą siostrę. - Nagle Edge spojrzał prosto na mnie, badawczo. - Czy nigdy nie przestaniesz wypytywać?
- Dopiero kiedy odpowiesz na wszystkie pytania - roześmiałam się, ale on westchnął ledwo słyszalnie i pokręcił głową.
- Nie mogę ci odpowiedzieć, skoro sama jeszcze nie wiesz - oświadczył sucho, ale w jego oczach coś błysnęło.
- Nie możesz mi odpowiedzieć, skoro sama jeszcze nie wiem - powtórzyłam powoli, zdumiona taką logiką. - Czy ty w ogóle słyszysz, jak to brzmi?
- Owszem - teraz już uśmiechał się otwarcie. I złośliwie.
- Czy masz jakąś tajemnicę obłożoną kolejnym zaklęciem? Jednym z tych, które nie pozwalają o niej rozmawiać, chyba że rozmówca zna ją z innego źródła?
- A czy tobie wszystko musi kojarzyć się z czarami? Chętnie bym od nich chwilę odpoczął. Te wszystkie magiczne światy potrafią być... przytłaczające.
- I to mówi ktoś, kto ma ducha opiekuńczego? Choćby i na umowę o pracę?
- U nas magia występuje... w zdrowych ilościach. Kontrolowana przez rząd. - Z jakiegoś powodu skrzywił się i odwrócił na pięcie, dodając na odchodnym: - Albo wyciszana.
Nie indagowałam więcej, zwłaszcza że dopadła mnie Vanny, która uznała, że tym razem jej kolej na zadawanie pytań. Obiecałam jej poufną rozmowę - no, jeszcze Clayda i Ivy mogłyśmy do niej dopuścić, a już na pewno do tej części dotyczącej prezentu dla Tenariego - ale trochę później.
Najpierw chciałam poszukać Aeirana. I Disandriel.
Znalazłam ich w jednym z gościnnych pokoi, który sobie zaklepała. Tłumaczyła mu coś z przejęciem, a on słuchał uważnie i nie przerywał. Odniosłam dziwne wrażenie, że zdążyła mu opowiedzieć całe swoje życie i wyjawić wszystkie szczegóły dotyczące tego zaklęcia nieśmiertelności, których nie poznała nawet Vylette.
- Jestem zawiedziona - oświadczyła na mój widok. - Udałam się do Aeirana samotnie i bohatersko, nie chcąc narażać cię na ewentualne nieprzyjemności, a tymczasem znalazłam zupełnie sensownego partnera do porządnej naukowej rozmowy!
- Trudno mi w to wątpić - zachichotałam. Mówiłam szczerą prawdę - jeśli cała ich rozmowa polegała na tym, że głównie ona mówiła, to... Aeiran tylko uniósł brew i to wystarczyło za cały komentarz.
- Wracając do tematu - Disa zwróciła się do niego ponownie. - Dałbyś radę cofnąć w czasie moje ciało, zostawiając umysł nietknięty? Wolałabym... Poza wszystkim innym, wolałabym później pamiętać, skąd się tu właściwie wzięłam. A słyszałam, że robiłeś coś podobnego już wcześniej...
- Robiłem - przyznał. - Ale z bardzo starą duszą w młodym ciele. Jej umysł był... dość poplątany - zamyślił się, a ja cieszyłam się w duchu, że Clayd tego nie słyszy. - Paradoksalnie ryzyko było wtedy mniejsze.
- Więc nie pomożesz mi? Jeśli nie jesteś pewien, to ja tym bardziej...
- Tego nie powiedziałem. Cofanie czasu zawsze jest ryzykowne, dlatego możemy pójść w drugą stronę. Pchnąć cię do przodu.
Disa przez chwilę siedziała w milczeniu, rozważając to, co właśnie usłyszała. A na jej twarzy malowało się coraz większe niedowierzanie.
- Tyle jeśli chodzi o sensowną rozmowę - odezwała się słabym, drżącym głosem. - Przeoczyłeś ten moment, kiedy mówiłam, że od ponad stu lat ani trochę się nie postarzałam?
- Obejdę to.
Te słowa obie nas przyprawiły o lekki wstrząs. Albo może trochę mniej niż lekki.
- Bez obrazy, ale - zaczęła jeszcze raz, już pewniejszym tonem, ale wolniej - to zaklęcie jest tak mocno wplątane w mój wzorzec, że każdy, kto choć trochę znał się na rzeczy, na ten widok łapał się za głowę i...
- Obejdę to - powtórzył Aeiran bez wahania.
Tym razem milczała dłużej. I wyglądała na mniej wstrząśniętą.
- Możecie zostawić mnie na chwilę samą? - poprosiła wreszcie. - Muszę to przemyśleć. I parę razy się uszczypnąć. To zbyt... zbyt proste.
Aeiran znów tylko uniósł brew - z jego punktu widzenia to wcale nie musiało być proste, choć dla niej, po tylu latach bezowocnych poszukiwań, tak to pewnie wyglądało - ja zaś otworzyłam drzwi i oboje wyszliśmy z pokoju.
- Przemyśli to - stwierdził z niezachwianą pewnością. - Mogę dodać jej najwyżej kilka lat, ale to już... Co? - urwał, widząc moją minę.
- Sama nie wiem. Spodziewałam się raczej, że usłyszę kazanie o naturze czasu - westchnęłam.
- Jesteś tutaj, zamiast w tamtym zamku. Ja też jestem już tutaj. Dlatego nie mam nastroju na narzekanie. - Jego słowa wcale nie rozjaśniły mi w głowie, a następne jeszcze bardziej zamąciły, z innego powodu: - Do twarzy ci w tym szlafroku, ale zanim skończę z tą dziewczyną, znajdź sobie jakąś suknię. Załatwiłem nam randkę na zeszłą noc i myślę, że lokalizacja ci się spodoba.
- Suknia oznacza bal, a to raczej twoje klimaty - prychnęłam. - Ale czekaj, jeśli na zeszłą noc, to już po... - Nie zdążyłam jednak dokończyć. Nie, nie powtórzył po raz kolejny tego, co mówił Disie. Po prostu odpowiedział mi długim, stęsknionym (i wytęsknionym) pocałunkiem i tym rzadkim uśmiechem, z którym wygląda jakby miał zamiar rzucić wyzwanie światom. I zwyciężyć.
A kiedy drzwi do pokoju Disy się za nim zamknęły, nie mogłam nie zastanawiać się, co takiego skłoniło Aeirana do takiego lekceważenia swoich własnych zasad. I co to miało wspólnego z jego wizytą w zamku Nadzieja.
Około południa Ten-chan jeszcze spał, a ja, ziewając szeroko, powlokłam się do kuchni w poszukiwaniu herbaty. Na miejscu, oprócz Cuana i Disy siedzących przy śniadaniu, zastałam zaskakująco wyspaną Vanny w towarzystwie nowych gości - Clayda i Ivy.
- Kopę lat! - pisnęłam radośnie, zabierając się za ściskanie.
- Nie da się ukryć - przyznał mój najlepszy przyjaciel, mierzwiąc mi włosy jeszcze bardziej. - Vanny powiada, że marzysz o całonocnej imprezie, więc chyba przyjechałem w samą porę.
- A nie możemy poczekać z tym do Gwiazdki? - zapytała Andrea, która właśnie weszła do kuchni, by nastawić wodę na herbatę (hura!). - Moglibyśmy urządzić zimowy piknik. Nocą.
- Jeśli nocą, to chyba lepiej w sylwestra? - zdziwiła się Vanny, ale widać było, że pomysł jej się podoba. Mnie zresztą też.
- W sylwestra możemy urządzić drugi - roześmiała się jej przyjaciółka. - A na razie zerknij, proszę, na zewnątrz, bo chyba mamy kolejnych gości.
Moja kuzynka nie bez zaskoczenia wstała od stołu i wybiegła z kuchni. Po chwili dobiegło nas jej wołanie:
- Miya, ściągnij tu tego swojego blondyna!
- Ale którego? Przywiozłam ci tu przecież całe stadko - zdziwiłam się, ale wystarczył rzut oka na zewnątrz, bym poznała odpowiedź. Nie musiałam zresztą wołać - Edge sam zjawił się w przedpokoju, tknięty jakimś siódmym zmysłem.
Zobaczyliśmy Aeirana idącego jedną z zawieszonych w przestrzeni dróg w towarzystwie drobnej blondyneczki, która najwyraźniej bała się patrzeć w dół (co dobrze rozumiałam). Z drżeniem przytrzymywała się jego płaszcza i wyglądała na jego tle jak bardzo jasna i bardzo rozmigotana gwiazdka. Do momentu, w którym zobaczyła Edge'a - wtedy resztę drogi pokonała nie dość, że sama, ale i biegiem.
- Nareszcie! Nareszcie! - wykrzyknęła wysokim, wibrującym głosem, wpadając Edge'owi w... wpadając na niego z impetem, po czym zaczęła okładać go pięściami gdzie popadło. - Nareszcie raczył się szef znaleźć! Do czego to podobne? Niewyobrażalne! Wie szef, ile się naczekałam? I to w takim miejscu, z którego człowiek nie wychodzi taki sam, jak przedtem, o nie! - Brzmiało to dość złowieszczo, jakby mówiła o więzieniu lub zakładzie psychiatrycznym. - To ma być praca w dogodnych warunkach?! - I tak dalej w ten deseń, a on tylko stał jak słup, z taką miną, jakby nie wiedział, co powiedzieć (to dopiero było niewyobrażalne). Aż wreszcie powolnym, wręcz łagodnym ruchem ujął jej dłonie w swoje. Nie wyrwała ich.
- Jesteś materialna - powiedział odkrywczo.
- A jestem, i bardzo dobrze! - oświadczyła triumfalnie Theaia. - Ta wyprawa wyszła mi jednak na dobre. Teraz będę mogła zająć się tym wszystkim, co powinna robić asystentka z prawdziwego zdarzenia, więc będzie mógł szef wreszcie zwolnić tych dwoje nierobów.
- Twoja umowa dotyczy innych obowiązków - odparł Edge z zimną krwią, z łatwością powstrzymując potok jej słów. - Poza tym mówiłem ci tyle razy, że nie masz pojęcia o biznesie.
- Bo zawsze szef zbywa moje pytania. Ale teraz, skoro zmieniły mi się kwalifikacje, umowę można będzie zmienić!
Przysłuchiwałam się tej wymianie zdań z mieszaniną zdumienia i rozbawienia, podobnie jak inni mieszkańcy i goście Rozdroża, a zebrał się ich spory tłum. Tylko Aeiran bez słowa wszedł do domu i skierował się do kuchni, niewątpliwie z zamiarem poproszenia Andrei o kawę - ale w przelocie położył mi dłoń na ramieniu, a ja uśmiechnęłam się, widząc w jego spojrzeniu obietnicę. Zdziwiło mnie tylko, że Disandriel pobiegła za nim.
- Skoro w tajemniczy sposób zyskałaś fizyczną postać - mówił tymczasem Edge z niewzruszoną miną - zanim cokolwiek zrobisz, przyjadą panowie w czarnych garniturach i ani się obejrzysz, a zostaniesz odcięta i zawieziona do laboratorium.
- Brakowało mi tego rozkosznego poczucia humoru - w wielkich oczach Theai zamigotały iskierki przekory. - Przecież dobrze wiem, że im szef nie pozwoli.
- Skoro tak wierzysz w moją wszechmoc, zastanowię się nad tym - stwierdził łaskawie. - A na razie możesz zrobić wreszcie użytek z tych swoich kosmetyków. Chyba nie chcesz pokazać się w naszym świecie blada jak widmo, którym już nie jesteś.
Dziewczyna aż podskoczyła z radości, potrząsając platynowymi lokami; po chwili jednak opanowała się i weszła do domu dostojnym krokiem.
- Powinnaś była przyjechać tam z nim - oznajmiła mi enigmatycznie, ale chyba nie oczekiwała odpowiedzi. Wszystkim zgromadzonym skinęła wyniośle głową, tylko na widok Clayda wrzasnęła, jakby dotknął jej rozpalonym żelazem.
- Jeśli tak wita kolegę po fachu, lepiej dla niej, żeby nie spotkała Ivy - mruknął, rzucając szybkie spojrzenie, a może i myśl, kręcącemu się w pobliżu Tenariemu, który kiwnął głową i odfrunął w głąb domu.
Skonsternowana Vanny już chciała interweniować, ale Clayd tylko cmoknął ją w czubek głowy, po czym ujął osłupiałą Theaię pod ramię. Usiłowała się wyrwać, ale uspokoił ją twardym głosem, jakim zwykle nie zwracał się do kobiet. Już raczej do ludzi z Instytutu. Albo z rządu.
- A teraz, moja panno, porozmawiamy o etykiecie - powiedziawszy to udał się z nią do salonu. Nie mogłam powstrzymać prychnięcia - on i etykieta?
- Jeśli mi uszkodzi asystentkę, pozwę go - stwierdził Edge, ale jakoś bez prawdziwej złości.
- Zostaw duchom ich duchowe sprawy - wzruszyłam ramionami. - A przy okazji, nie wspomniałeś, że twoja "asystentka" to ingil'áth.
- Co?
- Duch opiekuńczy.
- I co z tego? Musiała przejść rozmowę kwalifikacyjną, jak każdy zwykły człowiek.
- I uznałeś, że ma odpowiednie kwalifikacje?!
- Byłem dzieciakiem, a ona była zabawna. Przypominała mi moją młodszą siostrę. - Nagle Edge spojrzał prosto na mnie, badawczo. - Czy nigdy nie przestaniesz wypytywać?
- Dopiero kiedy odpowiesz na wszystkie pytania - roześmiałam się, ale on westchnął ledwo słyszalnie i pokręcił głową.
- Nie mogę ci odpowiedzieć, skoro sama jeszcze nie wiesz - oświadczył sucho, ale w jego oczach coś błysnęło.
- Nie możesz mi odpowiedzieć, skoro sama jeszcze nie wiem - powtórzyłam powoli, zdumiona taką logiką. - Czy ty w ogóle słyszysz, jak to brzmi?
- Owszem - teraz już uśmiechał się otwarcie. I złośliwie.
- Czy masz jakąś tajemnicę obłożoną kolejnym zaklęciem? Jednym z tych, które nie pozwalają o niej rozmawiać, chyba że rozmówca zna ją z innego źródła?
- A czy tobie wszystko musi kojarzyć się z czarami? Chętnie bym od nich chwilę odpoczął. Te wszystkie magiczne światy potrafią być... przytłaczające.
- I to mówi ktoś, kto ma ducha opiekuńczego? Choćby i na umowę o pracę?
- U nas magia występuje... w zdrowych ilościach. Kontrolowana przez rząd. - Z jakiegoś powodu skrzywił się i odwrócił na pięcie, dodając na odchodnym: - Albo wyciszana.
Nie indagowałam więcej, zwłaszcza że dopadła mnie Vanny, która uznała, że tym razem jej kolej na zadawanie pytań. Obiecałam jej poufną rozmowę - no, jeszcze Clayda i Ivy mogłyśmy do niej dopuścić, a już na pewno do tej części dotyczącej prezentu dla Tenariego - ale trochę później.
Najpierw chciałam poszukać Aeirana. I Disandriel.
Znalazłam ich w jednym z gościnnych pokoi, który sobie zaklepała. Tłumaczyła mu coś z przejęciem, a on słuchał uważnie i nie przerywał. Odniosłam dziwne wrażenie, że zdążyła mu opowiedzieć całe swoje życie i wyjawić wszystkie szczegóły dotyczące tego zaklęcia nieśmiertelności, których nie poznała nawet Vylette.
- Jestem zawiedziona - oświadczyła na mój widok. - Udałam się do Aeirana samotnie i bohatersko, nie chcąc narażać cię na ewentualne nieprzyjemności, a tymczasem znalazłam zupełnie sensownego partnera do porządnej naukowej rozmowy!
- Trudno mi w to wątpić - zachichotałam. Mówiłam szczerą prawdę - jeśli cała ich rozmowa polegała na tym, że głównie ona mówiła, to... Aeiran tylko uniósł brew i to wystarczyło za cały komentarz.
- Wracając do tematu - Disa zwróciła się do niego ponownie. - Dałbyś radę cofnąć w czasie moje ciało, zostawiając umysł nietknięty? Wolałabym... Poza wszystkim innym, wolałabym później pamiętać, skąd się tu właściwie wzięłam. A słyszałam, że robiłeś coś podobnego już wcześniej...
- Robiłem - przyznał. - Ale z bardzo starą duszą w młodym ciele. Jej umysł był... dość poplątany - zamyślił się, a ja cieszyłam się w duchu, że Clayd tego nie słyszy. - Paradoksalnie ryzyko było wtedy mniejsze.
- Więc nie pomożesz mi? Jeśli nie jesteś pewien, to ja tym bardziej...
- Tego nie powiedziałem. Cofanie czasu zawsze jest ryzykowne, dlatego możemy pójść w drugą stronę. Pchnąć cię do przodu.
Disa przez chwilę siedziała w milczeniu, rozważając to, co właśnie usłyszała. A na jej twarzy malowało się coraz większe niedowierzanie.
- Tyle jeśli chodzi o sensowną rozmowę - odezwała się słabym, drżącym głosem. - Przeoczyłeś ten moment, kiedy mówiłam, że od ponad stu lat ani trochę się nie postarzałam?
- Obejdę to.
Te słowa obie nas przyprawiły o lekki wstrząs. Albo może trochę mniej niż lekki.
- Bez obrazy, ale - zaczęła jeszcze raz, już pewniejszym tonem, ale wolniej - to zaklęcie jest tak mocno wplątane w mój wzorzec, że każdy, kto choć trochę znał się na rzeczy, na ten widok łapał się za głowę i...
- Obejdę to - powtórzył Aeiran bez wahania.
Tym razem milczała dłużej. I wyglądała na mniej wstrząśniętą.
- Możecie zostawić mnie na chwilę samą? - poprosiła wreszcie. - Muszę to przemyśleć. I parę razy się uszczypnąć. To zbyt... zbyt proste.
Aeiran znów tylko uniósł brew - z jego punktu widzenia to wcale nie musiało być proste, choć dla niej, po tylu latach bezowocnych poszukiwań, tak to pewnie wyglądało - ja zaś otworzyłam drzwi i oboje wyszliśmy z pokoju.
- Przemyśli to - stwierdził z niezachwianą pewnością. - Mogę dodać jej najwyżej kilka lat, ale to już... Co? - urwał, widząc moją minę.
- Sama nie wiem. Spodziewałam się raczej, że usłyszę kazanie o naturze czasu - westchnęłam.
- Jesteś tutaj, zamiast w tamtym zamku. Ja też jestem już tutaj. Dlatego nie mam nastroju na narzekanie. - Jego słowa wcale nie rozjaśniły mi w głowie, a następne jeszcze bardziej zamąciły, z innego powodu: - Do twarzy ci w tym szlafroku, ale zanim skończę z tą dziewczyną, znajdź sobie jakąś suknię. Załatwiłem nam randkę na zeszłą noc i myślę, że lokalizacja ci się spodoba.
- Suknia oznacza bal, a to raczej twoje klimaty - prychnęłam. - Ale czekaj, jeśli na zeszłą noc, to już po... - Nie zdążyłam jednak dokończyć. Nie, nie powtórzył po raz kolejny tego, co mówił Disie. Po prostu odpowiedział mi długim, stęsknionym (i wytęsknionym) pocałunkiem i tym rzadkim uśmiechem, z którym wygląda jakby miał zamiar rzucić wyzwanie światom. I zwyciężyć.
A kiedy drzwi do pokoju Disy się za nim zamknęły, nie mogłam nie zastanawiać się, co takiego skłoniło Aeirana do takiego lekceważenia swoich własnych zasad. I co to miało wspólnego z jego wizytą w zamku Nadzieja.
18 XII
Rana zadana mi przez Nemmilara zagoiła się, ale pozostała po niej mała blizna. To dziwne, bo zwykle moje ciało regeneruje się tak dokładnie, że nie sposób poznać, gdzie i czym oberwało. W dodatku blizna błyszczy jak posypana gwiezdnym pyłem. Może powinno mnie to zaniepokoić, ale na razie czuję się zdrowa jak ryba.
Oczywiście zatroskana Vylette przysłała doktor Evestę, żeby mnie zbadała, ta zaś orzekła, że nic mi nie dolega, i wyglądała przy tym na rozczarowaną. Może nie jest specjalistką od biologii demonów, ale chyba chciałaby nią zostać, a gdybym oberwała mocniej, miałaby okazję popastwić się nade mną porządnie.
Chwilowo wynajęliśmy pokoje w zajeździe, gdzie mogliśmy porządnie wypocząć i zastanowić się, co dalej. Moi towarzysze chyba jeszcze nie do końca przyzwyczaili się, że mogą iść, dokąd chcą; ja zresztą też nie, ale mogłam przynajmniej zająć się czytaniem i odpowiadaniem na listy, które zbyt długo krążyły w międzysferze, czekając aż je odbiorę.
A dziś, akurat kiedy kończyłam opisywać wydarzenia ostatnich dni, do pokoju wślizgnęła się Disa. Stanęła pod ścianą z dość niepewnym wyrazem twarzy, jakby nie zajmowała tego pokoju razem ze mną, tylko była intruzem.
- Muszę to wszystko przemyśleć - powiedziała wyjątkowo powściągliwym tonem.
- Co dokładnie? - odłożyłam zeszyt i uśmiechnęłam się do niej.
- Wszystko... Siebie. Vylette mówi, że nawet ona woli nie ryzykować zdejmowania ze mnie tego zaklęcia, a jeśli chcę je obejść, to albo zabawą z czasem, albo...
Nie popędzałam jej. Czekałam.
- Albo znalezieniem sobie nowego ciała! - wykrzyknęła nagle. - Takiego niezaklętego! Co ja jestem, nekromantka?!
- Takie czary podchodzą chyba raczej pod szamanizm...
- Mniejsza o to! A jeśli nie zdołam się przystosować do nowego ciała?... Nie wiem, nowy mózg nie pomieści mojej wybitnej inteligencji? Nie będę mogła więcej czarować?
Pokiwałam głową, bo rozumiałam jej dylemat. Tak samo niepokoiłam się o Vanny, której obecne ciało było co prawda zadziwiająco zgrane z duszą, ale... jednak nie jej własne. I gdybym spotkała kogoś, kto posiadł zdolność takiego "przeszczepu" duszy, wolałabym jednak trzymać się z daleka.
- Mówisz, jakby nie dała ci wyboru - zauważyłam.
- Nie, tylko jeszcze bardziej namieszała mi w głowie. Zasugerowała, że mogę się zwrócić do kapłanów w Solen, jak przypomniałam sobie zachowanie Edge'a po wizycie u nich, to chyba nie chcę. Ale zasugerowała jeszcze, żebym... no. Cóż.
- Wybrała się ze mną, bo znam kogoś, kto manipuluje czasem.
- Jasnowidzka się znalazła - prychnęła. - Wiem, domyślam się, co o tym sądzisz. Nie byłam najlepszą towarzyszką podróży, więc raczej...
- Ale za to interesującą.
- Jasne, że... Ej! - zobaczyła, że chichoczę, i tupnęła nogą.
- Nie obiecuję, co z tego wyniknie, ale chętnie cię ze sobą zabiorę - obiecałam, próbując stłumić śmiech. - Nie lubię porzucać moich postaci z potencjałem przed rozwiązaniem akcji.
- To zabrzmiało dość złowieszczo. Jakbyś zamierzała opisać mnie w swoich kronikach.
- A może właśnie to zrobię? Nie chcesz być sławna? - roześmiałam się znowu, kiedy podbiegła i usiłowała wyrwać mi poduszkę, choć przecież jej własne łóżko stało obok. Nasza szamotanina trwała jednak krótko, bo prosto na głowę Disy spadła wiadomość. Od Aeirana.
- Dobre wyczucie - powiedziałam, rozwijając zrolowany pergamin. Co prawda nie byłam tak do końca pewna jego reakcji na propozycję nie do odrzucenia, którą zamierzałam mu złożyć w imieniu Disy, ale z drugiej strony, co mi zrobi? Wyśle spać na kanapę? Na pewno nie.
Witaj z powrotem. Wszyscy czekamy na Rozdrożu. Wyśpij się na zapas - brzmiała wiadomość, która spokojnie zmieściłaby się na małej karteczce. Uśmiechnęłam się szeroko, skubiąc wargami róg pergaminu. Czyżbym zaczynała zmieniać się w Pokrzywę?
- Niepokojący ten twój uśmiech - oceniła Disandriel bezbłędnie.
- Chcesz wybrać się w kolejne miejsce, w które być może nie uwierzysz? - uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
- Jeśli to się wiąże z rozwiązaniem mojego problemu, to chyba muszę. A czekaj - przypomniała sobie. - A chłopaki?
- Zapytaj ich - zaproponowałam, prędko zapisując na odwrocie wiadomości od Aeirana, że przybywam i proszę o konie. Po co marnować dobry pergamin? - Oczywiście mają teraz wolną rękę, ale stamtąd będzie im łatwiej ruszyć dalej... Dokądkolwiek zechcą.
Siedziba mojej kuzynki jak zwykle o tej porze roku przypominała... chociaż nie, ona zawsze przypomina domek z baśni. Ale tym razem była to baśń zimowa. W oknach wymalowane mrozem kwiaty, drzewa i ogród całe pokryte szronem, a nad jeziorem snuła się delikatna mgiełka. Śniegu na razie brakowało, ale powietrze przyjemnie szczypało w nos. Nad nami dziwne, obce gwiazdy świeciły jeszcze jaśniej niż zwykle i Disandriel przyglądała się im podejrzliwie. Cuan z zaciekawieniem - i chyba nadzieją - przyglądał się zawieszonym tu i ówdzie portalom. Edge po prostu się przyglądał.
Otworzyła nam rozpromieniona Andrea, która na widok nadprogramowej liczby gości od razu zdecydowała - nie dając im czasu na wyrażenie swojego zdania - że muszą zostać do Gwiazdki. Zanim pomknęła zrobić herbatę, zaprowadziła nas do salonu, wyjaśniając po drodze, że Blue wybrał się do Carnetii, więc pewnie nieprędko wróci a Rick siedzi przy komputerze i nie trzeba się nim przejmować. Właściwie szkoda, że nie było Blue, bo może pokazałby Cuanowi jakiś portal do nowego miejsca... Chociaż na ile go znam, lepiej się nie zastanawiać, jakie byłoby to miejsce.
W salonie zastałam niecodzienny widok - na poduszkach rozłożonych na perskim dywanie od Tenki rozsiedli się Vanny, Aeiran i dzieciaki, rżnąc w brydża (?) jak starzy szulerzy. Nie wiedziałam, czy się roześmiać, czy pacnąć w czoło. Albo ich pacnąć. Na szczęście zauważył mnie Tenari i podfrunął, żeby się przywitać, a następnie przyjrzeć się dobrze reszcie gości. Miałam niepokojące wrażenie, że w tym czasie zajrzał im do głów i wszystkiego się o nich dowiedział... ale chyba nie potrafiłby tego zrobić bez ich wiedzy? To straszne, że nie wiem tego na pewno. W każdym razie nie wyglądali, jakby coś poczuli.
- A teraz usiądziecie sobie wygodnie i wszystko nam opowiecie - oznajmiła nam Vanny po przywitaniu, wymianie uprzejmości i wyściskaniu każdego, kto zasłużył.
- Niech oni opowiadają, ja dla odmiany zamierzam trochę pomilczeć - prychnęłam i uśmiechnęłam się do Aeirana, który objął mnie ramieniem. Niestety popatrzył na mnie jakimś takim nieobecnym wzrokiem i zaraz przeniósł spojrzenie na Edge'a, kierującego się w stronę fotela. Zanim usiadł, podchwycił to spojrzenie... i skinął głową, a w jego oczach coś błysnęło. Aeiran odwzajemnił to skinienie, ale była w tym geście raczej odpowiedź na niezadane pytane, niż pozdrowienie. Żaden z nich nie odezwał się jednak ani słowem.
To była dziwna scena, zwłaszcza że to Disa miała sprawę do Aeirana, a nie Edge... o ile wiedziałam. A może wcale nie wiedziałam. Na razie jednak nie wypytywałam, tylko przysłuchiwałam się relacji z naszych podróży, którą zaczął zdawać Cuan, wyraźnie czujący się na Rozdrożu jak u siebie (niech go licho). Choć oczywiście Disa wtrącała swoje trzy grosze co chwilę.
Okazja do rozmowy z Aeiranem sam na sam przyszła później, kiedy wyszliśmy podziwiać zimowy krajobraz (Vanny na tę okazję przebrała się w kimono, co zajęło jej sporo czasu).
- Pora wyruszyć do zamku Nadzieja - stwierdził z niechęcią, zanim jeszcze zdążyłam zadać pytanie.
- Jeszcze czego! - zaprotestowałam, przerażona wizją opowiadania panu zamku, jak to spotkałam jego brata i co z tego wynikło. - Nigdzie nie jadę.
- Całe szczęście. Ja też nie chcę, żebyś tam jechała - uspokoił mnie. - Sam się tam wybiorę. Jest pewna niedokończona sprawa...
Jak na komendę otworzyła mi się właściwa szufladka w pamięci.
- Dziewczyna, którą tam przywieźliście w styczniu? - wykrztusiłam. - Theaia?
Uśmiechnął się lekko na potwierdzenie.
- Ale to się nie zgadza! Przecież ona wyszła z Szarych Światów w styczniu, a Edge... - urwałam, nagle zakłopotana. Czy Edge kiedykolwiek wspomniał, ile minęło czasu, odkąd tam był? Nie mogłam sobie przypomnieć.
- Czas w Szarych nie płynie jednolicie - wyjaśnił Aeiran, a raczej uważał, że wyjaśnia. - A w świecie, w którym stoi zamek, chyba też inaczej... Jednego jestem pewien: ona musiała zaczekać aż do teraz.
- Skoro tak... Ale skąd w ogóle wiedziałeś, kogo i kiedy szukać?!
- A skąd ty znasz niektóre wątki pewnych opowieści jeszcze zanim się rozpoczną? - pogłaskał mnie po policzku z rozbawieniem. - Miałem przeczucie, że ci dwoje są w jakiś sposób ważni, ale w jaki - to jeszcze się okaże. Wiem tylko, że ma to coś wspólnego z czasem. Może właśnie ty to odkryjesz?
- Nie pocieszyłeś mnie - mruknęłam, ale przytuliłam się do niego. W porządku, mogłam przyjąć takie wyjaśnienie, ale w żaden sposób nie tłumaczyło, skąd wiedział to Edge. I na ile go poznałam, wątpiłam, że wyciągnę z niego odpowiedź.
Nie zatrzymywałam Aeirana dłużej - im szybciej ruszy do tego absurdalnego zamku, tym szybciej stamtąd wróci, prawda? Odprowadzałam go wzrokiem, kiedy odjeżdżał konno drogą z gwiezdnego pyłu, prosto do jednego z portali.
- Planowaliście na dzisiaj jakąś całonocną imprezę? - zwróciłam się do Vanny, ciągle zamyślona.
- Nic o tym nie wiem - zdziwiła się. - A co, chciałabyś?
- Chciałabym go udusić - westchnęłam tylko.
Oczywiście zatroskana Vylette przysłała doktor Evestę, żeby mnie zbadała, ta zaś orzekła, że nic mi nie dolega, i wyglądała przy tym na rozczarowaną. Może nie jest specjalistką od biologii demonów, ale chyba chciałaby nią zostać, a gdybym oberwała mocniej, miałaby okazję popastwić się nade mną porządnie.
Chwilowo wynajęliśmy pokoje w zajeździe, gdzie mogliśmy porządnie wypocząć i zastanowić się, co dalej. Moi towarzysze chyba jeszcze nie do końca przyzwyczaili się, że mogą iść, dokąd chcą; ja zresztą też nie, ale mogłam przynajmniej zająć się czytaniem i odpowiadaniem na listy, które zbyt długo krążyły w międzysferze, czekając aż je odbiorę.
A dziś, akurat kiedy kończyłam opisywać wydarzenia ostatnich dni, do pokoju wślizgnęła się Disa. Stanęła pod ścianą z dość niepewnym wyrazem twarzy, jakby nie zajmowała tego pokoju razem ze mną, tylko była intruzem.
- Muszę to wszystko przemyśleć - powiedziała wyjątkowo powściągliwym tonem.
- Co dokładnie? - odłożyłam zeszyt i uśmiechnęłam się do niej.
- Wszystko... Siebie. Vylette mówi, że nawet ona woli nie ryzykować zdejmowania ze mnie tego zaklęcia, a jeśli chcę je obejść, to albo zabawą z czasem, albo...
Nie popędzałam jej. Czekałam.
- Albo znalezieniem sobie nowego ciała! - wykrzyknęła nagle. - Takiego niezaklętego! Co ja jestem, nekromantka?!
- Takie czary podchodzą chyba raczej pod szamanizm...
- Mniejsza o to! A jeśli nie zdołam się przystosować do nowego ciała?... Nie wiem, nowy mózg nie pomieści mojej wybitnej inteligencji? Nie będę mogła więcej czarować?
Pokiwałam głową, bo rozumiałam jej dylemat. Tak samo niepokoiłam się o Vanny, której obecne ciało było co prawda zadziwiająco zgrane z duszą, ale... jednak nie jej własne. I gdybym spotkała kogoś, kto posiadł zdolność takiego "przeszczepu" duszy, wolałabym jednak trzymać się z daleka.
- Mówisz, jakby nie dała ci wyboru - zauważyłam.
- Nie, tylko jeszcze bardziej namieszała mi w głowie. Zasugerowała, że mogę się zwrócić do kapłanów w Solen, jak przypomniałam sobie zachowanie Edge'a po wizycie u nich, to chyba nie chcę. Ale zasugerowała jeszcze, żebym... no. Cóż.
- Wybrała się ze mną, bo znam kogoś, kto manipuluje czasem.
- Jasnowidzka się znalazła - prychnęła. - Wiem, domyślam się, co o tym sądzisz. Nie byłam najlepszą towarzyszką podróży, więc raczej...
- Ale za to interesującą.
- Jasne, że... Ej! - zobaczyła, że chichoczę, i tupnęła nogą.
- Nie obiecuję, co z tego wyniknie, ale chętnie cię ze sobą zabiorę - obiecałam, próbując stłumić śmiech. - Nie lubię porzucać moich postaci z potencjałem przed rozwiązaniem akcji.
- To zabrzmiało dość złowieszczo. Jakbyś zamierzała opisać mnie w swoich kronikach.
- A może właśnie to zrobię? Nie chcesz być sławna? - roześmiałam się znowu, kiedy podbiegła i usiłowała wyrwać mi poduszkę, choć przecież jej własne łóżko stało obok. Nasza szamotanina trwała jednak krótko, bo prosto na głowę Disy spadła wiadomość. Od Aeirana.
- Dobre wyczucie - powiedziałam, rozwijając zrolowany pergamin. Co prawda nie byłam tak do końca pewna jego reakcji na propozycję nie do odrzucenia, którą zamierzałam mu złożyć w imieniu Disy, ale z drugiej strony, co mi zrobi? Wyśle spać na kanapę? Na pewno nie.
Witaj z powrotem. Wszyscy czekamy na Rozdrożu. Wyśpij się na zapas - brzmiała wiadomość, która spokojnie zmieściłaby się na małej karteczce. Uśmiechnęłam się szeroko, skubiąc wargami róg pergaminu. Czyżbym zaczynała zmieniać się w Pokrzywę?
- Niepokojący ten twój uśmiech - oceniła Disandriel bezbłędnie.
- Chcesz wybrać się w kolejne miejsce, w które być może nie uwierzysz? - uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
- Jeśli to się wiąże z rozwiązaniem mojego problemu, to chyba muszę. A czekaj - przypomniała sobie. - A chłopaki?
- Zapytaj ich - zaproponowałam, prędko zapisując na odwrocie wiadomości od Aeirana, że przybywam i proszę o konie. Po co marnować dobry pergamin? - Oczywiście mają teraz wolną rękę, ale stamtąd będzie im łatwiej ruszyć dalej... Dokądkolwiek zechcą.
Siedziba mojej kuzynki jak zwykle o tej porze roku przypominała... chociaż nie, ona zawsze przypomina domek z baśni. Ale tym razem była to baśń zimowa. W oknach wymalowane mrozem kwiaty, drzewa i ogród całe pokryte szronem, a nad jeziorem snuła się delikatna mgiełka. Śniegu na razie brakowało, ale powietrze przyjemnie szczypało w nos. Nad nami dziwne, obce gwiazdy świeciły jeszcze jaśniej niż zwykle i Disandriel przyglądała się im podejrzliwie. Cuan z zaciekawieniem - i chyba nadzieją - przyglądał się zawieszonym tu i ówdzie portalom. Edge po prostu się przyglądał.
Otworzyła nam rozpromieniona Andrea, która na widok nadprogramowej liczby gości od razu zdecydowała - nie dając im czasu na wyrażenie swojego zdania - że muszą zostać do Gwiazdki. Zanim pomknęła zrobić herbatę, zaprowadziła nas do salonu, wyjaśniając po drodze, że Blue wybrał się do Carnetii, więc pewnie nieprędko wróci a Rick siedzi przy komputerze i nie trzeba się nim przejmować. Właściwie szkoda, że nie było Blue, bo może pokazałby Cuanowi jakiś portal do nowego miejsca... Chociaż na ile go znam, lepiej się nie zastanawiać, jakie byłoby to miejsce.
W salonie zastałam niecodzienny widok - na poduszkach rozłożonych na perskim dywanie od Tenki rozsiedli się Vanny, Aeiran i dzieciaki, rżnąc w brydża (?) jak starzy szulerzy. Nie wiedziałam, czy się roześmiać, czy pacnąć w czoło. Albo ich pacnąć. Na szczęście zauważył mnie Tenari i podfrunął, żeby się przywitać, a następnie przyjrzeć się dobrze reszcie gości. Miałam niepokojące wrażenie, że w tym czasie zajrzał im do głów i wszystkiego się o nich dowiedział... ale chyba nie potrafiłby tego zrobić bez ich wiedzy? To straszne, że nie wiem tego na pewno. W każdym razie nie wyglądali, jakby coś poczuli.
- A teraz usiądziecie sobie wygodnie i wszystko nam opowiecie - oznajmiła nam Vanny po przywitaniu, wymianie uprzejmości i wyściskaniu każdego, kto zasłużył.
- Niech oni opowiadają, ja dla odmiany zamierzam trochę pomilczeć - prychnęłam i uśmiechnęłam się do Aeirana, który objął mnie ramieniem. Niestety popatrzył na mnie jakimś takim nieobecnym wzrokiem i zaraz przeniósł spojrzenie na Edge'a, kierującego się w stronę fotela. Zanim usiadł, podchwycił to spojrzenie... i skinął głową, a w jego oczach coś błysnęło. Aeiran odwzajemnił to skinienie, ale była w tym geście raczej odpowiedź na niezadane pytane, niż pozdrowienie. Żaden z nich nie odezwał się jednak ani słowem.
To była dziwna scena, zwłaszcza że to Disa miała sprawę do Aeirana, a nie Edge... o ile wiedziałam. A może wcale nie wiedziałam. Na razie jednak nie wypytywałam, tylko przysłuchiwałam się relacji z naszych podróży, którą zaczął zdawać Cuan, wyraźnie czujący się na Rozdrożu jak u siebie (niech go licho). Choć oczywiście Disa wtrącała swoje trzy grosze co chwilę.
Okazja do rozmowy z Aeiranem sam na sam przyszła później, kiedy wyszliśmy podziwiać zimowy krajobraz (Vanny na tę okazję przebrała się w kimono, co zajęło jej sporo czasu).
- Pora wyruszyć do zamku Nadzieja - stwierdził z niechęcią, zanim jeszcze zdążyłam zadać pytanie.
- Jeszcze czego! - zaprotestowałam, przerażona wizją opowiadania panu zamku, jak to spotkałam jego brata i co z tego wynikło. - Nigdzie nie jadę.
- Całe szczęście. Ja też nie chcę, żebyś tam jechała - uspokoił mnie. - Sam się tam wybiorę. Jest pewna niedokończona sprawa...
Jak na komendę otworzyła mi się właściwa szufladka w pamięci.
- Dziewczyna, którą tam przywieźliście w styczniu? - wykrztusiłam. - Theaia?
Uśmiechnął się lekko na potwierdzenie.
- Ale to się nie zgadza! Przecież ona wyszła z Szarych Światów w styczniu, a Edge... - urwałam, nagle zakłopotana. Czy Edge kiedykolwiek wspomniał, ile minęło czasu, odkąd tam był? Nie mogłam sobie przypomnieć.
- Czas w Szarych nie płynie jednolicie - wyjaśnił Aeiran, a raczej uważał, że wyjaśnia. - A w świecie, w którym stoi zamek, chyba też inaczej... Jednego jestem pewien: ona musiała zaczekać aż do teraz.
- Skoro tak... Ale skąd w ogóle wiedziałeś, kogo i kiedy szukać?!
- A skąd ty znasz niektóre wątki pewnych opowieści jeszcze zanim się rozpoczną? - pogłaskał mnie po policzku z rozbawieniem. - Miałem przeczucie, że ci dwoje są w jakiś sposób ważni, ale w jaki - to jeszcze się okaże. Wiem tylko, że ma to coś wspólnego z czasem. Może właśnie ty to odkryjesz?
- Nie pocieszyłeś mnie - mruknęłam, ale przytuliłam się do niego. W porządku, mogłam przyjąć takie wyjaśnienie, ale w żaden sposób nie tłumaczyło, skąd wiedział to Edge. I na ile go poznałam, wątpiłam, że wyciągnę z niego odpowiedź.
Nie zatrzymywałam Aeirana dłużej - im szybciej ruszy do tego absurdalnego zamku, tym szybciej stamtąd wróci, prawda? Odprowadzałam go wzrokiem, kiedy odjeżdżał konno drogą z gwiezdnego pyłu, prosto do jednego z portali.
- Planowaliście na dzisiaj jakąś całonocną imprezę? - zwróciłam się do Vanny, ciągle zamyślona.
- Nic o tym nie wiem - zdziwiła się. - A co, chciałabyś?
- Chciałabym go udusić - westchnęłam tylko.
16 XII
No dobrze, postać w czarnej opończy to jedno, ale Nindë była również obwieszona naszymi rzeczami, które musieliśmy szybko z niej zdjąć. Inaczej bez końca przechwalałaby się, jak to uciekła przed strażą i pędziła przez międzysferę nie gubiąc niczego. Zanim przyszliśmy, zdążyła o tym opowiedzieć wszystkim zebranym pensjonarkom. Dwa razy.
- Ale skąd wiedziałaś, co robić, skoro rozdzieliłaś się z Violet i Cloverem? - nie mogłam wyjść z zaskoczenia. - I tak łatwo znalazłaś to, co należało?
- Ot, jakoś tak po drodze spotkałam złodzieja - Nindë potrząsnęła grzywą; widać było, że jest zadowolona z siebie. - Chował się w kącie z tymi wszystkimi bagażami i mieczem, więc go kopnęłam.
- Ale to był nasz złodziej! Po naszej stronie! - podłamałam się lekko. Ciekawe, którego z nich tak urządziła.
- Teraz to sama o tym wiem. Ale chyba nie żywił urazy, skoro dołożył mi jeszcze ten prezent - machnęła głową w kierunku leżącego już na ziemi "prezentu", nad którym pochylali się profesor Nentris i doktor Evesta. Najwyraźniej zastanawiali się, co mu wlać do gardła, żeby odzyskał przytomność. I może żeby po odzyskaniu przytomności nie zrobił od razu czegoś głupiego. Niby nie miał przy sobie broni, ale najprawdopodobniej miał magię...
- Zdecydowanie musimy się gdzieś razem wybrać - stwierdziła Vylette. - Nie żebym tutaj narzekała na nudę, ale przygody z tobą zawsze są najbardziej absurdalne.
Przywrócony do przytomności Nemmilar rozsiadł się w fotelu w gabinecie dyrektora. Podobny do siostry, wysoki i o ostrych rysach, całkiem nieźle odgrywał pana sytuacji, choć przecież było nas pięcioro i mieliśmy broń. Tymczasem przyjrzał się moim przymusowym towarzyszom jak interesującym zwierzątkom, zupełnie zignorował Vylette, a na mój widok uśmiechnął się krzywo.
- Kto by pomyślał, że Thanderil może mieć rację? - przemówił wreszcie. - Po co władcom zamku Nadzieja tarcza naszej księżnej? Jeśli chcieliście wywołać wojnę, istnieją łatwiejsze sposoby...
Przez chwilę stałam osłupiała, próbując zrozumieć, o czym on mówi. Niestety, kiedy już to rozgryzłam, wcale nie było mi z tym lepiej.
- ...A jeśli chodziło tylko o tarczę, nie musiałaś zjawiać się osobiście. Wystarczyliby twoi złodzieje.
- Czy ja źle słyszę? - wykrztusiłam. - Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, twoja siostra nałożyła na mnie geas i tylko dlatego zjawiłam się w waszym zamku. A złodzieje działali na własną rękę - dokończyłam, starając się brzmieć przekonująco. Bo kto jeszcze niedawno mówił do Pokrzywy coś tam o "naszym" złodzieju?
- Oczywiście - Nemmilar powoli pokiwał pokrytą wzorami głową. - To wszystko wielkie nieporozumienie, zgadza się? I porwaliście mnie... po to tylko, żeby to wyjaśnić?
- Nie, po to, żebyś to ty nam wszystko wyjaśnił - odparowała Disandriel. - I przy okazji zdjął z nas ten idiotyczny czar.
- I tak chcecie mnie przekonać? Groźbami?
- Jeszcze nikt w tym towarzystwie nie zaczął ci grozić - zniecierpliwiła się Vylette. - Może przemiana w dżdżownicę dobrze ci zrobi.
Uniosła swoje magiczne berło zwieńczone gwiazdką w taki sposób, jakby zamierzała wyrżnąć kapłana przez łeb, a nie rzucić zaklęcie. Nemmilar chyba dopiero teraz zauważył jej obecność i podniósł się z fotela, unosząc dłonie, jakby do rzucenia zaklęcia. Na ten widok Disa prędko otoczyła go barierą, mającą chronić... Vylette przed nim? Czy odwrotnie?
- Za pozwoleniem - zwrócił się do niej Edge. - Proszę się nie wtrącać. To nie pani problem.
- Póki okupujecie moją szkołę, to jest mój problem - obruszyła się. - Najlepiej przestańcie się z nim tak cackać. Może po prostu poproszę Andante, żeby uwarzył jakiś eliksir posłu... kooperatywności?
- Lepiej nie - mitygował ją Cuan. - Przecież dopiero go docuciliśmy.
Ja tymczasem przycupnęłam na dywanie naprzeciwko Nemmilara i postukałam palcem w barierę ochronną.
- Wyjaśnijmy coś sobie: nie mam żadnych zatargów z twoim księciem - powiedziałam tak spokojnie, jak tylko potrafiłam. - Ale dopóki nie zdejmiesz z nas geas, nie będę w stanie odstawić cię do domu.
Mówiłam absolutną prawdę, bowiem Pokrzywę odesłałam prewencyjnie na Rozdroże, a Vylette nie znała drogi do zamku Przeciwność. Niestety blady jegomość nie dawał sobie przemówić do rozsądku:
- Ależ to żaden problem, wystarczy, że wrócimy wszyscy razem. W końcu jeszcze nie wywiązaliście się z umowy.
- Za pozwoleniem, z nikim się nie umawiałam. Nemhathir nałożyła mi tę smycz bez mojej zgody.
- A także bez mojej - dodał Edge, patrząc na niego nieżyczliwie. - Gdybym o tym wiedział, zażądałbym pisemnego potwierdzenia. Zresztą nie mam po co wracać do Szarych Światów, skoro Theai już tam nie ma.
O? Już prawie byłam gotowa machnąć ręką na Nemmilara i podrążyć trochę temat, gdy nagle Disandriel jednym gestem usunęła barierę. Przybrała wygląd bogini wojny - lub zemsty - i groźną minę.
- A ja nie zamierzam pchać się po życzenie, które i tak miałoby powędrować do twojego księcia! Za kogo on się ma, żeby przychodzić na gotowe?
- Nie mówiąc już o tym, że tylko jedno z nas miało przeżyć - Cuan puścił już Vylette i znów wyglądał na oazę spokoju.
- To akurat zwykły przesąd - Nemmilar pokręcił głową ze śmiechem, ale kiedy spojrzał na mnie, natychmiast spoważniał. - Niech będzie, królowo. Wiem, kiedy należy się poddać. Ale w zamian odeślesz mnie do świata mojej siostry i mojego. Zbyt długo mnie tam nie było.
- Jestem pewna, że będziecie mieli sobie sporo do powiedzenia - podniosłam się z dywanu i wzruszyłam ramionami. - Tylko więcej nie nazywaj mnie tak, jak przed chwilą.
- Więc jak? Demonie? - zapytał ironicznie. - Powinnaś się cieszyć. Gdyby nie chronił cię tytuł, rozmówiłbym się z tobą jak z każdym innym demonem, którego...
- Milcz - przerwało mu nagle jedno krótkie słowo, za którym już po chwili popłynął cały potok kolejnych. - Mamy już serdecznie dość tych waszych spisków, więc jeśli nie chcesz dodatkowo oberwać, będziesz się do niej zwracał tak, jak sobie tego zażyczy. To jest Madelyn Igneid Yumeni Al'Wedd, autorka kronik Czterech Mórz i upadku Dis, i wielu innych. Może sobie być demonem, ale widziała więcej niż ty kiedykolwiek zobaczysz i będziesz ją traktował z należnym jej szacunkiem, ROZUMIEMY SIĘ?!
Stałam jak wryta słuchając tej przemowy. Jeszcze po Vylette mogłabym się spodziewać takiej przemowy, ale po Disandriel?
- No co? - zauważyła moje osłupienie i wyszczerzyła ząbki. - Mam oczy i uszy. Słuchałam twoich opowieści i czytałam kiedyś o tych Czterech Morzach w liczbie trzech. Choć nie bardzo w nie wierzę.
Ze wszystkich reakcji, jakie przyszły mi do głowy, wybrałam parsknięcie śmiechem jako najmniej idiotyczne.
Nemmilar przez chwilę wyglądał na przytłoczonego gradem słów Disy, ale szybko odzyskał panowanie nad sobą.
- Potrzebuję czasu i miejsca na odprawienie rytuału - powiedział spokojnie. - Tyle chyba mam prawo wymagać?
Miejsce się znalazło - naprędce posprzątana stołówka, którą otoczono zaklęciami ochronnymi, a stoły odsunięto pod ściany. Nemmilar krążył po niej, rysując na podłodze rytualne symbole i szepcząc coś do siebie.
- I jak, niczego nie zgubiłeś? - szepnęłam do Edge'a, widząc, że uważnie bada zawartość swojej torby.
- Tym razem nie - stwierdził enigmatycznie, ale nie wyglądał jakby go to pocieszyło. - Niestety wciąż nie mam okazji oddać tych rzeczy ich prawowitym właścicielkom.
- A ile ich jest?
- Jak widzisz, całkiem sporo. Nie licząc destabilizatora, samych przyborów do makijażu jest...
- Nie drocz się. Wiesz, o co pytam.
- Wiem - uśmiechnął się kwaśno i zapiął torbę. - Dwie.
- I co? Chciałeś pójść na Wyzwanie, żeby życzyć sobie nie musieć już zajmować się cudzym bagażem? - w tym momencie mówiłam głupoty, ale coraz bardziej irytowało mnie, że Edge wciąż unika rozmowy na ten temat. Może i nie był w tym o wiele gorszy od Disy, że o Cuanie już nie wspomnę, ale akurat miałam go pod ręką i nie zamierzałam tak łatwo puścić.
- Nie chciałem. Mówiłem już przecież, że nie mam życzenia... Ale Theaia nie mogła tam pójść beze mnie.
- Theaia?
- Moja asystentka. To było jej życzenie. I zanim spytasz: nie, ja też go nie znam, choć chyba mogę się domyślić
- To o nią ci chodziło, a nie o wyzwanie? To niespodziewanie... rycerskie.
- To takie dziwne? - zirytował się. - Wiesz, ile czasu i nerwów zajęłoby szukanie kogoś na jej miejsce? Poza tym była przy mnie odkąd skończyłem trzynaście lat, więc zdążyliśmy się do siebie przyzwyczaić.
Słuchałam go z niedowierzaniem, ale i z zainteresowaniem. Nemmilar mógłby w tym momencie nasłać na nas coś z tego swojego pentagramu albo zwalić nam dach na głowę, a ja być może nie zwróciłabym uwagi. Na szczęście Vylette i Disa pilnowały.
- Przynajmniej wiem, że nadal żyje - Edge mówił dalej, a w jego głosie brzmiała większa troska niż być może chciał przyznać. - Ci spirytyści ze świątyni to potwierdzili. Choć poza tym mówili same niedorzeczności.
- Tego, że nie ma jej już w Szarych Światach, też się od nich dowiedziałeś?
- Nie... - zawahał się. - Tak - poprawił już pewniej.
- Co? To jak w końcu?
- Możecie być przez chwilę cicho? - dobiegło nas od strony Disandriel, siedzącej razem z Cuanem przy innym stole. - Psujecie nastrój.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że salę wypełnia mgła, a kapłan kiwa na mnie dłonią, szepcząc przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Nie bez wahania wyszłam na środek i stanęłam w pentagramie, a wtedy Nemmilar położył mi dłoń na czole i powiedział coś w dziwnym, sykliwym języku. Rytuał wykonany przez jego siostrę wyglądał nieco inaczej, ale cóż, zdejmowanie geas mogło się różnić od jego nakładania. I rzeczywiście, po chwili poczułam, że coś ze mnie opada - jakbym do tej pory była owinięta w chustę i dopiero teraz się z niej wyplątała. Koronkową chustę, żeby móc oddychać, ale mimo wszystko niewygodną...
Przymknęłam oczy, ciesząc się tym doznaniem.
I nagle w drugiej dłoni kapłana pojawiło się kryształowe ostrze, które z pewnością wbiłby mi w szyję, gdybym nie zrobiła uniku. Całe szczęście, że instynkt jeszcze mi się do cna nie stępił. Ostrze wyparowało, a ja złapałam się za lewe ramię, w którym była teraz malownicza wystrzępiona dziura. Szczypało.
Edge wyciągnął pistolet, Disa zaczęła inkantować zaklęcie, ale to Vylette zadziałała najszybciej. Bez przygotowania, bez słów, cisnęła w stronę Nemmilara coś, co wyglądało jak strzała kwasu i wylądowało na jego twarzy. Z sykiem.
- Warto było spróbować - powiedział, ledwo zwracając uwagę, że został zaatakowany. - Przynajmniej trochę mnie to zrehabilituje.
- Skoro tak twierdzisz - mruknęłam, otwierając pod nim portal. - Przekaż siostrze, że jej pieśń nie zadziałała.
Kiedy kapłan efektownie zapadł się pod ziemię, wszyscy inni podbiegli, żeby okazać mi swoją troskę. Albo popatrzeć, jak się fajnie strzępię.
- Zostaw, to na mnie nie zadziała - odsunęłam dłoń Disy, gotowej rzucić uzdrawiający czar. - Wystarczy trochę czasu, a załata się samo.
- A jeśli w tym świństwie była trucizna? Albo, nie wiem, zaklęcie rozpraszające astral?!
- A, wtedy się nie załata - uśmiechnęłam się, mniej świadoma swojej rany, a bardziej tego, że udało mi się otworzyć portal tam, gdzie zechciałam, bez żadnego przymusu. Pozwoliłam jeszcze podprowadzić się do najbliższego krzesła i już, już sięgałam do międzysfery, po prostu dlatego, że wreszcie mogłam. Nic już nie tłumiło moich zdolności, a w mojej głowie nie siedzą już intruzi (bez obrazy).
A po chwili na moje kolana spadło kilka listów. Ciekawe, od jak dawna krążyły...
- O nie!! - wrzasnęła mi w ucho Vylette, próbując porwać dwa z nich. Złapałam je w ostatniej chwili.
- Czemu panikujesz, niewiasto? Przecież widzę twój charakter pisma.
- I na tym poprzestańmy! Sama ci wszystko opowiem!
- To mi zalatuje autocenzurą - puściłam jej listy, aż się zatoczyła, i podniosłam inny. - O, a ten jest od Egberta.
- Ten też rekwiruję!
- Wynocha. Nie czyta się cudzej korespondencji. Zresztą tam jest tylko pytanie, czy w końcu raczę podesłać mu jakiś nowy tekst. Wiem, bo mi powiedział.
- Na pewno? - spytała takim tonem, jakby to była zła wiadomość. - Spotkałaś go w Solen?
- No, przecież mówiłam, że to on mi ciebie polecił.
- A widział się już z tą... konkurentką?
- Kiedy z nim rozmawiałam, jeszcze nie. Zresztą poetka liryczna to nie konkurentka, to inna kategoria.
- No, nie wiem - nadal wyglądała na nieprzekonaną, ale nic na to nie odpowiedziałam, bo najzwyczajniej, najgłupiej zemdlałam.
- Ale skąd wiedziałaś, co robić, skoro rozdzieliłaś się z Violet i Cloverem? - nie mogłam wyjść z zaskoczenia. - I tak łatwo znalazłaś to, co należało?
- Ot, jakoś tak po drodze spotkałam złodzieja - Nindë potrząsnęła grzywą; widać było, że jest zadowolona z siebie. - Chował się w kącie z tymi wszystkimi bagażami i mieczem, więc go kopnęłam.
- Ale to był nasz złodziej! Po naszej stronie! - podłamałam się lekko. Ciekawe, którego z nich tak urządziła.
- Teraz to sama o tym wiem. Ale chyba nie żywił urazy, skoro dołożył mi jeszcze ten prezent - machnęła głową w kierunku leżącego już na ziemi "prezentu", nad którym pochylali się profesor Nentris i doktor Evesta. Najwyraźniej zastanawiali się, co mu wlać do gardła, żeby odzyskał przytomność. I może żeby po odzyskaniu przytomności nie zrobił od razu czegoś głupiego. Niby nie miał przy sobie broni, ale najprawdopodobniej miał magię...
- Zdecydowanie musimy się gdzieś razem wybrać - stwierdziła Vylette. - Nie żebym tutaj narzekała na nudę, ale przygody z tobą zawsze są najbardziej absurdalne.
Przywrócony do przytomności Nemmilar rozsiadł się w fotelu w gabinecie dyrektora. Podobny do siostry, wysoki i o ostrych rysach, całkiem nieźle odgrywał pana sytuacji, choć przecież było nas pięcioro i mieliśmy broń. Tymczasem przyjrzał się moim przymusowym towarzyszom jak interesującym zwierzątkom, zupełnie zignorował Vylette, a na mój widok uśmiechnął się krzywo.
- Kto by pomyślał, że Thanderil może mieć rację? - przemówił wreszcie. - Po co władcom zamku Nadzieja tarcza naszej księżnej? Jeśli chcieliście wywołać wojnę, istnieją łatwiejsze sposoby...
Przez chwilę stałam osłupiała, próbując zrozumieć, o czym on mówi. Niestety, kiedy już to rozgryzłam, wcale nie było mi z tym lepiej.
- ...A jeśli chodziło tylko o tarczę, nie musiałaś zjawiać się osobiście. Wystarczyliby twoi złodzieje.
- Czy ja źle słyszę? - wykrztusiłam. - Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, twoja siostra nałożyła na mnie geas i tylko dlatego zjawiłam się w waszym zamku. A złodzieje działali na własną rękę - dokończyłam, starając się brzmieć przekonująco. Bo kto jeszcze niedawno mówił do Pokrzywy coś tam o "naszym" złodzieju?
- Oczywiście - Nemmilar powoli pokiwał pokrytą wzorami głową. - To wszystko wielkie nieporozumienie, zgadza się? I porwaliście mnie... po to tylko, żeby to wyjaśnić?
- Nie, po to, żebyś to ty nam wszystko wyjaśnił - odparowała Disandriel. - I przy okazji zdjął z nas ten idiotyczny czar.
- I tak chcecie mnie przekonać? Groźbami?
- Jeszcze nikt w tym towarzystwie nie zaczął ci grozić - zniecierpliwiła się Vylette. - Może przemiana w dżdżownicę dobrze ci zrobi.
Uniosła swoje magiczne berło zwieńczone gwiazdką w taki sposób, jakby zamierzała wyrżnąć kapłana przez łeb, a nie rzucić zaklęcie. Nemmilar chyba dopiero teraz zauważył jej obecność i podniósł się z fotela, unosząc dłonie, jakby do rzucenia zaklęcia. Na ten widok Disa prędko otoczyła go barierą, mającą chronić... Vylette przed nim? Czy odwrotnie?
- Za pozwoleniem - zwrócił się do niej Edge. - Proszę się nie wtrącać. To nie pani problem.
- Póki okupujecie moją szkołę, to jest mój problem - obruszyła się. - Najlepiej przestańcie się z nim tak cackać. Może po prostu poproszę Andante, żeby uwarzył jakiś eliksir posłu... kooperatywności?
- Lepiej nie - mitygował ją Cuan. - Przecież dopiero go docuciliśmy.
Ja tymczasem przycupnęłam na dywanie naprzeciwko Nemmilara i postukałam palcem w barierę ochronną.
- Wyjaśnijmy coś sobie: nie mam żadnych zatargów z twoim księciem - powiedziałam tak spokojnie, jak tylko potrafiłam. - Ale dopóki nie zdejmiesz z nas geas, nie będę w stanie odstawić cię do domu.
Mówiłam absolutną prawdę, bowiem Pokrzywę odesłałam prewencyjnie na Rozdroże, a Vylette nie znała drogi do zamku Przeciwność. Niestety blady jegomość nie dawał sobie przemówić do rozsądku:
- Ależ to żaden problem, wystarczy, że wrócimy wszyscy razem. W końcu jeszcze nie wywiązaliście się z umowy.
- Za pozwoleniem, z nikim się nie umawiałam. Nemhathir nałożyła mi tę smycz bez mojej zgody.
- A także bez mojej - dodał Edge, patrząc na niego nieżyczliwie. - Gdybym o tym wiedział, zażądałbym pisemnego potwierdzenia. Zresztą nie mam po co wracać do Szarych Światów, skoro Theai już tam nie ma.
O? Już prawie byłam gotowa machnąć ręką na Nemmilara i podrążyć trochę temat, gdy nagle Disandriel jednym gestem usunęła barierę. Przybrała wygląd bogini wojny - lub zemsty - i groźną minę.
- A ja nie zamierzam pchać się po życzenie, które i tak miałoby powędrować do twojego księcia! Za kogo on się ma, żeby przychodzić na gotowe?
- Nie mówiąc już o tym, że tylko jedno z nas miało przeżyć - Cuan puścił już Vylette i znów wyglądał na oazę spokoju.
- To akurat zwykły przesąd - Nemmilar pokręcił głową ze śmiechem, ale kiedy spojrzał na mnie, natychmiast spoważniał. - Niech będzie, królowo. Wiem, kiedy należy się poddać. Ale w zamian odeślesz mnie do świata mojej siostry i mojego. Zbyt długo mnie tam nie było.
- Jestem pewna, że będziecie mieli sobie sporo do powiedzenia - podniosłam się z dywanu i wzruszyłam ramionami. - Tylko więcej nie nazywaj mnie tak, jak przed chwilą.
- Więc jak? Demonie? - zapytał ironicznie. - Powinnaś się cieszyć. Gdyby nie chronił cię tytuł, rozmówiłbym się z tobą jak z każdym innym demonem, którego...
- Milcz - przerwało mu nagle jedno krótkie słowo, za którym już po chwili popłynął cały potok kolejnych. - Mamy już serdecznie dość tych waszych spisków, więc jeśli nie chcesz dodatkowo oberwać, będziesz się do niej zwracał tak, jak sobie tego zażyczy. To jest Madelyn Igneid Yumeni Al'Wedd, autorka kronik Czterech Mórz i upadku Dis, i wielu innych. Może sobie być demonem, ale widziała więcej niż ty kiedykolwiek zobaczysz i będziesz ją traktował z należnym jej szacunkiem, ROZUMIEMY SIĘ?!
Stałam jak wryta słuchając tej przemowy. Jeszcze po Vylette mogłabym się spodziewać takiej przemowy, ale po Disandriel?
- No co? - zauważyła moje osłupienie i wyszczerzyła ząbki. - Mam oczy i uszy. Słuchałam twoich opowieści i czytałam kiedyś o tych Czterech Morzach w liczbie trzech. Choć nie bardzo w nie wierzę.
Ze wszystkich reakcji, jakie przyszły mi do głowy, wybrałam parsknięcie śmiechem jako najmniej idiotyczne.
Nemmilar przez chwilę wyglądał na przytłoczonego gradem słów Disy, ale szybko odzyskał panowanie nad sobą.
- Potrzebuję czasu i miejsca na odprawienie rytuału - powiedział spokojnie. - Tyle chyba mam prawo wymagać?
Miejsce się znalazło - naprędce posprzątana stołówka, którą otoczono zaklęciami ochronnymi, a stoły odsunięto pod ściany. Nemmilar krążył po niej, rysując na podłodze rytualne symbole i szepcząc coś do siebie.
- I jak, niczego nie zgubiłeś? - szepnęłam do Edge'a, widząc, że uważnie bada zawartość swojej torby.
- Tym razem nie - stwierdził enigmatycznie, ale nie wyglądał jakby go to pocieszyło. - Niestety wciąż nie mam okazji oddać tych rzeczy ich prawowitym właścicielkom.
- A ile ich jest?
- Jak widzisz, całkiem sporo. Nie licząc destabilizatora, samych przyborów do makijażu jest...
- Nie drocz się. Wiesz, o co pytam.
- Wiem - uśmiechnął się kwaśno i zapiął torbę. - Dwie.
- I co? Chciałeś pójść na Wyzwanie, żeby życzyć sobie nie musieć już zajmować się cudzym bagażem? - w tym momencie mówiłam głupoty, ale coraz bardziej irytowało mnie, że Edge wciąż unika rozmowy na ten temat. Może i nie był w tym o wiele gorszy od Disy, że o Cuanie już nie wspomnę, ale akurat miałam go pod ręką i nie zamierzałam tak łatwo puścić.
- Nie chciałem. Mówiłem już przecież, że nie mam życzenia... Ale Theaia nie mogła tam pójść beze mnie.
- Theaia?
- Moja asystentka. To było jej życzenie. I zanim spytasz: nie, ja też go nie znam, choć chyba mogę się domyślić
- To o nią ci chodziło, a nie o wyzwanie? To niespodziewanie... rycerskie.
- To takie dziwne? - zirytował się. - Wiesz, ile czasu i nerwów zajęłoby szukanie kogoś na jej miejsce? Poza tym była przy mnie odkąd skończyłem trzynaście lat, więc zdążyliśmy się do siebie przyzwyczaić.
Słuchałam go z niedowierzaniem, ale i z zainteresowaniem. Nemmilar mógłby w tym momencie nasłać na nas coś z tego swojego pentagramu albo zwalić nam dach na głowę, a ja być może nie zwróciłabym uwagi. Na szczęście Vylette i Disa pilnowały.
- Przynajmniej wiem, że nadal żyje - Edge mówił dalej, a w jego głosie brzmiała większa troska niż być może chciał przyznać. - Ci spirytyści ze świątyni to potwierdzili. Choć poza tym mówili same niedorzeczności.
- Tego, że nie ma jej już w Szarych Światach, też się od nich dowiedziałeś?
- Nie... - zawahał się. - Tak - poprawił już pewniej.
- Co? To jak w końcu?
- Możecie być przez chwilę cicho? - dobiegło nas od strony Disandriel, siedzącej razem z Cuanem przy innym stole. - Psujecie nastrój.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że salę wypełnia mgła, a kapłan kiwa na mnie dłonią, szepcząc przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Nie bez wahania wyszłam na środek i stanęłam w pentagramie, a wtedy Nemmilar położył mi dłoń na czole i powiedział coś w dziwnym, sykliwym języku. Rytuał wykonany przez jego siostrę wyglądał nieco inaczej, ale cóż, zdejmowanie geas mogło się różnić od jego nakładania. I rzeczywiście, po chwili poczułam, że coś ze mnie opada - jakbym do tej pory była owinięta w chustę i dopiero teraz się z niej wyplątała. Koronkową chustę, żeby móc oddychać, ale mimo wszystko niewygodną...
Przymknęłam oczy, ciesząc się tym doznaniem.
I nagle w drugiej dłoni kapłana pojawiło się kryształowe ostrze, które z pewnością wbiłby mi w szyję, gdybym nie zrobiła uniku. Całe szczęście, że instynkt jeszcze mi się do cna nie stępił. Ostrze wyparowało, a ja złapałam się za lewe ramię, w którym była teraz malownicza wystrzępiona dziura. Szczypało.
Edge wyciągnął pistolet, Disa zaczęła inkantować zaklęcie, ale to Vylette zadziałała najszybciej. Bez przygotowania, bez słów, cisnęła w stronę Nemmilara coś, co wyglądało jak strzała kwasu i wylądowało na jego twarzy. Z sykiem.
- Warto było spróbować - powiedział, ledwo zwracając uwagę, że został zaatakowany. - Przynajmniej trochę mnie to zrehabilituje.
- Skoro tak twierdzisz - mruknęłam, otwierając pod nim portal. - Przekaż siostrze, że jej pieśń nie zadziałała.
Kiedy kapłan efektownie zapadł się pod ziemię, wszyscy inni podbiegli, żeby okazać mi swoją troskę. Albo popatrzeć, jak się fajnie strzępię.
- Zostaw, to na mnie nie zadziała - odsunęłam dłoń Disy, gotowej rzucić uzdrawiający czar. - Wystarczy trochę czasu, a załata się samo.
- A jeśli w tym świństwie była trucizna? Albo, nie wiem, zaklęcie rozpraszające astral?!
- A, wtedy się nie załata - uśmiechnęłam się, mniej świadoma swojej rany, a bardziej tego, że udało mi się otworzyć portal tam, gdzie zechciałam, bez żadnego przymusu. Pozwoliłam jeszcze podprowadzić się do najbliższego krzesła i już, już sięgałam do międzysfery, po prostu dlatego, że wreszcie mogłam. Nic już nie tłumiło moich zdolności, a w mojej głowie nie siedzą już intruzi (bez obrazy).
A po chwili na moje kolana spadło kilka listów. Ciekawe, od jak dawna krążyły...
- O nie!! - wrzasnęła mi w ucho Vylette, próbując porwać dwa z nich. Złapałam je w ostatniej chwili.
- Czemu panikujesz, niewiasto? Przecież widzę twój charakter pisma.
- I na tym poprzestańmy! Sama ci wszystko opowiem!
- To mi zalatuje autocenzurą - puściłam jej listy, aż się zatoczyła, i podniosłam inny. - O, a ten jest od Egberta.
- Ten też rekwiruję!
- Wynocha. Nie czyta się cudzej korespondencji. Zresztą tam jest tylko pytanie, czy w końcu raczę podesłać mu jakiś nowy tekst. Wiem, bo mi powiedział.
- Na pewno? - spytała takim tonem, jakby to była zła wiadomość. - Spotkałaś go w Solen?
- No, przecież mówiłam, że to on mi ciebie polecił.
- A widział się już z tą... konkurentką?
- Kiedy z nim rozmawiałam, jeszcze nie. Zresztą poetka liryczna to nie konkurentka, to inna kategoria.
- No, nie wiem - nadal wyglądała na nieprzekonaną, ale nic na to nie odpowiedziałam, bo najzwyczajniej, najgłupiej zemdlałam.
15 XII
Jazda konno przez międzysferę zapewniła mi niemal tyle radości, co skoki portalem. Łagodny kłus Clovera pozwalał mi spokojnie rozglądać się wkoło i delektować się tą chwilą. I tylko obecność Edge'a, siedzącego za mną w siodle, przypominała, że nie jestem jeszcze całkiem wolna.
- Czy naprawdę musimy się tak wlec? - usłyszałam poirytowany głos Disandriel. I tyle, jeśli chodzi o przyjemność jazdy, pora powrócić do rzeczywistości...
- Nie musimy, ale możemy. Tutaj czas i tempo nie mają aż takiego znaczenia - Violet Shadow ubiegła mnie z odpowiedzią. - A co, spieszymy się gdzieś?
- Oczywiście. Na Krawędź! - prychnął No Leaf Clover, a mnie aż ścisnęło w... dołku na te słowa.
- O? Bo myślałam, że na Rozdroże, skoro jesteśmy w większej grupie. Vanny wprost uwielbia przygarniać pod swój dach zagubione dusze. I wyszukiwać im coś do roboty.
Roześmiałam się cicho, ale na dłuższą metę mogłam już się pożegnać z dobrym nastrojem. I nie, nie tylko dlatego, że na razie nie na Krawędź - przynajmniej dopóki nie odczepię od siebie tego towarzystwa, a zresztą kiedy już tam pojadę, to z zamiarem zaszycia się u Aeirana na dłużej. Może to dziwnie zabrzmi, ale czuję się mu to winna. Albo sobie.
Że już nie wspomnę, jak się, cholera, stęskniłam.
- Ktoś tutaj poza mną był już w DeNaNi?... Ktoś dwunogi - musiałam doprecyzować, kiedy oba wierzchowce głośno zarżały na potwierdzenie.
- Ja jeszcze nie - odpowiedział z zaciekawieniem Cuan, a Disa wymamrotała pod nosem coś na temat atmosfery nielicującej z powagą jej badań. Edge tylko pokręcił głową.
- Dobra, słoneczka - rzuciłam, popędzając Clovera. - W takim razie kierunek: Solen. Jedziemy spełniać życzenia.
Jeśli nawet byli zaskoczeni, nie dali tego po sobie poznać. A może po prostu mowę im odjęło.
- A może byśmy tak się gdzieś ruszyły? - szepnęła Vylette Nealis, odrywając moją uwagę od zorganizowanego naprędce magicznego konsylium.
- Co? - wyjąkałam spoglądając na nią, a wzrok musiałam mieć nieprzytomny. - Gdzie?
- A na Górne Wyspy chociażby. Ile to już lat, od naszej poprzedniej wycieczki tam? Zdążyłyśmy tylko oblecieć Birke, a przecież została jeszcze Timida i Faile Grande, i Ambrin...
- I zakaz wstępu na Birke w zupełności mi wystarczy - ucięłam zdecydowanie. - Jeśli chcesz sobie nagrabić na pozostałych wyspach, to śmiało, nie zatrzymuję.
- Ale ja nie chcę saaamaaa - jęknęła żałośnie. - Chcę tak, jak dawniej. Sama wiesz, że w towarzystwie jest najciekawiej, inaczej nie podłapywałabyś sobie coraz to nowych towarzyszy podróży - dodała, a ja poczułam silną chęć przypomnienia jej pewnej pannicy z wypchanym kufrem podróżnym, depczącej mi (niemal dosłownie) po piętach i argumentującej bez końca, dlaczegóż to powinnam ją zabrać ze sobą. Tak wygląda moje podłapywanie towarzyszy podróży, oto całą prawda.
A z drugiej strony trochę mi szkoda, że nigdy tych naszych podróży nie opisałam. Niby nie ma pośpiechu, a jednak...
Ale dość dygresji. Jakim cudem, zamiast w okolicach Akademii im. Cereithy w stolicy Solen wylądowaliśmy na magicznie ukierunkowanej pensji dla panien w Arquillonie? Owszem, nasze rumaki dowiozły nas do Melrin, po czym poprosiłam je o powrót w okolice zamku Przeciwność i zabranie stamtąd Pokrzywy, a przy okazji dwóch podejrzanych jegomości, którzy mają szansę mieć przy sobie nasze rzeczy. Albo już siedzą za kratami zamiast nas.
Tak oto rumaki odgalopowały w przestrzeń, a ich jeźdźcy, jak można się domyślić, spełnianie życzeń mieli zacząć od Disy, jej problem jest bowiem najbardziej magiczny. Tymczasem wieść, że oprócz prestiżowej szkoły magii jest tam również świątynia, której kapłani są specjalistami od sfery pozamaterialnej i porozumiewają się z duchami na życzenie (czułam się w obowiązku opowiedzieć moim towarzyszom co nieco o Melrin), nagle zelektryzowała Edge'a, który uznał, że koniecznie musi się tam udać. I nie, nie wyjaśnił, po co.
Cuan zabrał się z nim, żeby przy okazji pozwiedzać, a Disa i ja powędrowałyśmy do akademii, brnąc przez zaspy - w dość ciepłym klimacie Solen taka ilość śniegu musiała być skutkiem współpracy wszystkich magów pogodowych w stolicy - i obrzucając się śnieżkami. Na szczęście ciało pedagogiczne akademii nie robi takich ceregieli, jak te "nadęte bubki", jak iluzjonistka określiła członków Multigildii, toteż została przyjęta bez problemów, wysłuchana z zaciekawieniem i zaprowadzona na wyższe piętra niebotycznej wieży...
Uprzedzę ewentualne pytania: po dość długim czasie wróciła na dół podenerwowana, twierdząc, że chętne do pomocy ciało pedagogiczne miało ochotę rozkręcić ją na części (jej własne słowa, zupełnie jakby uważała się za automat), by wysnuć z niej kłopotliwy czar i dokładnie go przebadać. Twierdzili przy tym, że tak nieudolnie i przypadkowo skonstruowane zaklęcie nieśmiertelności przekracza nawet ich pojęcie. W to łatwo mi było uwierzyć, podobnie jak w chęć jego gruntownego przebadania, nie słyszałam jednak nigdy, by czarodzieje z Cereithy mieli tak... drastyczne metody. Cóż, na ile zdążyłam się zorientować, Disa miała za sobą wizyty w różnych przybytkach magii, które różnie przebiegały, mogła więc być przeczulona; grunt, że jej zdenerwowanie było szczere, więc na razie postanowiłam nie nalegać. Tyle, jeśli chodzi o spełnianie życzeń...
Uprzedzę kolejne pytania: Edge wrócił ze świątyni solidnie wkurzony i o krok od stwierdzenia, że ci kapłani nie znają się na swoim fachu. I nie, nadal nie wyjaśnił, po co w ogóle tam poszedł.
I może wcale nie przyszłaby mi do głowy Vylette, gdybym w labiryntach akademickiej biblioteki nie wpadła na jej odwiecznego adoratora Egberta, który zawsze najlepiej czuł się wśród książek. Dlaczego akurat tych książek, tak daleko od domu? Jak mi wyjaśnił, są sprawy, których nie da się załatwić korespondencyjnie, więc sposobił się do spotkania z jakąś wschodzącą gwiazdą poezji odnośnie wydania jej wierszy. A przy okazji mógł poświęcić trochę czasu na zgłębianie tajników magii w wydaniu DeNaNi. W jego rodzinnym świecie czary są raczej domeną kobiet - co skądinąd wyjaśnia, dlaczego Vylette tak dobrze się odnalazła w pracy w żeńskiej szkole, choć nie przyznałaby tego na głos - ale według niektórych hipotez to tylko kwestia podejścia do ich nauki. I o tym właśnie Egbert zapragnął się przekonać. Czy w celu napisania kolejnej pracy naukowej, czy też zostania lepszym magiem, tego nie zdążyłam się dowiedzieć, bowiem zjawiła się Disa, która... już pisałam, co. Całe szczęście atmosfera biblioteki i możliwość rozmowy z kimś "normalnym" trochę ją uspokoiła. Oczywiście Egbert od razu zrobił się bardziej wyhamowany, jak zwykle przy obcych (jak on będzie gadał z tą swoją poetką?), ale w rozmowie wspomniał o innej szkole. Właśnie tej, w której jego "narzeczona" (nie mogę bez cudzysłowu; znając tych dwoje mam pełne prawo być sceptyczna) jest wicedyrektorką. I jako osoba stosująca magię w improwizowany i losowy sposób może lepiej zrozumieć niedopracowane i losowe zaklęcie. Hura?
Vylette na powitanie narobiła wielkiego zamieszania, prędko ulokowała nas w swojej siedzibie przy szkole (mogła znaleźć jakiś nieużywany pokój w dormitorium, ale męska część naszej kompanii uznała, że jednak nie wypada), a po długiej i ekscytującej dla obu stron rozmowie z Disą ogłosiła, że chętnie ją zatrudni. Choćby po to - abstrahując od jej wiedzy i zdolności - żeby zobaczyć miny swoich uczennic. Ale chodziło przecież o to, żeby sama zainteresowana przestała tkwić w ciele chudego podlotka, prawda? Toteż następnego dnia - bo trzeba się było w końcu wyspać - konsylium zebrało się w jednej z sali lekcyjnych, powiększone o gnomiego nauczyciela magii przemian, uzdrowicielkę o dobrotliwym obliczu i wybuchowym usposobieniu oraz profesora od eliksirów o dziwnie muzycznym przydomku, co chwilę upominającego pozostałych, żeby nie mówili wszyscy naraz. Choć znałam całą trójkę ze listów i opowieści Vylette i Shee'Ny, po raz pierwszy spotkałam ich osobiście.
Sama Vylette była tego dnia dziwnie rozkojarzona i zamiast uczestniczyć w ożywionej dyskusji siedziała przy mnie na szkolnej ławce, machając nogami i raz na jakiś czas próbując wszcząć rozmowę na przypadkowy temat. Tylko że te próby zwykle nie trwały długo.
- Tak, chronomancją również się zajmowałam, choć niestety bardziej w teorii niż w praktyce - odpowiedziała tymczasem Disa na pytanie profesora Rolbaata, gnoma. - Wiem, co wynikłoby z próby manipulowania swoim własnym czasem, a ryzyko ryzyko cofnięcia umysłu i pamięci podczas odmłodzenia ciała istnieje zawsze. Znalezienie kogoś, kto zrobiłby to dla mnie, wymagałoby... wiele zaufania.
- Podobnie jak w każdym rodzaju magii, jeśli używa się jej na drugiej osobie - prychnęła z rozdrażnieniem doktor Evesta. - Jeśli znajdziemy sposób, by rozplątać to zaklęcie, zgodzi się koleżanka nam zaufać?
Uśmiechnęłam się cierpko, myśląc o czymś, co przyszło do głowy również Vylette.
- Słuchaj, a twój luby nie zajmuje się przypadkiem czasem? - szepnęła tak cicho, że poza mną usłyszał ją tylko profesor Nentris, który zerknął w naszą stronę, ściągając brwi.
- Zajmuje się, zajmuje - westchnęłam. - Tylko trzeba wielkiej stanowczości, żeby go do tego przekonać, a i wtedy nie obejdzie się bez wykładu na temat ryzyka.
- Kto nie ryzykuje, ten nic nie zyskuje - stwierdziła sentencjonalnie moja przyjaciółka.
- Ani nie traci - zaśmiałam się cicho. - Pamiętam, jak raz to zrobił, wiesz. Cofnął ciało dorosłej kobiety do postaci małej dziewczynki. Tylko że znajdowała się w nim obca dusza i to działanie miało na celu dopasowanie do niej nowej powłoki. I owszem, powiodło się, ale... - w tym momencie urwałam, ponieważ drzwi do klasy nagle się otworzyły i wbiegła przez nie zakłopotana pensjonarka, by szepnąć coś do ucha Vylette. Za nią wszedł zupełnie spokojnym krokiem Cuan.
- Musisz coś zobaczyć - oznajmił mi z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
I zobaczyłam już po chwili, bowiem Vylette wypadła z sali jak burza, a my wszyscy za nią. I nie tylko my - na szkolnym dziedzińcu zebrał się cały tłumek dziewcząt w zielonych apaszkach,a także Edge, który bezskutecznie próbował zbliżyć się do kłapiącej na niego zębami karej klaczy.
Tak, oczywiście, że mojej klaczy.
Przez której siodło, niczym worek kartofli, przewieszona była postać owinięta w czarną opończę...
- Czy naprawdę musimy się tak wlec? - usłyszałam poirytowany głos Disandriel. I tyle, jeśli chodzi o przyjemność jazdy, pora powrócić do rzeczywistości...
- Nie musimy, ale możemy. Tutaj czas i tempo nie mają aż takiego znaczenia - Violet Shadow ubiegła mnie z odpowiedzią. - A co, spieszymy się gdzieś?
- Oczywiście. Na Krawędź! - prychnął No Leaf Clover, a mnie aż ścisnęło w... dołku na te słowa.
- O? Bo myślałam, że na Rozdroże, skoro jesteśmy w większej grupie. Vanny wprost uwielbia przygarniać pod swój dach zagubione dusze. I wyszukiwać im coś do roboty.
Roześmiałam się cicho, ale na dłuższą metę mogłam już się pożegnać z dobrym nastrojem. I nie, nie tylko dlatego, że na razie nie na Krawędź - przynajmniej dopóki nie odczepię od siebie tego towarzystwa, a zresztą kiedy już tam pojadę, to z zamiarem zaszycia się u Aeirana na dłużej. Może to dziwnie zabrzmi, ale czuję się mu to winna. Albo sobie.
Że już nie wspomnę, jak się, cholera, stęskniłam.
- Ktoś tutaj poza mną był już w DeNaNi?... Ktoś dwunogi - musiałam doprecyzować, kiedy oba wierzchowce głośno zarżały na potwierdzenie.
- Ja jeszcze nie - odpowiedział z zaciekawieniem Cuan, a Disa wymamrotała pod nosem coś na temat atmosfery nielicującej z powagą jej badań. Edge tylko pokręcił głową.
- Dobra, słoneczka - rzuciłam, popędzając Clovera. - W takim razie kierunek: Solen. Jedziemy spełniać życzenia.
Jeśli nawet byli zaskoczeni, nie dali tego po sobie poznać. A może po prostu mowę im odjęło.
- A może byśmy tak się gdzieś ruszyły? - szepnęła Vylette Nealis, odrywając moją uwagę od zorganizowanego naprędce magicznego konsylium.
- Co? - wyjąkałam spoglądając na nią, a wzrok musiałam mieć nieprzytomny. - Gdzie?
- A na Górne Wyspy chociażby. Ile to już lat, od naszej poprzedniej wycieczki tam? Zdążyłyśmy tylko oblecieć Birke, a przecież została jeszcze Timida i Faile Grande, i Ambrin...
- I zakaz wstępu na Birke w zupełności mi wystarczy - ucięłam zdecydowanie. - Jeśli chcesz sobie nagrabić na pozostałych wyspach, to śmiało, nie zatrzymuję.
- Ale ja nie chcę saaamaaa - jęknęła żałośnie. - Chcę tak, jak dawniej. Sama wiesz, że w towarzystwie jest najciekawiej, inaczej nie podłapywałabyś sobie coraz to nowych towarzyszy podróży - dodała, a ja poczułam silną chęć przypomnienia jej pewnej pannicy z wypchanym kufrem podróżnym, depczącej mi (niemal dosłownie) po piętach i argumentującej bez końca, dlaczegóż to powinnam ją zabrać ze sobą. Tak wygląda moje podłapywanie towarzyszy podróży, oto całą prawda.
A z drugiej strony trochę mi szkoda, że nigdy tych naszych podróży nie opisałam. Niby nie ma pośpiechu, a jednak...
Ale dość dygresji. Jakim cudem, zamiast w okolicach Akademii im. Cereithy w stolicy Solen wylądowaliśmy na magicznie ukierunkowanej pensji dla panien w Arquillonie? Owszem, nasze rumaki dowiozły nas do Melrin, po czym poprosiłam je o powrót w okolice zamku Przeciwność i zabranie stamtąd Pokrzywy, a przy okazji dwóch podejrzanych jegomości, którzy mają szansę mieć przy sobie nasze rzeczy. Albo już siedzą za kratami zamiast nas.
Tak oto rumaki odgalopowały w przestrzeń, a ich jeźdźcy, jak można się domyślić, spełnianie życzeń mieli zacząć od Disy, jej problem jest bowiem najbardziej magiczny. Tymczasem wieść, że oprócz prestiżowej szkoły magii jest tam również świątynia, której kapłani są specjalistami od sfery pozamaterialnej i porozumiewają się z duchami na życzenie (czułam się w obowiązku opowiedzieć moim towarzyszom co nieco o Melrin), nagle zelektryzowała Edge'a, który uznał, że koniecznie musi się tam udać. I nie, nie wyjaśnił, po co.
Cuan zabrał się z nim, żeby przy okazji pozwiedzać, a Disa i ja powędrowałyśmy do akademii, brnąc przez zaspy - w dość ciepłym klimacie Solen taka ilość śniegu musiała być skutkiem współpracy wszystkich magów pogodowych w stolicy - i obrzucając się śnieżkami. Na szczęście ciało pedagogiczne akademii nie robi takich ceregieli, jak te "nadęte bubki", jak iluzjonistka określiła członków Multigildii, toteż została przyjęta bez problemów, wysłuchana z zaciekawieniem i zaprowadzona na wyższe piętra niebotycznej wieży...
Uprzedzę ewentualne pytania: po dość długim czasie wróciła na dół podenerwowana, twierdząc, że chętne do pomocy ciało pedagogiczne miało ochotę rozkręcić ją na części (jej własne słowa, zupełnie jakby uważała się za automat), by wysnuć z niej kłopotliwy czar i dokładnie go przebadać. Twierdzili przy tym, że tak nieudolnie i przypadkowo skonstruowane zaklęcie nieśmiertelności przekracza nawet ich pojęcie. W to łatwo mi było uwierzyć, podobnie jak w chęć jego gruntownego przebadania, nie słyszałam jednak nigdy, by czarodzieje z Cereithy mieli tak... drastyczne metody. Cóż, na ile zdążyłam się zorientować, Disa miała za sobą wizyty w różnych przybytkach magii, które różnie przebiegały, mogła więc być przeczulona; grunt, że jej zdenerwowanie było szczere, więc na razie postanowiłam nie nalegać. Tyle, jeśli chodzi o spełnianie życzeń...
Uprzedzę kolejne pytania: Edge wrócił ze świątyni solidnie wkurzony i o krok od stwierdzenia, że ci kapłani nie znają się na swoim fachu. I nie, nadal nie wyjaśnił, po co w ogóle tam poszedł.
I może wcale nie przyszłaby mi do głowy Vylette, gdybym w labiryntach akademickiej biblioteki nie wpadła na jej odwiecznego adoratora Egberta, który zawsze najlepiej czuł się wśród książek. Dlaczego akurat tych książek, tak daleko od domu? Jak mi wyjaśnił, są sprawy, których nie da się załatwić korespondencyjnie, więc sposobił się do spotkania z jakąś wschodzącą gwiazdą poezji odnośnie wydania jej wierszy. A przy okazji mógł poświęcić trochę czasu na zgłębianie tajników magii w wydaniu DeNaNi. W jego rodzinnym świecie czary są raczej domeną kobiet - co skądinąd wyjaśnia, dlaczego Vylette tak dobrze się odnalazła w pracy w żeńskiej szkole, choć nie przyznałaby tego na głos - ale według niektórych hipotez to tylko kwestia podejścia do ich nauki. I o tym właśnie Egbert zapragnął się przekonać. Czy w celu napisania kolejnej pracy naukowej, czy też zostania lepszym magiem, tego nie zdążyłam się dowiedzieć, bowiem zjawiła się Disa, która... już pisałam, co. Całe szczęście atmosfera biblioteki i możliwość rozmowy z kimś "normalnym" trochę ją uspokoiła. Oczywiście Egbert od razu zrobił się bardziej wyhamowany, jak zwykle przy obcych (jak on będzie gadał z tą swoją poetką?), ale w rozmowie wspomniał o innej szkole. Właśnie tej, w której jego "narzeczona" (nie mogę bez cudzysłowu; znając tych dwoje mam pełne prawo być sceptyczna) jest wicedyrektorką. I jako osoba stosująca magię w improwizowany i losowy sposób może lepiej zrozumieć niedopracowane i losowe zaklęcie. Hura?
Vylette na powitanie narobiła wielkiego zamieszania, prędko ulokowała nas w swojej siedzibie przy szkole (mogła znaleźć jakiś nieużywany pokój w dormitorium, ale męska część naszej kompanii uznała, że jednak nie wypada), a po długiej i ekscytującej dla obu stron rozmowie z Disą ogłosiła, że chętnie ją zatrudni. Choćby po to - abstrahując od jej wiedzy i zdolności - żeby zobaczyć miny swoich uczennic. Ale chodziło przecież o to, żeby sama zainteresowana przestała tkwić w ciele chudego podlotka, prawda? Toteż następnego dnia - bo trzeba się było w końcu wyspać - konsylium zebrało się w jednej z sali lekcyjnych, powiększone o gnomiego nauczyciela magii przemian, uzdrowicielkę o dobrotliwym obliczu i wybuchowym usposobieniu oraz profesora od eliksirów o dziwnie muzycznym przydomku, co chwilę upominającego pozostałych, żeby nie mówili wszyscy naraz. Choć znałam całą trójkę ze listów i opowieści Vylette i Shee'Ny, po raz pierwszy spotkałam ich osobiście.
Sama Vylette była tego dnia dziwnie rozkojarzona i zamiast uczestniczyć w ożywionej dyskusji siedziała przy mnie na szkolnej ławce, machając nogami i raz na jakiś czas próbując wszcząć rozmowę na przypadkowy temat. Tylko że te próby zwykle nie trwały długo.
- Tak, chronomancją również się zajmowałam, choć niestety bardziej w teorii niż w praktyce - odpowiedziała tymczasem Disa na pytanie profesora Rolbaata, gnoma. - Wiem, co wynikłoby z próby manipulowania swoim własnym czasem, a ryzyko ryzyko cofnięcia umysłu i pamięci podczas odmłodzenia ciała istnieje zawsze. Znalezienie kogoś, kto zrobiłby to dla mnie, wymagałoby... wiele zaufania.
- Podobnie jak w każdym rodzaju magii, jeśli używa się jej na drugiej osobie - prychnęła z rozdrażnieniem doktor Evesta. - Jeśli znajdziemy sposób, by rozplątać to zaklęcie, zgodzi się koleżanka nam zaufać?
Uśmiechnęłam się cierpko, myśląc o czymś, co przyszło do głowy również Vylette.
- Słuchaj, a twój luby nie zajmuje się przypadkiem czasem? - szepnęła tak cicho, że poza mną usłyszał ją tylko profesor Nentris, który zerknął w naszą stronę, ściągając brwi.
- Zajmuje się, zajmuje - westchnęłam. - Tylko trzeba wielkiej stanowczości, żeby go do tego przekonać, a i wtedy nie obejdzie się bez wykładu na temat ryzyka.
- Kto nie ryzykuje, ten nic nie zyskuje - stwierdziła sentencjonalnie moja przyjaciółka.
- Ani nie traci - zaśmiałam się cicho. - Pamiętam, jak raz to zrobił, wiesz. Cofnął ciało dorosłej kobiety do postaci małej dziewczynki. Tylko że znajdowała się w nim obca dusza i to działanie miało na celu dopasowanie do niej nowej powłoki. I owszem, powiodło się, ale... - w tym momencie urwałam, ponieważ drzwi do klasy nagle się otworzyły i wbiegła przez nie zakłopotana pensjonarka, by szepnąć coś do ucha Vylette. Za nią wszedł zupełnie spokojnym krokiem Cuan.
- Musisz coś zobaczyć - oznajmił mi z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
I zobaczyłam już po chwili, bowiem Vylette wypadła z sali jak burza, a my wszyscy za nią. I nie tylko my - na szkolnym dziedzińcu zebrał się cały tłumek dziewcząt w zielonych apaszkach,a także Edge, który bezskutecznie próbował zbliżyć się do kłapiącej na niego zębami karej klaczy.
Tak, oczywiście, że mojej klaczy.
Przez której siodło, niczym worek kartofli, przewieszona była postać owinięta w czarną opończę...
*
Prawie żałowałam, że jednak nie jestem królową, bo wtedy mogłabym domagać się królewskiego traktowania. Miękkiego posłania, porannej herbatki, popołudniowej herbatki... O, i kąpieli co wieczór. Ale mogłoby się tak zdarzyć, że moje żądania zostałyby zignorowane, i co wtedy? Zresztą i tak nie miałam źle - nie spałam na gołym kamieniu, nie dostawałam pomyj na obiad i nawet zostawiono mi zeszyt. Cholerny Nemmilar dobrze wiedział, że nie napiszę i nie wyślę po kryjomu żadnej wiadomości, bo po prostu nie mogę, podobnie jak nie mogę uciec portalem bez moich towarzyszy. A może spodziewano się, że właśnie coś napiszę? List do pana na zamku Nadzieja? Że przebywam w gościnie u jego wyrodnego braciszka i proszę o... Właśnie, o co, bo przecież nie o żaden pieniężny okup? Na co miał nadzieję książę Aethelred, przetrzymując mnie w lochu?...
Że ponownie wyśle nas na Wyzwanie?
To miałoby sens; w końcu Cuan, Disa i Edge również byli zamknięci gdzieś w tych lochach. Wątpiłam jednak, że się złamią i zgodzą. Już raczej obmyślali Brawurowy Plan Ucieczki. Każde własny, jako że nie mogli się konsultować. Trzy Brawurowe Plany Ucieczki! Pozostało mi tylko opisać w zeszycie naszą drogę na ten nieszczęsny zamek i mogłam już zastanawiać się nad czwartym.
Długo to nie trwało - zdążyłam zaledwie odżałować, że nie zatrzymałam przy sobie Pokrzywy, kiedy akcja zaczęła toczyć się na naszą korzyść. Nastąpiła zmiana warty przy moich drzwiach, ale zamiast stanąć tyłem do nich i patrzeć w przestrzeń (żeby przypadkiem nie przyszło mi do głowy zagadać?), nowy strażnik spojrzał przez kraty prosto na mnie.
- Co? Sprawdzasz, czy czegoś nie knuję? - wstałam i uśmiechnęłam się, ale w głębi duszy byłam zaniepokojona. A jeśli moi towarzysze wyknuli już coś beze mnie? Może tylko ja zostałam w lochu i będę służyć za przynętę na nich? Tyle możliwości popchnięcia fabuły dalej, a ja nie miałam pojęcia, której się spodziewać.
Ale strażnik nie odezwał się, dopóki przednia część jego hełmu nie rozsunęła się na boki jak kurtyna, odsłaniając wydatny nos, czarną grzywkę i skwaszoną minę.
- Nie podchodź, to będzie zbyt podejrzane - szepnął ledwo słyszalnie, a ja na powrót usiadłam. - Pamiętasz mnie?
Skinęłam głową bez słowa. Owszem, rozpoznałam w nim jednego z członków wesołej kompanii Deuce'a Gershoma, złodzieja nadzwyczajnego i dawnego absztyfikanta Djellii. To jednak rodziło dalsze pytania.
- Zmieniłeś fach? - zadałam to najgłupsze z możliwych, ale cóż mogłam poradzić, skoro nigdy mi nie pasował na złodzieja. Pamiętałam, że dawniej nosił taki wielki miecz... I jakieś kwiatowe imię.
- Wręcz przeciwnie - odszepnął. - Kiedyś pomogłaś wydostać moich przyjaciół z Wędrującej Ciemności. Teraz możemy w zamian pomóc tobie.
- My? Deuce też gdzieś się tu plącze?
- Nie, tylko ja i Lynton. Ale on pełni teraz wartę przy komnacie księżnej.
- I kombinuje, jak coś stamtąd zwędzić? - zmarszczyłam brwi, tknięta nagłym podejrzeniem. - Na pewno to wy chcecie pomóc mnie, a nie odwrotnie?
Złodziej skwitował moje przypuszczenie wzruszeniem ramion.
- Skłamałbym, mówiąc, że wasza ucieczka nie byłaby nam na rękę. Odwróciłaby uwagę mieszkańców zamku. Ale gdyby Deuce tutaj był, przede wszystkim chciałby ci pomóc...
Nie byłam tego taka pewna, zwłaszcza że nie towarzyszyła mi Djellia, ale nie wypadało odrzucać oferty pomocy.
- ...Twoje portale też z pewnością się przydadzą.
Teraz już parsknęłam śmiechem.
- A nie możecie wyjść tą samą drogą, którą weszliście?
- Wejście było dziecinnie proste - machnął ręką złodziej. - I całkowicie legalne. Z łupem już nas tak łatwo nie wypuszczą. Deuce pewnie zdołałby... - urwał i skrzywił się. Korciło mnie, żeby wybadać przyczynę, ale w tej chwili były sprawy pilniejsze niż pogawędka o herszcie wesołej kompanii.
- Co do odwrócenia uwagi, pogadaj z Disandriel i posłodź jej trochę - powiedziałam. - Zresztą jeśli mam nas stąd wydostać, musicie też wypuścić pozostałą trójkę... Nie próbuję się targować, po prostu bez nich nie otworzę portalu.
- Wiem, słyszałem już od Cuana - skinął głową mój potencjalny wybawca i dodał, zanim zdążyłam się zdumieć jego słowami: - A targować się możesz. Masz prawo.
- Serio? W takim razie chciałabym odzyskać mój miecz.
- Nie widzę przeszkód. Księżna już go skonfiskowała, pewnie do pary z tą nieszczęsną tarczą. Będziemy mogli zwinąć oba za jednym zamachem.
Uśmiechnęłam się szeroko.
- Świetnie. A załatwicie mi pogawędkę z Nemmilarem?
- To już będzie trudniejsze. Wolałbym nie zbliżać się do tego typa, ale... cóż, Deuce podjąłby takie wyzwanie - westchnął złodziej. - Niestety Lynton też.
Po jego odejściu przesiedziałam w samotności jeszcze kilka, a może kilkanaście chwil - niestety czas zaczął mi się dłużyć jeszcze bardziej - aż nagle po lochach rozbrzmiało echo krzyków, pełnych lęku lub gniewu. Krzyków głoszących, że zamek znów (?) jest nawiedzony i że tym razem zjaw nie da się odstraszyć. Może nie mieli powodu, by podejrzewać pewną małą iluzjonistkę zamkniętą w odległej celi, ale ja miałam, więc uśmiechnęłam się do siebie.
A wkrótce potem nadszedł szybkim krokiem strażnik i otworzył kratę.
- Jego książęca mość chce cię widzieć - te słowa nie zwiastowały niczego dobrego, ale rozpoznałam głos mojego znajomego złodzieja, więc tylko skinęłam głową.
Dalej niestety nie mam wiele do opisania. Wędrowałam przez kręte korytarze niby to prowadzona przez mojego "strażnika", a tak naprawdę szukając drogi do moich towarzyszy. Czasami obok nas, a czasami wręcz przez nas, przelatywały zjawy, wyjąc wniebogłosy i alarmując innych strażników. Bardzo pomysłowe zjawy - gdybym nie domyśliła się, skąd się wzięły, pewnie sama próbowałabym z nimi walczyć. Choćby po to, żeby się zamknęły.
W końcu trafiliśmy na Edge'a, za którym noga za nogą wlókł się Cuan, pogrążony w jakichś intensywnych rozmyślaniach.
- Sami się tu błąkacie? - zdziwiłam się. - Rozumiem, że wokół jest popłoch, ale to aż za proste.
- Wyczuwaliśmy cię, więc szliśmy w twoją stronę - odparł Edge jak gdyby nigdy nic. - Disandriel nie ma z tobą?
- Nie, skąd? Nawet jeśli wydostała się z celi, może być niewidzialna...
Tymczasem Cuan zamrugał kilka razy i uśmiechnął się słabo.
- Suzuran? - wywołany złodziej bez słowa kiwnął głową. - Słuchaj, zwerbujcie go. Już nigdy niepotrzebny wam będzie żaden wytrych.
- Bez obrazy, ale mam już pracę - Edge spojrzał na niego z ukosa. - Legalną.
- A co, otworzyłeś celę tym swoim urządzeniem? - zainteresowałam się, ale on na te słowa tylko syknął przez zęby i ruszył naprzód, popychając przed sobą Suzurana.
- Zaraz, dokąd to?
- Tam, gdzie trzymają nasze rzeczy. Jeśli mi uszkodzili destabilizator, nogi powyrywam z...
Cuan tylko pokręcił głową i pociągnął mnie za rękę - musieliśmy porządnie przyspieszyć kroku, żeby nadążyć za tamtymi.
- Dowiem się w końcu, czym ci tak zaimponował? - zapytałam cicho. Mój towarzysz roześmiał się w głos.
- Przekonał swojego strażnika, że powinien go wypuścić.
- Jak...?
- A potem znalazł moją celę i przekonał też mojego. Żałuj, że nie słyszałaś.
- To żadna sztuka - rzucił Edge, oglądając się w naszą stronę. - Trzeba tylko wiedzieć, jak rozmawiać z ludźmi na niższym stanowisku.
- Przecież nie jesteś ich przełożonym? - zaoponował Suzuran, ale ten znak zapytania na końcu był aż nadto słyszalny.
- A jaka to różnica? Podwładni to podwładni.
- Dobra, werbujemy cię - złodziej zaśmiał się ochryple. - Wszystkich was zwerbujemy, jak tylko zgarniemy łup i wyniesiemy się stąd.
W końcu znaleźliśmy schody na górę, które oczywiście musiały być wąskie i kręte (dobrze chociaż, że nie przezroczyste, jak tamten most), i weszliśmy na piętro mieszkalne, starając się udawać potulnych więźniów pod strażą. Disę zlokalizowaliśmy w jakiejś pustej i dość skromnej komnacie, ucharakteryzowaną na pokojówkę. Nasz widok nie wytrącił jej z koncentracji, ale uśmiechnęła się szeroko, dumna z siebie.
- To teraz wyjaśnij nam - zaczął na przywitanie Cuan - jakim cudem wyszłaś z lochów szybciej niż my?
- Po prostu dziś jest dzień zaskakiwania ciebie - wymierzyłam mu lekkiego kuksańca.
Disa spojrzała na Suzurana, który zdążył już odsłonić twarz.
- O ile wiem, kolegów jest dwóch? - zwróciła się do niego, a kiedy potwierdził, wyjaśniła: - Otóż mnie wypuścił ten drugi, ten czaruś dla ubogich. Schował mnie tu i poszedł kraść.
- Sam?! - syknął Suzuran. - Nie tak się umawialiśmy! Muszę iść - rzucił w naszą stronę, na powrót zasuwając hełm. - Lepiej dopilnować, by znowu czegoś nie skrewił.
- Mamy iść z tobą? - zapytałam. - Inaczej nie będę mogła was zabrać.
- Nie, lepiej żebyście nie rzucali się w oczy. To my was znajdziemy.
Uniósł dłoń na pożegnanie, po czym wypadł z komnaty i udał się podsycać zamęt i kraść jakieś zakichane tarcze.
- A tak przy okazji, skąd go znasz? - zwróciłam się do Cuana. Obok nas Disandriel wciąż się koncentrowała i udawała, że wcale nie słucha.
- Z sąsiedniej celi - odpowiedział zwięźle. - Stara historia. Wtedy to ja pomogłem mu uciec.
- Za co siedziałeś? - Disa nie wytrzymała i przestała udawać.
- Za niewinność, oczywiście. Spodziewałaś się czegoś innego?
- Wystarczy tego marnowania czasu - Edge ruszył zdecydowanym krokiem w stronę drzwi. - Może wy macie powody, by ufać tym złodziejom, ale ja nie, dlatego nie mam zamiaru czekać aż uciekną z moim dobytkiem.
- Tak się boisz, że opchną twoje urządzenie na czarnym rynku?
- Też - po jego twarzy przemknął jakiś cień. - Albo że wyrzucą rzeczy mojej asystentki do rzeki. Po co mam kupować nowe?
- Pierwsze słyszę... - zaczęłam, ale przerwał mi niespodziewany stukot kopyt po kamiennej podłodze.
Odwróciłam się i stanęłam jak słup soli. Tuż za mną - a właściwie już przede mną - pojawił się nakrapiany ogier, osiodłany i zadowolony z siebie.
- Uciekłeś Ketrisowi? - zapytałam idiotycznie, bo tylko to przyszło mi do głowy.
- Nie, zostałem tu przysłany - No Leaf Clover, wierzchowiec mojego przyjaciela z Krawędzi, wyszczerzył zęby. - Nindë przekazała wiadomości od ciebie, a ich adresaci... cóż, powiedzmy, że możesz sobie mówić ile chcesz o tym, jak to sama dasz sobie radę, a oni i tak wiedzą swoje.
- Tym razem im daruję - roześmiałam się z ulgą i radością z jego przybycia. - Ale jesteś tu sam?
- Nie, skąd? Ta wariatka wspominała, że masz towarzystwo, więc zgłosiliśmy się... - nie dokończył, ponieważ nagle zaskrzypiały drzwi.
Nie otworzył ich Edge, jak podejrzewałam z początku, tylko dwie postacie w czarnej liberii, które zatrzymały się w progu. Jedną z nich była ta niska czarnoskóra kobieta, która zaprowadziła nas przed oblicza książęcej pary; jej towarzyszka była blada i piegowata. To właśnie ona odezwała się pierwsza:
- Tak myślałam, że zrobiło się tu za głośno.
- Możemy się uciszyć - zaproponowała Disandriel, unosząc ręce do zaklęcia. - Pozwólcie nam wyjść spokojnie, a nie rzucę na was klątwy.
- Czy rzucasz czary szybciej niż ja strzelam? - niższa kobieta ledwie widocznym ruchem wyciągnęła elegancki pistolet z długą lufą. Wzięła na muszkę najpierw czarodziejkę, a potem każde z nas po kolei. - Przekonamy się?
- Nawet kamerdynerzy noszą tutaj broń? - Disa wyglądała na zdegustowaną.
- Każdy mieszkaniec zamku Przeciwność jest uzbrojony. To konieczność - wyjaśniła kobieta, celując tym razem w Cuana, podczas gdy jej towarzyszka mówiła coś do urządzenia trzymanego w ręce. Najwyraźniej wzywała posiłki.
A pomyśleć, że mogłam już dawno teleportować nas stamtąd, ale, cholera, Grievance!... Teraz mogłam najwyżej rzucić w napastniczkę zeszytem.
- Przepraszam bardzo - zza pleców kobiet w liberii dobiegł nas uprzejmy, wesoły głos. - Widziały panie może moich znajomych? Szukam ich po całym zamku.
Obie spojrzały za siebie... i zdębiały. A wtedy Disa naprawdę rzuciła czar, który skutecznie unieruchomił piegowatą (z otwartymi ustami). Natomiast Edge nie cackał się i wyrżnął tę niską w szczękę, a gdy upadła, skonfiskował jej broń. Na ten widok Disa jakoś tak odsunęła się od niego o kilka kroków. Ale poprawiła zaklęciem.
- O, jesteście - zza drzwi wyłoniła się głowa klaczy o prześlicznej kremowej maści. - Tak myślałam, że jest tu dość głośno.
Zapłakany ze śmiechu Cuan zarobił ode mnie kolejnego kuksańca - tym razem po to, żeby się uspokoił. I żeby nie przeszło na mnie.
- W samą porę, Shadow - odezwał się Clover. - Zabierzmy ich i znikajmy, zanim zjawi się tu więcej natrętów.
- Dobry pomysł - stwierdziła Violet Shadow i przyjaźnie trąciła pyskiem Cuana, który już pomagał Disie wsiąść na jej grzbiet. Nie zdążyłam wykrztusić nawet słowa, bo Edge jednym szybkim ruchem znalazł się w siodle Clovera i zaraz potem wciągnął na górę i mnie.
Zaczęłam protestować dopiero kiedy znaleźliśmy się w międzysferze, a i wtedy wyszedł mi tylko żenujący pisk.
- Co się stało? - zdziwił się Clover. - Przecież nie galopujemy.
- Ale nie byliśmy jeszcze w komplecie! - udało mi się wreszcie wydobyć z siebie artykułowane dźwięki.
- Jak to nie... Shadow? - obejrzał się na kłusującą obok klacz. - A gdzie podziałaś Nindë?
- Ja? - zakłopotała się. - Myślałam,że jest z tobą.
- Miałam na myśli... Zaraz, Pokrzywa też poszła z wami do zamku?!
- Oczywiście, przecież to był jej pomysł. Tylko jakoś tak rozdzieliliśmy się podczas skoku.
- No to pięknie - westchnęłam. - Jeśli dotarła na zamek, pewnie teraz udaje upiora i straszy mieszkańców...
Że ponownie wyśle nas na Wyzwanie?
To miałoby sens; w końcu Cuan, Disa i Edge również byli zamknięci gdzieś w tych lochach. Wątpiłam jednak, że się złamią i zgodzą. Już raczej obmyślali Brawurowy Plan Ucieczki. Każde własny, jako że nie mogli się konsultować. Trzy Brawurowe Plany Ucieczki! Pozostało mi tylko opisać w zeszycie naszą drogę na ten nieszczęsny zamek i mogłam już zastanawiać się nad czwartym.
Długo to nie trwało - zdążyłam zaledwie odżałować, że nie zatrzymałam przy sobie Pokrzywy, kiedy akcja zaczęła toczyć się na naszą korzyść. Nastąpiła zmiana warty przy moich drzwiach, ale zamiast stanąć tyłem do nich i patrzeć w przestrzeń (żeby przypadkiem nie przyszło mi do głowy zagadać?), nowy strażnik spojrzał przez kraty prosto na mnie.
- Co? Sprawdzasz, czy czegoś nie knuję? - wstałam i uśmiechnęłam się, ale w głębi duszy byłam zaniepokojona. A jeśli moi towarzysze wyknuli już coś beze mnie? Może tylko ja zostałam w lochu i będę służyć za przynętę na nich? Tyle możliwości popchnięcia fabuły dalej, a ja nie miałam pojęcia, której się spodziewać.
Ale strażnik nie odezwał się, dopóki przednia część jego hełmu nie rozsunęła się na boki jak kurtyna, odsłaniając wydatny nos, czarną grzywkę i skwaszoną minę.
- Nie podchodź, to będzie zbyt podejrzane - szepnął ledwo słyszalnie, a ja na powrót usiadłam. - Pamiętasz mnie?
Skinęłam głową bez słowa. Owszem, rozpoznałam w nim jednego z członków wesołej kompanii Deuce'a Gershoma, złodzieja nadzwyczajnego i dawnego absztyfikanta Djellii. To jednak rodziło dalsze pytania.
- Zmieniłeś fach? - zadałam to najgłupsze z możliwych, ale cóż mogłam poradzić, skoro nigdy mi nie pasował na złodzieja. Pamiętałam, że dawniej nosił taki wielki miecz... I jakieś kwiatowe imię.
- Wręcz przeciwnie - odszepnął. - Kiedyś pomogłaś wydostać moich przyjaciół z Wędrującej Ciemności. Teraz możemy w zamian pomóc tobie.
- My? Deuce też gdzieś się tu plącze?
- Nie, tylko ja i Lynton. Ale on pełni teraz wartę przy komnacie księżnej.
- I kombinuje, jak coś stamtąd zwędzić? - zmarszczyłam brwi, tknięta nagłym podejrzeniem. - Na pewno to wy chcecie pomóc mnie, a nie odwrotnie?
Złodziej skwitował moje przypuszczenie wzruszeniem ramion.
- Skłamałbym, mówiąc, że wasza ucieczka nie byłaby nam na rękę. Odwróciłaby uwagę mieszkańców zamku. Ale gdyby Deuce tutaj był, przede wszystkim chciałby ci pomóc...
Nie byłam tego taka pewna, zwłaszcza że nie towarzyszyła mi Djellia, ale nie wypadało odrzucać oferty pomocy.
- ...Twoje portale też z pewnością się przydadzą.
Teraz już parsknęłam śmiechem.
- A nie możecie wyjść tą samą drogą, którą weszliście?
- Wejście było dziecinnie proste - machnął ręką złodziej. - I całkowicie legalne. Z łupem już nas tak łatwo nie wypuszczą. Deuce pewnie zdołałby... - urwał i skrzywił się. Korciło mnie, żeby wybadać przyczynę, ale w tej chwili były sprawy pilniejsze niż pogawędka o herszcie wesołej kompanii.
- Co do odwrócenia uwagi, pogadaj z Disandriel i posłodź jej trochę - powiedziałam. - Zresztą jeśli mam nas stąd wydostać, musicie też wypuścić pozostałą trójkę... Nie próbuję się targować, po prostu bez nich nie otworzę portalu.
- Wiem, słyszałem już od Cuana - skinął głową mój potencjalny wybawca i dodał, zanim zdążyłam się zdumieć jego słowami: - A targować się możesz. Masz prawo.
- Serio? W takim razie chciałabym odzyskać mój miecz.
- Nie widzę przeszkód. Księżna już go skonfiskowała, pewnie do pary z tą nieszczęsną tarczą. Będziemy mogli zwinąć oba za jednym zamachem.
Uśmiechnęłam się szeroko.
- Świetnie. A załatwicie mi pogawędkę z Nemmilarem?
- To już będzie trudniejsze. Wolałbym nie zbliżać się do tego typa, ale... cóż, Deuce podjąłby takie wyzwanie - westchnął złodziej. - Niestety Lynton też.
Po jego odejściu przesiedziałam w samotności jeszcze kilka, a może kilkanaście chwil - niestety czas zaczął mi się dłużyć jeszcze bardziej - aż nagle po lochach rozbrzmiało echo krzyków, pełnych lęku lub gniewu. Krzyków głoszących, że zamek znów (?) jest nawiedzony i że tym razem zjaw nie da się odstraszyć. Może nie mieli powodu, by podejrzewać pewną małą iluzjonistkę zamkniętą w odległej celi, ale ja miałam, więc uśmiechnęłam się do siebie.
A wkrótce potem nadszedł szybkim krokiem strażnik i otworzył kratę.
- Jego książęca mość chce cię widzieć - te słowa nie zwiastowały niczego dobrego, ale rozpoznałam głos mojego znajomego złodzieja, więc tylko skinęłam głową.
Dalej niestety nie mam wiele do opisania. Wędrowałam przez kręte korytarze niby to prowadzona przez mojego "strażnika", a tak naprawdę szukając drogi do moich towarzyszy. Czasami obok nas, a czasami wręcz przez nas, przelatywały zjawy, wyjąc wniebogłosy i alarmując innych strażników. Bardzo pomysłowe zjawy - gdybym nie domyśliła się, skąd się wzięły, pewnie sama próbowałabym z nimi walczyć. Choćby po to, żeby się zamknęły.
W końcu trafiliśmy na Edge'a, za którym noga za nogą wlókł się Cuan, pogrążony w jakichś intensywnych rozmyślaniach.
- Sami się tu błąkacie? - zdziwiłam się. - Rozumiem, że wokół jest popłoch, ale to aż za proste.
- Wyczuwaliśmy cię, więc szliśmy w twoją stronę - odparł Edge jak gdyby nigdy nic. - Disandriel nie ma z tobą?
- Nie, skąd? Nawet jeśli wydostała się z celi, może być niewidzialna...
Tymczasem Cuan zamrugał kilka razy i uśmiechnął się słabo.
- Suzuran? - wywołany złodziej bez słowa kiwnął głową. - Słuchaj, zwerbujcie go. Już nigdy niepotrzebny wam będzie żaden wytrych.
- Bez obrazy, ale mam już pracę - Edge spojrzał na niego z ukosa. - Legalną.
- A co, otworzyłeś celę tym swoim urządzeniem? - zainteresowałam się, ale on na te słowa tylko syknął przez zęby i ruszył naprzód, popychając przed sobą Suzurana.
- Zaraz, dokąd to?
- Tam, gdzie trzymają nasze rzeczy. Jeśli mi uszkodzili destabilizator, nogi powyrywam z...
Cuan tylko pokręcił głową i pociągnął mnie za rękę - musieliśmy porządnie przyspieszyć kroku, żeby nadążyć za tamtymi.
- Dowiem się w końcu, czym ci tak zaimponował? - zapytałam cicho. Mój towarzysz roześmiał się w głos.
- Przekonał swojego strażnika, że powinien go wypuścić.
- Jak...?
- A potem znalazł moją celę i przekonał też mojego. Żałuj, że nie słyszałaś.
- To żadna sztuka - rzucił Edge, oglądając się w naszą stronę. - Trzeba tylko wiedzieć, jak rozmawiać z ludźmi na niższym stanowisku.
- Przecież nie jesteś ich przełożonym? - zaoponował Suzuran, ale ten znak zapytania na końcu był aż nadto słyszalny.
- A jaka to różnica? Podwładni to podwładni.
- Dobra, werbujemy cię - złodziej zaśmiał się ochryple. - Wszystkich was zwerbujemy, jak tylko zgarniemy łup i wyniesiemy się stąd.
W końcu znaleźliśmy schody na górę, które oczywiście musiały być wąskie i kręte (dobrze chociaż, że nie przezroczyste, jak tamten most), i weszliśmy na piętro mieszkalne, starając się udawać potulnych więźniów pod strażą. Disę zlokalizowaliśmy w jakiejś pustej i dość skromnej komnacie, ucharakteryzowaną na pokojówkę. Nasz widok nie wytrącił jej z koncentracji, ale uśmiechnęła się szeroko, dumna z siebie.
- To teraz wyjaśnij nam - zaczął na przywitanie Cuan - jakim cudem wyszłaś z lochów szybciej niż my?
- Po prostu dziś jest dzień zaskakiwania ciebie - wymierzyłam mu lekkiego kuksańca.
Disa spojrzała na Suzurana, który zdążył już odsłonić twarz.
- O ile wiem, kolegów jest dwóch? - zwróciła się do niego, a kiedy potwierdził, wyjaśniła: - Otóż mnie wypuścił ten drugi, ten czaruś dla ubogich. Schował mnie tu i poszedł kraść.
- Sam?! - syknął Suzuran. - Nie tak się umawialiśmy! Muszę iść - rzucił w naszą stronę, na powrót zasuwając hełm. - Lepiej dopilnować, by znowu czegoś nie skrewił.
- Mamy iść z tobą? - zapytałam. - Inaczej nie będę mogła was zabrać.
- Nie, lepiej żebyście nie rzucali się w oczy. To my was znajdziemy.
Uniósł dłoń na pożegnanie, po czym wypadł z komnaty i udał się podsycać zamęt i kraść jakieś zakichane tarcze.
- A tak przy okazji, skąd go znasz? - zwróciłam się do Cuana. Obok nas Disandriel wciąż się koncentrowała i udawała, że wcale nie słucha.
- Z sąsiedniej celi - odpowiedział zwięźle. - Stara historia. Wtedy to ja pomogłem mu uciec.
- Za co siedziałeś? - Disa nie wytrzymała i przestała udawać.
- Za niewinność, oczywiście. Spodziewałaś się czegoś innego?
- Wystarczy tego marnowania czasu - Edge ruszył zdecydowanym krokiem w stronę drzwi. - Może wy macie powody, by ufać tym złodziejom, ale ja nie, dlatego nie mam zamiaru czekać aż uciekną z moim dobytkiem.
- Tak się boisz, że opchną twoje urządzenie na czarnym rynku?
- Też - po jego twarzy przemknął jakiś cień. - Albo że wyrzucą rzeczy mojej asystentki do rzeki. Po co mam kupować nowe?
- Pierwsze słyszę... - zaczęłam, ale przerwał mi niespodziewany stukot kopyt po kamiennej podłodze.
Odwróciłam się i stanęłam jak słup soli. Tuż za mną - a właściwie już przede mną - pojawił się nakrapiany ogier, osiodłany i zadowolony z siebie.
- Uciekłeś Ketrisowi? - zapytałam idiotycznie, bo tylko to przyszło mi do głowy.
- Nie, zostałem tu przysłany - No Leaf Clover, wierzchowiec mojego przyjaciela z Krawędzi, wyszczerzył zęby. - Nindë przekazała wiadomości od ciebie, a ich adresaci... cóż, powiedzmy, że możesz sobie mówić ile chcesz o tym, jak to sama dasz sobie radę, a oni i tak wiedzą swoje.
- Tym razem im daruję - roześmiałam się z ulgą i radością z jego przybycia. - Ale jesteś tu sam?
- Nie, skąd? Ta wariatka wspominała, że masz towarzystwo, więc zgłosiliśmy się... - nie dokończył, ponieważ nagle zaskrzypiały drzwi.
Nie otworzył ich Edge, jak podejrzewałam z początku, tylko dwie postacie w czarnej liberii, które zatrzymały się w progu. Jedną z nich była ta niska czarnoskóra kobieta, która zaprowadziła nas przed oblicza książęcej pary; jej towarzyszka była blada i piegowata. To właśnie ona odezwała się pierwsza:
- Tak myślałam, że zrobiło się tu za głośno.
- Możemy się uciszyć - zaproponowała Disandriel, unosząc ręce do zaklęcia. - Pozwólcie nam wyjść spokojnie, a nie rzucę na was klątwy.
- Czy rzucasz czary szybciej niż ja strzelam? - niższa kobieta ledwie widocznym ruchem wyciągnęła elegancki pistolet z długą lufą. Wzięła na muszkę najpierw czarodziejkę, a potem każde z nas po kolei. - Przekonamy się?
- Nawet kamerdynerzy noszą tutaj broń? - Disa wyglądała na zdegustowaną.
- Każdy mieszkaniec zamku Przeciwność jest uzbrojony. To konieczność - wyjaśniła kobieta, celując tym razem w Cuana, podczas gdy jej towarzyszka mówiła coś do urządzenia trzymanego w ręce. Najwyraźniej wzywała posiłki.
A pomyśleć, że mogłam już dawno teleportować nas stamtąd, ale, cholera, Grievance!... Teraz mogłam najwyżej rzucić w napastniczkę zeszytem.
- Przepraszam bardzo - zza pleców kobiet w liberii dobiegł nas uprzejmy, wesoły głos. - Widziały panie może moich znajomych? Szukam ich po całym zamku.
Obie spojrzały za siebie... i zdębiały. A wtedy Disa naprawdę rzuciła czar, który skutecznie unieruchomił piegowatą (z otwartymi ustami). Natomiast Edge nie cackał się i wyrżnął tę niską w szczękę, a gdy upadła, skonfiskował jej broń. Na ten widok Disa jakoś tak odsunęła się od niego o kilka kroków. Ale poprawiła zaklęciem.
- O, jesteście - zza drzwi wyłoniła się głowa klaczy o prześlicznej kremowej maści. - Tak myślałam, że jest tu dość głośno.
Zapłakany ze śmiechu Cuan zarobił ode mnie kolejnego kuksańca - tym razem po to, żeby się uspokoił. I żeby nie przeszło na mnie.
- W samą porę, Shadow - odezwał się Clover. - Zabierzmy ich i znikajmy, zanim zjawi się tu więcej natrętów.
- Dobry pomysł - stwierdziła Violet Shadow i przyjaźnie trąciła pyskiem Cuana, który już pomagał Disie wsiąść na jej grzbiet. Nie zdążyłam wykrztusić nawet słowa, bo Edge jednym szybkim ruchem znalazł się w siodle Clovera i zaraz potem wciągnął na górę i mnie.
Zaczęłam protestować dopiero kiedy znaleźliśmy się w międzysferze, a i wtedy wyszedł mi tylko żenujący pisk.
- Co się stało? - zdziwił się Clover. - Przecież nie galopujemy.
- Ale nie byliśmy jeszcze w komplecie! - udało mi się wreszcie wydobyć z siebie artykułowane dźwięki.
- Jak to nie... Shadow? - obejrzał się na kłusującą obok klacz. - A gdzie podziałaś Nindë?
- Ja? - zakłopotała się. - Myślałam,że jest z tobą.
- Miałam na myśli... Zaraz, Pokrzywa też poszła z wami do zamku?!
- Oczywiście, przecież to był jej pomysł. Tylko jakoś tak rozdzieliliśmy się podczas skoku.
- No to pięknie - westchnęłam. - Jeśli dotarła na zamek, pewnie teraz udaje upiora i straszy mieszkańców...
Subskrybuj:
Posty (Atom)