*

To nie w porządku włazić do trwającej opowieści tak... nawet nie kuchennymi drzwiami. Oknem. Szczeliną w ścianie. A potem zabrać co potrzeba i wynieść się możliwie cicho, zostawiając co najmniej taki sam, jeśli nie większy, bałagan. Niby podczas ostatniej podróży było podobnie, ale teraz czuję się zupełnie nie na miejscu. Może dlatego, że to już druga taka sytuacja z rzędu albo dlatego, że nie mam nad nią żadnej kontroli. Choćbym potem miała zostać pociągnięta do odpowiedzialności za konsekwencje, wolałabym jednak wiedzieć, co robię.

Zanim przenieśliśmy się do Kelthaki, Nemhathir utkała dla nas błogosławieństwo dające odporność na rany, Disandriel zaś trzymała dodatkowo w pogotowiu zaklęcie niewidzialności. Równocześnie twierdziła, że nie musimy obawiać się magów, póki nie wejdziemy do ich kwater; zresztą o tej porze i tak powinni spać. Zanim Boudein kazał swojemu demonowi zakryć słońce, zwykli odprawiać swe magiczne rytuały głównie wieczorami i nocą, ale teraz między porami doby praktycznie nie ma różnicy, prawda?...
Zresztą i tak wszystko od początku szło inaczej, niż moi państwo planowali. Zażyczyli sobie, abym przeniosła ich w pobliże jednego z tych tajnych przejść pod ziemią i... owszem, wylądowaliśmy w pobliżu, tyle że nie w samym mieście. Dokładniej mówiąc, pod miastem. W podziemnym korytarzu, który raczej nie powstał naturalnie... i był tu zanim jeszcze zbudowano miasto. Tak przynajmniej twierdził Cuan, a gdy - przy świetle wyczarowanym przez Disandriel - rozwinął zabraną ze sobą mapę, byłam skłonna mu uwierzyć. Mapa została nakreślona na pergaminie tak starym, że bałam się go dotknąć, by się nie rozpadł, i bardzo słabo widoczna. Sama w sobie stanowiła ważny relikt przeszłości, tymczasem tu i tam widniały - o wiele wyraźniejsze - notatki wykonane wcześniej przez Cuana. Musiał się spodziewać, że tu trafimy, choć właściwy plan miasta również wziął ze sobą.
- Jesteśmy tutaj - wskazał palcem korytarz kończący się z jednej strony "zablokowanym wejściem", a z drugiej wychodzący na jakąś rozległą przestrzeń. - Nic tu nie zdziałamy, trzeba będzie przejść na drugą stronę kopalni.
- Skąd ta pewność? - zirytowała się Disandriel; wyraźnie nie czuła się tu swobodnie. - I jak w ogóle odróżniłeś ten korytarz od innych, skoro na mapie wszystkie wyglądają tak samo?
- Tylko wyglądają. Widzisz? - wyciągnął z kieszeni jakiś płaski czarny kamień i pokazał nam. - Wcale nie reaguje. A to właściwe wejście jest magicznie chronione i będzie dla nas wyczuwalne.
- Jeśli jest wyczuwalne, tutejsi magowie mogli je już dawno odnaleźć i zniszczyć albo obstawić strażą...? - wtrąciłam niepewnie.
- Raczej nie - Cuan pokręcił głową. - To magia ludu Nem, który mieszkał tu zanim przyszły elfy, a potem ludzie. Bez tego kamyka jest dla nas niewyczuwalna.
- I byłaby niewyczuwalna nawet gdybyśmy wleźli prosto w magiczną pułapkę. Nawet nie wiedzielibyśmy, co nas trafiło - dodała Disandriel. - A ty oczywiście musisz nosić tak ważny przedmiot w kieszni, skąd w każdej chwili może wypaść!
- O to się nie bój - uśmiech Cuana był zaraźliwy, ale niespecjalnie ją pocieszył. - Straże powinny być tylko w okolicach więzienia, zresztą mamy czar niewidzialności.
- A kto go będzie rzucał, hmm? - gderała elfka, ale poszła za nim prędziutko, gdy prowadził nas w kierunku, który uważał za właściwy. A po znalezieniu się w rozległej jaskini, którą widzieliśmy wcześniej na mapie, obie po prostu musiałyśmy złapać go pod ręce... Nie wiem czy Disandriel bała się ewentualnego upadku, czy tylko chciała w ten sposób chronić kolegę przed sukkubem, ale mnie naprawdę ściskało w gardle. Kamienne podłoże, po którym szliśmy, było podziurawione jak ser, a wszystkie te dziury wydawały się nie mieć dna. Otaczały je dziwne, robiące dość przytłaczające wrażenie maszyny z przeżartego rdzą metalu; cokolwiek wydobywano przy ich pomocy, nie było chyba takie ważne, skoro tak ewidentnie nie dbano o sprzęt. Według słów Cuana obsługą owego sprzętu zajmowali się więźniowie z pobliskich lochów, do których wrota zamknięte były na mnóstwo zamków i rygli. Jeśli faktycznie strzegła ich jakaś straż, to tylko od wewnątrz - całe szczęście, bo nie musieliśmy się ukrywać, póki nie nadejdzie pora rozpoczęcia pracy.
- Tu się zaczyna moje zadanie - Cuan podprowadził nas do wylotu innego tunelu. Zauważyłam, że kamień lekko wibrował w jego dłoni - a może było to tylko złudzenie, wywołane drgającym światłem Disandriel?
- Potrzebny ci ten sukkub czy poradzisz sobie sam? - zapytała rzeczowo czarodziejka.
- Raczej sam, ale niewidzialność mi się przyda.
- Dobrze. W takim razie pokaż nam drogę na powierzchnię. Spłatamy parę figli magom Boudeina.
- Proszę bardzo - Cuan wskazał nam na mapie długi, rozgałęziający się korytarz. - Idźcie ciągle środkową drogą, nie zbaczajcie z niej, bo dalej mogą już być potwory.
- Czemu mamy się bać potworów, skoro sukkub ma miecz? - Disandriel parsknęła złośliwym śmiechem, po czym rzuciła zaklęcie niewidzialności i odmaszerowała. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko pomachać pustej przestrzeni na pożegnanie i podreptać za elfką.
Droga okazała się długa i, mimo ostrzeżeń, nudna. Aż wreszcie doszłyśmy do... ściany. Żadnych drzwi, żadnych strażników, którym można zrobić kuku, żadnych zaklęć ochro... A nie, zaraz. Disandriel spróbowała dotkąć ściany, ale jej ręka przeniknęła na drugą stronę, jak przez powietrze.
- Iluzja. Zwykła iluzja - prychnęła elfka. - Też coś, spodziewałam się po tych magach czegoś bardziej zaawansowanego.
- Po co im w ogóle zejście do podziemi? - zastanawiałam się na głos.
- Może na wypadek, gdyby jakiś więzień spróbował ucieczki? - wzruszyła ramionami. - Miałby do wyboru przejście do magów albo do garnizonu, obie możliwości dość niefortunne. A może w kopalni wydobywa się jakieś magiczne minerały... Aż szkoda, że nie będę miała okazji sprawdzić.
Wytknęła głowę za iluzję ściany, co wyglądało ździebko makabrycznie.
- Horyzont czysty - usłyszałam - ale i tak przyda nam się mały kamuflaż.
Powiedziawszy to utkała dla nas zaklęcia. Musiałam uwierzyć jej na słowo, że jestem niewidzialna, bowiem sama siebie wciąż widziałam na tyle dobrze, na ile pozwalał półmrok. Disandriel tymczasem zmieniła wygląd na młodszy i o wiele bardziej ludzki, i przyoblekła się w workowatą brązową szatę. Skoro miała buszować po kwaterach magów, zamierzała uchodzić za uczennicę.
W końcu przeszłyśmy na drugą stronę i trafiłyśmy na schody w górę. Były wąskie i strome, dokładnie takie, jakich boję się najbardziej, za to ściany okazały się... hm, miękkie i ciepłe, i na poły spodziewałam się, że pod moim dotykiem wklęsną, choć nic takiego się nie stało. A potem koniec wspinaczki - i drzwi, za którymi była wolność.
- Jaka wolność? - Disandriel popukała się w czoło. - Wyższe piętra czekają, nie waż się uciekać!
Ale skoro już dostałyśmy się do miasta, miałam chyba prawo obejrzeć przynajmniej pałac książęcy, prawda? Zwłaszcza, że znajdował się naprzeciwko siedziby magów, po drugiej stronie placu, na środku którego stał jakiś koszmarny posąg. I na pewno było tam jakieś kuchenne wejście, z którego mogłam skorzystać. Wyjaśniłam to czarodziejce, dodając, że przecież znajdziemy się nawzajem dzięki geas, i czym prędzej pobiegłam. Nie zatrzymywała mnie, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi, przynajmniej na razie. I dobrze, mnie też należało się coś od życia, a ona niech się pomartwi.

Kuchenne wejście było, na szczęście nie zamknięte na klucz, dzięki czemu mogłam się wślizgnąć do środka, udając podmuch wiatru. A potem rozejrzeć się po pałacu, w miarę niesłyszalnie.
Nawet jeśli panowała noc, spodziewałam się wartowników, tymczasem nie było nikogo... a przynajmniej nikogo żywego. Rozstawione po korytarzach kolczaste zbroje z rogatymi hełmami - każda trzymała po wielkim mieczu, zębatym jak piła - emanowały pulsującym czerwonawym blaskiem. Nie reagowały jednak na mnie... OK, byłam niewidzialna, ale przecież spacerowałam po pałacu opleciona zaklęciem. Skoro księciunio był takim paranoikiem i miał gromadkę magów w zasięgu ręki, dlaczego nie kazał poinstalować żadnych wykrywaczy obcych czarów?... Chyba że zbroje były dziełem demona. I że ów demon był albo mało przewidujący, albo równie mało posłuszny.
W pewnym momencie moją uwagę przyciągnęły głosy dochodzące zza ściany. Dość przytłumione - jakiś jegomość przemawiał gniewnie, ale słabo rozróżniałam słowa. Obstawiałam, że kogoś karze albo przesłuchuje, bowiem jego mowę przerywały krzyki - najpierw złości, potem lęku, wreszcie cierpienia. Jak długo tam stałam? Gdybym była panią własnego losu, weszłabym do tamtej komnaty i przerwała cokolwiek się w niej działo... I może właśnie to powinnam była zrobić. Tymczasem jednak krzyki ucichły i rozbrzmiał perlisty kobiecy śmiech, przerwany jednym ostrym słowem przez rozgniewanego oprawcę. Następnie drzwi otworzyły się i dwaj uzbrojeni po zęby gwardziści wywlekli na zewnątrz ciało obleczone w bardziej elegancką wersję szaty Disandriel. Ergo, skazaniec musiał być magiem. Nieudolnym raczej, skoro dał się tak pognębić. Czy jego książęca mość zaczął już eliminować własnych podwładnych?... Przyczaiłam się przy najbliższej jaśniejącej zbroi, żeby się z kimś nie zderzyć, i słuchałam.
- Czy to na pewno był dobry pomysł? - tym razem oprawca odezwał się jakby niepewnie, odczekawszy aż jego straż odejdzie. Wyszedł na korytarz, zwracając się do kogoś jeszcze niewidocznego. - Może trzeba było pozwolić demonowi uwarunkować tego żałosnego łajdaka, wyprać mu mózg...
- Demon nie jest od tego, by dawać ci rady, najdroższy - odpowiedziała czarnowłosa elfka, która wcześniej się śmiała. Stanęła blisko niego i zaklęciem zapaliła trzymaną w dłoni lampę. - Ma okazywać ci posłuszeństwo i spełniać rozkazy. Nie chcesz chyba, by próbował cię przechytrzyć tak, jak tamten podżegacz? Jego los będzie przestrogą dla innych.
- A twoje rady? Czy są szczere? - mężczyzna, który musiał być Boudeinem, spróbował chwycić jej rękę, ale odsunęła się z wdziękiem, unikając jego dotyku. - Czy mam wierzyć, że ty jedna nie spiskujesz przeciwko mnie?
Elfka (czy nie wyglądała znajomo?) uniosła lampę i zobaczyłam, że przewraca oczami, śmiejąc się cicho; być może słyszała to pytanie regularnie. Książę patrzył na nią bez prawdziwej niechęci, za to z żarem w oczach - a może to tylko światło lampy? Niestary jeszcze, ale białowłosy i białobrody, nosił błękitno-złocisty strój i gruby łańcuch z medalionem; tymczasem jego towarzyszka miała na sobie obcisłą czarną suknię i żadnej biżuterii.
- Zdejmij tylko ten medalion, mój panie, a przekonasz się, jak o ciebie dbam - szepnęła zalotnie i udała się w przeciwną stronę niż gwardziści. Boudein poszedł za nią, ale, zaintrygowana, zdążyłam jeszcze rzucić okiem na rzeczony medalion. I albo podświadomość podsuwała mi to, czego się spodziewałam, albo miał kształt lilijki...
Dobra, nie ma co dłużej marnować czasu - kto wie, kiedy Disandriel albo Cuan zawoła mnie z powrotem? Cicho weszłam do komnaty, na środku której wyrysowano krąg z... nie, nie z pentagramem, ale z innym tajemnym symbolem, nie znanym mi. A w kręgu, otoczona radośnie różowym polem siłowym, stała groźna postać prosto z klasyki gatunku. Postać w pancerzu - jeśli był to faktycznie pancerz, a nie ciało - przypominającym te z korytarzy, tyle że większym i najeżonym nie tylko kolcami, ale i sporymi ostrzami. I w hełmie, który odsłaniał tylko jarzące się ślepia. Wpatrzone we mnie, dodam. Śledzące każdy mój ruch, kiedy obchodziłam komnatę wkoło. I mimo że ewidentnie  nie miał problemu z przejrzeniem iluzji, nie odezwał się ani nie podniósł alarmu. Czekał?...
Czułam się trochę nieswojo, ale bez słowa kontynuowałam oględziny komnaty. Poza magiczną klatką z demonem zawierała głównie półki - zarówno z księgami, jak i z tajemniczymi artefaktami. Oczywiście zawsze istniała możliwość, że to zwykłe bibeloty przywiezione z wakacji, ale i tak spodziewałam się, że Disandriel będzie żałować nieodwiedzenia tego miejsca. Ja na pewno nie żałowałam, bowiem na jednej z półek... Ooo, tym razem wyobraźnia na pewno nie płatała mi figli! Kula z brązu z wygrawerowaną lilijką! Nemhathir na pewno chętnie by ją przeanalizowała jako element taktyki wroga, ale ja z pewnością nie zamierzałam brać tego draństwa do ręki. Nie zapomniałam, co w podobnych okolicznościach spotkało Shyama. Pozostawało więc jedno wyjście (oprócz pozostawienia kuli na swoim miejscu, czego robić nie zamierzałam). Rozejrzałam się w poszukiwaniu czegoś o odpowiednim kształcie i po chwili trafiłam na wysadzane perłami berło, które nie zrobiło niczego podejrzanego po znalezieniu się w moich rękach. No, kiedy lekko trąciłam nim kulę, wywołało niewielkie wyładowanie, które odrzuciło mnie na ścianę, ale to tyle. Grunt, że kula spadła z hukiem i grzecznie poturlała się w stronę demona, zatrzymując się na linii kręgu. Różowiutka (jakoś nie mogę się pogodzić z tym kolorem) osłona jej nie zatrzymała. Powinno to dać demonowi do myślenia, ale oczywiście dalej stał jak słup. Jego strata. Nie miałam ochoty na ewentualną walkę z nim, ale też nie podobało mi się, że jest uwięziony i nawet bardziej ubezwłasnowolniony niż ja (choć pewnie był w jakimś stopniu zdolny do używania mocy, inaczej nie zdałby się na nic Boudeinowi). No nic, zrobiłam co mogłam, nadeszła pora wyjść z pałacu i znaleźć Disandriel...
...Na którą wpadłam na placu, ściganą przez alarm.
Z początku nie podejrzewałam, że to właśnie alarm, bo przypominał zegarowe kuranty; zwielokrotniony i słyszalny wszędzie, ale melodyjny i raczej uspokajający niż stawiający na baczność. Wywołał jednak poruszenie - młodzi ludzie w uczniowskich szatach wylegli na plac - i sprowadził strażników zakutych w potężne płytowe zbroje. Trzymali w pogotowiu miecze i halabardy, ale ponieważ nas nie widzieli, jęli wypytywać najbliżej stojących chłopców i dziewczęta. Rzekłabym, że wręcz przesłuchiwać, bo chociaż nie słyszałam słów, tamci wystraszyli się jeszcze bardziej niż kiedy usłyszeli alarm i protestowali z gorączkową gestykulacją. Słyszałam jak Disandriel chichocze cicho.
- Lepiej się gdzieś schowaj - poradziłam jej szeptem - zanim dojdą do ciebie i odkryją źródło tego alarmu.
- Nie wiadomo, czy zareagował konkretnie na mnie, czy na użycie magii samo w sobie - zaprotestowała. - Zresztą nieważne. Ja swoje zadanie wykonałam, przerzuć nas do Cuana.
Tak więc przeskoczyłyśmy z do Cuana, który zdążył już otworzyć podziemne przejście i wynudzić się porządnie, a później z powrotem do kotliny. Nie budziliśmy Nemhathir - każde z nas za bardzo tęskniło za snem.

A rankiem, jak przystało na tę porę doby, wzeszło słońce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz