Wynurzyłam się z zacisza (jasne…) domowego i wreszcie zabrałam gości
na wycieczkę – jednak Ettard powinna trochę poznać światy, a Marius… No,
poznać światy. I przekonać się, czy bardzo się różnią od jego własnego.
W przezwyciężeniu lenistwa pomógł mi liścik przysłany wczoraj z
wydawnictwa w Arquillonie, po przeczytaniu którego nabrałam ochoty
nakopać mojemu szanownemu wydawcy. Nie bacząc na to, że jest chyba
jedynym, który sam się o mnie upomina, w dodatku po tak długim czasie…
Zresztą DeNaNi to dobry punkt, od którego można zacząć poznawanie
światów – choć może nie jestem tu specjalnie obiektywna.
I tak znaleźliśmy się w Arquillonie, ojczyźnie stukniętych czarodziejek.
Sama idea magii, w dodatku wykładanej w eleganckiej szkole, wydała się
Mariusowi ziszczeniem opowiastek dla dzieci, ale przynajmniej nie uważał
tego za kolejny koszmar. Za to później trzeba mu było uświadamiać, że
maszyny parowe bynajmniej nie są poruszane przez czary. Doprawdy, trudno
mi ustalić, z jakiej epoki się wywodzi – w stolicy czuł się dość
swojsko, ale już styl ubierania się mieszczan uznał za ekscentryczny. A
może za długo grzebaliśmy w Szafie poprzedniego dnia, szukając nam
porządnych ciuchów na wyjazd?
Z kolei Ettard, jak na kogoś, kto nigdy wcześniej nie opuszczał swojego
świata, prawie niczemu się nie dziwiła, a do tego nadzwyczaj rzadko się
odzywała. Może traktowała wszystko swoim „tak powinno być”, a może po
prostu mowę jej odebrało z wrażenia? Bez sprzeciwów pozwoliła się
wszędzie ciągać Tenariemu, który zachowywał się, jakby doskonale znał
całe miasto, a także dzielił się z nią myślami niedostępnymi dla mnie,
nieszczęsnej. Co oznaczało, że Marius jest na mojej głowie, tymczasem po
prostu mnie ignorował.
Na chwilkę zajrzałam do szkoły, w której wykładała Vylette i do której
zaciągnęłam kiedyś Geddwyna, ale okazało się, że moja dawna podopieczna
wyjechała w delegację do Tarahieny. Od razu przyszło mi do głowy, że
może odbywa się tam Gala Niezwykłych Myśli, ale usłyszałam, że nie, że
to jakieś szkolne sprawy. Złapałam więc moich towarzyszy za fraki –
zanosząc się od śmiechu po tym, jak Tenari zaproponował, że ich
przypilnuje – i pomaszerowałam do wydawnictwa. Już zdążyłam zapomnieć,
przez jaki trzeba najpierw przejść labirynt kamieniczek, ale jakoś udało
nam się dotrzeć do celu.
Tutaj nie było Grupy Spod Ściany, rzucającej się łapczywie na każdą
fantastykę, ale Egbert Vial ze swoim entuzjazmem wystarczył za sześciu.
Powitał, uściskał wszystkie dłonie naraz i posadził nas w fotelach w
swoim przytulnym gabinecie. Kiedy zapytał, czego się napijemy, Ettard
dała się skusić na kawę, a ja po prostu zaczęłam grzebać w dostępnych
zapasach herbaty i wyręczać gospodarza w parzeniu jej – ale i tak plątał
się obok i wymachiwał rękami, co miało się tłumaczyć jako: „nie
trzeba”.
- To musi być naprawdę ubogie miejsce – skomentował Marius, obserwując
nas. – Żadnej służby, choć urządzone dostatnio – czyżby ponad stan?
- To wydawnictwo, nie kawiarnia! – fuknęłam, tuląc do siebie puszkę
nelhina. Nikogo, kto kupował tak rzadką herbatę, nie należało
podejrzewać o brak pieniędzy.
- Kilka osób sugerowało mi zatrudnienie choćby sekretarki – uśmiechnął
się Egbert – ale nie czułbym się pewnie, gdyby plątała mi się tu jakaś
obca osoba… Poza tym świetnie daję sobie radę sam. Jestem czarodziejem –
odpowiedział na pytające spojrzenie Ettard. – Dość marnym, ale jednak.
- Rodzynek, tak to się nazywa? – minstrelka zerknęła w moją stronę. Roześmiałam się i pokiwałam głową.
- No dobrze – zaczął Egbert, kiedy już wszyscy usiedliśmy wygodnie. –
Skoro pofatygowałaś się osobiście, czy mam przypuszczać, że masz już coś
dla mnie? Nie odzywałaś się tak długo, że nie zdziwiłoby mnie to.
Dopiero na te słowa przypomniałam sobie, po co właściwie do niego przyszłam.
- Miałam zamiar sprawdzić, czy pamięć ci przypadkiem nie szwankuje –
prychnęłam. – W porządku, baśń masz u mnie zapewnioną, ale to drugie?
Gorszego pomysłu na antologię już nie miałeś?
- Miałem, ale już jest skompletowana. Z kryminałami.
- Też coś – machnęłam ręką. – Wyszedłby mi jakiś niedorzeczny, no i
prędzej książka niż opowiadanie, ale nie miałabym nic przeciwko
napisaniu jakiegoś.
- Dobrze, w takim razie w czym gorszy taki romans? – nie ustępował,
rozżalony. – Wiem, pamiętam, odgrażałaś się mnie i Vylette, że żadnego
nie napiszesz, ale do dziś tego nie rozumiem. Jeśli to dlatego, że nie
traktujesz tego tematu serio, to nie musi być przecież śmiertelnie
poważnie.
- Nie musi – zgodziłam się z kamienną twarzą. – Co byś zatem powiedział,
gdybym opisała twoje podchody do Vylette? To pierwsze, co mi przychodzi
do głowy.
Syknął cicho i wycofał się z podwiniętym ogonem. Oj, chyba zadałam cios
poniżej pasa… Niby długo mnie nie było, a jednak przez ten czas nic się
nie rozwiązało i Vylette nie powiedziała ani „tak”, ani „nie”? A może
właśnie powiedziała? Tylko że jakoś nie miałam już ochoty ciągnąć tego
tematu.
- Słuchaj, nie mam pomysłu na czysty romans, który mógłby równocześnie
być dobry – podjęłam z westchnieniem. Odgrażałam się, to prawda, ale
współpracowaliśmy regularnie i zaciągnęłam go raz na sylwestra, więc nie
mogłam być aż tak wredna. – Gdyby chociaż był do czegoś przyczepiony…
Do jakiejś legendy, bo mam teraz na nie fazę. Tylko żadnej nie mam pod
ręką.
- Ja mam – odezwała się niespodziewanie Ettard.
Zarówno ja, jak i mój niestrudzony wydawca spojrzeliśmy na nią
rozgwieżdżonym wzrokiem, aż się speszyła, co było do niej niepodobne.
- Mam legendę, w której miłość odgrywa znaczącą rolę – pokiwała głową. –
Taką, którą pragnęłaś usłyszeć. Dzieje rycerza Dylana z Eskalotu.
Poczułam, jak przechodzi mnie dreszcz ekscytacji. Owszem, to było
właśnie to, czego pragnęłam! I proszę – nie musiałam się z tym zwracać
do Sheril i ryzykować, że… No, nie wiem. Nie że mnie udusi, bo to nie w
jej stylu. Że Lex się na mnie obrazi?
- Opowiesz mi? – zapytałam prędko. – Opowiesz mi, żebym ją mogła puścić w świat? Tylko czy nie będzie za długa?…
- Możesz ją napisać tak, jak opowiadasz – przypłynęła do mnie (i chyba
nie tylko do mnie) wesoła myśl. Obejrzałam się i zobaczyłam, jak
bezczelny dzieciak błyska radośnie oczkami znad swojej herbaty.
- No dobra, jeśli z tym zdążymy, tobie i Vylette nic nie grozi –
rzuciłam Egbertowi, myśląc jednocześnie, że faktycznie spisanie
wspomnień z tamtych czasów mogłoby być zabawne. Byle nie zostały wydane w
DeNaNi.
- Nie ma się co spieszyć – powiedział z uśmiechem, ale zauważyłam, że się wzdrygnął.
Potem było Solen. W którymś punkcie wydarzeń to z a w s z e jest
Solen. Gdybym miała się zdecydować na zamieszkanie w jakimś konkretnym
miejscu, innego bym nie wybrała; poza tym jest najbardziej przyjazne
nowym przybyszom – albo znowu jestem stronnicza. Szczerze mówiąc, miałam
ochotę wybrać się do smoków i sprawdzić, czy Lilly wróciła już z
Nadziei, ale bałam się, jak Marius to zniesie… Zresztą Solen, a
konkretnie Cantiola (w Melrin jest jednak za duże natężenie nieludzi jak
na pierwszy raz), zrobiła na nim spore wrażenie. Nie mógł się nadziwić,
jak to możliwe, że dwa kraje w tym samym świecie są od siebie tak
różne. I znowu poczułam ciekawość, jak to było u niego. Niekończąca się
monotonia? Czy może niekończące się pole bitwy? A może rzecz w tym, że
DeNaNi stanowi mieszankę kilku różnych epok? Jeśli tak, to zastanawiam
się, co by powiedział o Althenos.
Cantiola, miasto śpiewu i muzyki… Tym razem i Ettard przestała
przyjmować wszystko ze stoickim spokojem – z okrzykami zachwytu słuchała
grających na ulicach muzykantów, aż wreszcie przekonała któregoś do
występu w duecie. Ludzie są tam weseli i życzliwi, a im więcej
artystycznych dusz, tym lepiej, szybko więc zgrała się z nowym znajomym,
a brzmienie jej harfy nieźle pasowało do piosenki, którą śpiewał. Nawet
Marius słuchał z zainteresowaniem, choć może spory udział miało w tym
pewne demoniątko, które usadowiło mu się na ramionach, zmęczywszy się
lataniem. Tenari również słuchał ze skupieniem, a może po prostu
pogrążył się we własnej zadumie… Tylko ja nie mogłam się na dłużej
skoncentrować na muzyce – rozglądałam się wokół z oczekiwaniem, nie
wiedząc nawet, na co. Aż w końcu zobaczyłam, co miałam zobaczyć –
jasnowłosą dziewczynkę z warkoczykami, siedzącą na ławce dość daleko od
nas i zajętą wielkim czerwonym lizakiem. Nic nie mówiąc pozostałym
podeszłam do niej i czekałam, aż raczy mnie zauważyć. Po chwili
podniosła fioletowe oczęta i posłała mi spojrzenie uduchowionej
wychowanki pensji przyklasztornej. Na wszelki wypadek czy coś zmalowała?
- Mogłaś do nas podejść, zamiast się tak czaić – zagaiłam. – Smaczny?
- Ujdzie – J wyjęła lizaka z buzi (jak ona go tam zmieściła?) i
obejrzała go ze wszystkich stron, jakby to miało zadecydować o smaku. –
Bycie słodką dziewczynką z lizaczkiem bywa fajne! A czaję się, bo jestem
obrażona, że szwendałaś się gdzieś z dala od moich rejonów. Mogłabyś
sprawić sobie komórkę, wiesz?
- Nie, nie wiem. Czuję niesprecyzowany lęk przed telefonami.
- A wiesz, że ja też? – rozpromieniła się. – I teraz sama się sobie
dziwię, że cię namawiam. Komórkę dostałam kiedyś od Ellila, że niby
profilaktycznie, zanim sama go na nią naciągnę, ale długo trwało, zanim
zaczęłam jej używać. Wtedy to jeszcze były takie cegły, wiesz.
Niewygodne.
- I działa między światami? – zainteresowałam się.
- Teraz już tak – dziewczynka uśmiechnęła się tajemniczo. – Co porabiałaś
odkąd się pożegnałyśmy? Bo ja wpadłam do swojego świata i wyciągnęłam
Aislinn w odwiedziny do Shaitha… Ale się działo, ostra faza na całego –
stwierdziła z dumą i znów wpakowała sobie lizaka do ust.
- A ja znalazłam sobie nowe dzieciaki do niańczenia – wskazałam ruchem
głowy w stronę coraz większego zbiorowiska widzów. To najwyraźniej
przypomniało o czymś J, bo klasnęła w łapki z olśnieniem i powiedziała
coś, czego jednak za nic nie mogłam zrozumieć.
- No właśnie! – wykrzyknęła, kiedy już żaden lizak jej nie przeszkadzał. – Jak tam twoje znalezisko z koszmarów?
- Nawet nie py… Zaraz, zaraz – spojrzałam na nią podejrzliwie. – A co ty masz z nim wspólnego?
- Ja? Absolutnie nic – zatrzepotała rzęsami.
- W takim razie skąd o nim wiesz? Jakoś nie wierzę, żebyś mnie obserwowała non-stop już od marca.
- A skąd! Nawet nie jestem pewna, gdzie wtedy byłaś – obruszyła się. –
Ale zobaczyłam tego pana, kiedy wędrowałam sobie po koszmarach, próbując
się dowiedzieć czegoś o tej pani, którą tam kiedyś spotkałaś, no i
pomyślałam, że nadawałby się dla ciebie! – wypaliła jednym tchem.
Nawet nie było sensu pytać, skąd jej przyszła do głowy „ta pani z
koszmarów”, choć nie pamiętam, bym opowiadała J o tym, jak przerzuciło
mnie do jej świata w tamtym feralnym sierpniu.
- Jak się znalazłaś w koszmarach? – spytałam za to.
- Jakoś przez Szare Światy, próbowałam im się przyjrzeć trochę bliżej –
odpowiedziała mętnie. – A później znalazłam znajdujący się najbliżej
ciebie punkt, przez który dało się tego pana wyładować. I proszę!
Taak, i proszę. To by potwierdzało, że lady Adelin mogła mieć coś wspólnego ze Śnieniem, ale jeszcze nie wyjaśniało wszystkiego.
- A skąd on się wziął w koszmarach? – podjęłam, dziwnie pewna, że J już to wywęszyła.
- A, zasnął w miejscu mrocznego kultu i go przerzuciło – machnęła ręką,
potwierdzając moje przypuszczenia. – Ale przecież nie będę ci zdawała
raportu z całego jego życia, bo stracisz całą zabawę, nie?
- Zabawa jak zabawa, ale czasem mam ochotę sprawić mu lanie…
- Wiesz co, ty to jednak jesteś większą sadystką niż ja! – pożaliła się. –
On jest biedny i nie zasługuje na lanie! Powinnaś go wygłaskać, jak
Shyama!
- Niby kiedy głaskałam Shyama?!
- Kiedyś musiałaś, skoro się tak fajnie wyrobił – J wzruszyła ramionami. –
A w ogóle to się za nim stęskniłam, chyba złożę mu wizytę. A potem
wproszę się do ciebie na dłużej, o!
I tyle. Nagadała się jak rzadko kiedy i zniknęła, nie zostawiając mnie o
wiele mądrzejszą… I nawet nie zdążyłam jej powiedzieć o „zabawach”
pewnego Dziecka Chaosu w dawnym świecie Sheril. O ile sama o tym nie
wiedziała – może to i nie jej rejony, ale na tyle często wie zbyt wiele,
że i teraz mogła coś ukryć.
Wróciłam do moich towarzyszy, którzy wcale nie czuli się zaniedbani – o
ile w ogóle zauważyli moją nieobecność. Ettard skończyła grać i
podbiegła do mnie, z wypiekami na twarzy opowiadając o konserwatorium, w
którym kształci się poznany przez nią śpiewak – wyraźnie przekonana, że
trafiła do raju dla bardów. Marius jak zwykle nic nie mówił, obserwując
tylko czujnie otoczenie, za to Tenari był bardzo zadowolony z punktu
widokowego. Zaczęłam rozważać zostanie tu na następny dzień, w końcu
nigdzie się nam nie spieszyło…
A później w moje ręce wpadła depesza. Krótka i zwięzła, nawet bez
podpisu, ale od razu rozpoznałam charakter pisma Vanny. Przed kilkoma
dniami wysłałam do niej wiadomość, że przydałby mi się ekspert od
Śnienia, i dołączyłam rysunek Tenariego, przedstawiający Ivy na łące,
siedzącą pod dużo większym od niej kwiatkiem. Teraz zaś dostałam
odpowiedź. Brzmiała: Czekaj na sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz